Katarzyna Grochola: To, co fajne w życiu
Przyznaje, że doskwiera jej samotność, ale nie chce się wiązać z byle kim. Nam zdradza, co sądzi o współczesnych mężczyznach, jak walczy z życiowymi dołkami i co jej dają cotygodniowe wizyty w kościele.
Jest pani szczęśliwa?
Katarzyna Grochola: Ostatnio bardzo.
Promienieje pani...
- Bo kupiłam sobie taką torebeczkę za 130 złotych. Proszę zobaczyć, jaka fajna! (śmiech) Pierwszy raz w życiu mam torebkę, która w dodatku zasłania mój brzuch! Ech, mam teraz fajny okres.
Pani nowa książka "Przeznaczeni" zebrała dobre recenzje. To dla pani ważne?
- Z tym recenzjami jest tak, że czasami mam bardzo złe dobrych książek i bardzo dobre tych gorszych. Trudno to przewidzieć.
Podobno Polacy uwielbiają krytykować.
- Nie uprawiam krytykanctwa, choć byłam w tym niezła. Krytyka mnie nie boli, choć się przydaje - dobrze robi na moje czasem spasione ego. Momentami bardzo! (śmiech). Ale, jak mówią mądrzy ludzie, słuchaj uważnie krytyk, bo tego nie powie ci przyjaciel i pamiętaj, że pomniki wystawia się krytykowanym.
Niedawno pani córka Dorota wspomniała o swojej traumie sprzed lat. Pojawiły się komentarze, że to promocja pani książki...
- Nie mam wpływu na to, jak ludzie pewne rzeczy komentują. Powiedziała prawdę.
Ważne było, żeby powiedzieć głośno, że jej ojczym był alkoholikiem i pedofilem?
- Skoro to powiedziała, to na pewno. Ale ja nie jestem nią i nie zabieram głosu mojej córce. Ilekroć słyszę pytania w rodzaju "co pani córka myśli?", to przypomina mi się dowcip, który jest najmądrzejszym podsumowaniem takiej sytuacji: "Dominik, do domu! - Mamo, głodny jestem? Nie, chce ci się spać!"
Życie mocno panią doświadczyło. Chorowała pani na raka, brakowało pani pieniędzy, porzucił panią ukochany, inny bił. Jak po takich przeżyciach zachować pogodę ducha?
- To że ludzie mnie postrzegają jako osobę z pewną pogodą ducha nie musi być prawdą. Ale walczę codziennie, żeby moja rzeczywistość była lepsza. Jak wstaję i pada deszcz to myślę sobie, że na pewno jest potrzebny, bo była susza. Jak jest grad, to myślę sobie, że warto się mu przyjrzeć, bo to takie rzadkie zjawisko. Jak jest 38 stopni to myślę sobie: "Boże, jak ja ci dziękuję, że już nie mieszkam na ósmym piętrze w mieszkaniu na Woli, w którym dziś jest pewnie 50 stopni".
W każdej sytuacji można znaleźć pozytywy?
- Uważam, że tak. To wymaga mnóstwa energii. Ale wolę przerabiać gówno w nawóz.
Jednak mówi pani "Bywam depresyjna, pogrążona w lęku". Pisanie to dla pani terapia?
- Pewnie, że tak! To coś, co kocham najbardziej na świecie. Cieszę się, że piszę, cieszę się, że mogę z tego żyć. To największe szczęście mieć pracę, którą się kocha, robić w życiu to, co sprawia nam przyjemność i jeszcze dostawać za to pieniądze. Jestem bardzo obdarowana przez los. Myślę, że mogę powiedzieć o sobie, że jestem szczęściarą. W innych rzeczach mam braki, ale wolę się skupiać na tym, co mam, niż na tym, czego nie mam.
Nazywa pani siebie szczęściarą, nie sprawia pani też wrażenia depresyjnej osoby...
- Czasem płaczę! I wszystko mnie potrafi wzruszyć. Na ślubie Janka Klimenta płakałam, bo wszystko było tak piękne - oni i ich przyjaciele... Na szczęście poza płakaniem dużo też się śmieję. No i ostatnio robię więcej fajnych rzeczy dla siebie. Mądrzej wybieram i decyduję się na to, co jest dla mnie dobre. Mam wrażenie, że wystarczy się tylko rozejrzeć wokół, żeby dostrzec coś pięknego w życiu. I nie skupiam się na tym, co mnie wkurza, drażni i boli. Ale to mój wybór, a każdy ma swój własny.
Czy udało się pani osiągnąć życiową mądrość? Gdzie można ją znaleźć?
- Nie jestem mądra życiowo. Po prostu żyję. Szukam mądrych ludzi. Przyjaciół, Boga, terapeuty, mądrego księdza, z którym się przyjaźnię.
W dzisiejszych czasach chyba jest dość trudno być blisko Kościoła.
- Nie wiem. Po prostu do kościoła się chodzi. I ja się do tego zmuszam, nawet jeśli mi to nie na rękę. Obserwuję sobie z boku to, co się teraz dzieje i sprawdzam. Jakiś czas temu w kilku kościołach odczytano list biskupów, którzy prosili rząd, żeby zaostrzył ustawę antyaborcyjną i karał ludzi. I feministki opuszczały kościół, zrobił się z tego wielki performance. Ten list nie był odczytywany we wszystkich kościołach, dlatego zadzwoniłam do mojego księdza, żeby zapytać o tę całą aferę. Powiedział mi, że to nie był list biskupów w sensie prawnym, tylko list trzech biskupów. A w stanowisku biskupów w tej sprawie, które zostało opublikowane w internecie, jest wyraźnie napisane, że Kościół zawsze występował w obronie życia poczętego, natomiast sprawę aborcji zostawia sumieniu człowieka, a nie władzy państwowej. I o tym już się nie mówi. Kościół albo jest be, albo jest budynkiem, w którym jest za gorąco, albo siedzibą władzy. Albo strukturą, która nie ma nic wspólnego z Bogiem - dla wielu wierzących. A ja uważam, że przez tę godzinę, podczas której ludzie są w kościele, na pewno nie chleją alkoholu, na pewno nie biją swoich żon i na pewno nie kradną, nie zabijają ani nie stosują przemocy wobec swoich dzieci. Życzyłabym więc niektórym, żeby chodzili do kościoła nawet na 12 godzin! Świat byłby lepszy.
Jest pani uduchowiona?
- Nie sądzę, żeby ktokolwiek o mnie tak myślał. Mam wrażenie, że mocno stąpam po ziemi, oprócz tego, że bujam w obłokach. Ale jako salowa uczestniczyłam w śmierci 46 osób. Siedziałam przy ich łóżkach i widziałam, jak odchodzą, dlatego wiem, że to nie jest koniec. Wierzę w duszę. Wiem, że każdy z nas ją ma, tylko czasem bardzo zaniedbaną. Nie chcę, żeby moja była zaniedbana, wystarczy, że mam trochę zaniedbane ciało (śmiech).
Wierzy pani w przeznaczenie?
- Wierzę w Boga, ale uważam, że przeznaczenie odgrywa zasadniczą rolę w naszym życiu.
Co w takim razie z braniem życia we własne ręce i byciem kowalem swojego losu?
- Myślę, że to pytanie zadajemy sobie od dwóch tysięcy lat i wciąż szukamy odpowiedzi. Choć dla mnie te dwie sprawy zaczynają się jakoś łączyć. Na przykład - nie mam wpływu na to, co robi mój rząd, ale mam wpływ na to, jaki rząd wybieram. Nie mam wpływu na to, co w sprawie ekologii robi prezydent Stanów Zjednoczonych, ale mam wpływ na to, co posadzę w ogrodzie. Wolę się więc zająć tym, na co mam wpływ niż martwić się tym, na co żadnego wpływu nie mam. Boże, jak ja czasem mądrze mówię! (śmiech).
Co by pani powiedziała kobietom po 50-tce, które mówią, że nic ich już w życiu nie spotka?
- Nic bym im nie powiedziała, bo skoro tak mówią, to znaczy, że w to wierzą, że właśnie na to są nastawione. Są kobiety, które mówią, że po 50-tce życie się dopiero zaczyna. Ruszają wtedy w świat, zmieniają swoje życie i spotykają wielką miłość. Ula Dudziak zakochała się w wieku 70 lat! Z niej trzeba brać przykład! Ja uważam, że kobieta po 50-tce jest naprawdę w świetnym wieku!
Wierzy pani w miłość?
- W miłość, wiarę i nadzieję - uważam, że to są najważniejsze rzeczy.
Na co ma pani nadzieję?
- Na wszystko, co najlepsze.
Bywa pani podrywana?
- Nigdy w życiu! Miałam 18 lat i nie byłam podrywana, mam 50 z hakiem i dalej nie jestem.
Czyli to pani wychodzi z inicjatywą?
- A skąd!
To jak się to odbywa?
- W ogóle się nie odbywa. Jestem samotną kobitą! (śmiech).
Doskwiera pani samotność?
- Momentami bardzo. A czasem jest ona moją najlepszą przyjaciółką.
Może mężczyźni się pani boją? Ma pani sukces na koncie, jest medialna, dorobiła się pani pieniędzy...
- Nie wiem, co myślą mężczyźni. Myślę, że różnie myślą. A jeśli tak myślą, to są tchórzami. Nie chcę mieć obok siebie tchórza!
A jacy, według pani obserwacji, są współcześni mężczyźni?
- Znam kilku i uważam, że są kapitalni - mądrzy, partnerscy, inteligentni, otwarci. Jeden jest w związku od 16 lat, a drugi od 34. Obaj mówią, że nie ma nic lepszego niż związek, przy czym obaj mają własne pasje, nie są przywiązani łańcuchami do swoich partnerek. Znam mężczyzn, są fajni i niefajni, tak samo jak kobiety są fajne i niefajne.
Co jest ważne, by stworzyć dobry związek?
- Ktoś mądry powiedział, że miłość to czas i uwaga. I zgadzam się z tym.
Wydarzenia, które panią odmieniły to...
- Bez wątpienia moja choroba nowotworowa, w czasie której usłyszałam, że mam trzy miesiące życia. I również kiedy musiałyśmy uciekać z moją córką z domu, w którym panowała przemoc. Bez pieniędzy i bez dokumentów, z psem i szczurem. Od tego czasu moje życie się wywróciło, ale w tak dobry sposób, że warto było uciekać. Śmierć moich rodziców, urodziny wnuka... Mam tego mnóstwo.
Jaką jest pani babcią?
- Kiedyś mój wnuk mówił, że czadową. Dziś mówi inaczej, ale to się nie nadaje do prasy (śmiech). Jest fajnym facetem, ma też fajną matkę i niezłego ojca.
Jak wygląda typowy dzień Grocholi?
- Nie istnieje. Każdego dnia dzieje się coś innego. Dziś na przykład sobie przypomniałam, że muszę wymienić klocki hamulcowe, więc pojechałam do warsztatu. Potem na terapię, teraz spotykam się z panią, później odbiorę auto i jadę na spotkanie z przyjaciółmi. Wieczorem wpadam na ognisko do sąsiadki. Przed snem wyczyszczę jeszcze uszy psa, usiądę do komputera i postaram się napisać tekst, a potem pójdę spać. A za dwa dni wyjeżdżam nad morze.
Lubi pani swoje życie?
- Bardzo. Bo jest moje. I to jest w nim najlepsze! Jak mam dobry dzień to mnie cieszy wszystko - że mój mały piesek wskakuje na kamień, bo się popisuje, że mój duży pies, który jest bardzo stary jeszcze szczeka, że jest taka ładna pogoda, że mi kwitną róże. Ostatnio nic mnie nie wkurza. Trochę muchy końskie i szerszenie, które atakują mój samochód. Nie pierwszy raz zresztą. Chyba przemaluję swoje czerwone autko na inny kolor, żeby ich nie denerwowała ta czerwień. W lesie nie mogłam wyjść przez nie z wozu, a raz mnie ścigała chmura szerszeni w drodze na Mazury. Przez 60 km. ręce mi się trzęsły, bo nie wiedziałam, czy nie wlezą mi do auta. Jedyne dwie istoty, których na świecie nie lubię, to właśnie szerszenie i muchy końskie. Jedne mnie gryzą, a drugie straszą. Ale jak na całą resztę świata i tak nie jest tak źle.
Justyna Kasprzak
SHOW 16/2016