Reklama

Kortez: Zamykam oczy. Znikam

Ogolona głowa, bluza z kapturem. Kortez bardziej przypomina hiphopowca niż chłopaka, którego nastrojowe piosenki podbijają serca dziewczyn. A jednak jego debiutancki "Bumerang" sprzedał się w blisko stu tysiącach egzemplarzy. Singiel "Zostań" odtworzono na YouTubie 8,5 miliona razy. Teraz wydał płytę "Mój dom". Tak jak poprzednia intymną i wzruszającą, bo Kortez opowiada o sobie.

Mówią, że trudniej wydać drugą dobrą płytę niż pierwszą. Masz tremę?

- Nic. Zero. Denerwowałem się przy pierwszej płycie. Nie byłem pewien, czy to, co nagrywam,  nie jest zbyt intymne, czy za bardzo się nie odsłaniam. 

Ale to "Mój dom" opowiada o końcu miłości, rozpadzie związku,  o tym, co się wtedy między dwojgiem ludzi dzieje. A ty mówisz, że tematy piosenek czerpiesz z własnego życia.

- Tak, ale to historie uniwersalne. Nie tylko ja jestem w trakcie rozwodu, mnóstwo ludzi ma podobne problemy. Przychodzą do mnie po koncertach, dziękują. To odlot czuć, że to, co robisz, jest ważne dla innych. Płyta nie jest tylko o rozpadzie, piosenki We dwoje czy Dobrze, że cię mam traktują o szczęśliwych chwilach,  a numer Wyjdź ze mną na deszcz to wyraz ulgi. Zapomnijmy już o tym,  co było, idźmy stąd. 

Reklama

Kiedy człowiek czuje, że to koniec?

- Pamiętam taki moment: siedzę  na balkonie, mam dość kłótni  z żoną, udowadniania sobie nawzajem win. Chciałem wtedy wsiąść  do samochodu i pojechać przed siebie, ale... nie mam prawa jazdy. (śmiech) Wizja tego, że jadę dokądś bez celu, jest właśnie w tym utworze. To obraz końca, ale spokojniejszy, bez darcia szat i oskarżeń. 

Mówisz o uldze, a przecież rozstanie jest porażką.

- Tak. Nasz związek skończył się jakieś cztery lata temu, ale my próbowaliśmy mimo wszystko być razem, bo mamy syna. Uważam, że zawsze warto podjąć walkę, do końca bić się o coś, co jest słuszne. Nie lubię odpuszczać ani sobie, ani innym.  Odpuszczanie jest godzeniem się  na bezsilność, ale... czasem trzeba. 

Jesteś z synem na zdjęciu  na okładce płyty. Zgodził się na to?

- Zdjęcie zrobił nam kolega, kiedy szliśmy na spacer, i uważam, że ono tu pasuje. A Joe cieszy się,  że jest tam z tatą. W tej chwili to on jest moim domem. Może stąd tytuł płyty? Nasz prawdziwy dom się rozpadł i już nigdy nie będzie tym, czym powinien być. I to boli.

Jaki jest Kortez ojciec?

- Odpowiedzialny. Dzieci przejmują nasze zachowania, powtarzają je. Gdy Joe robi coś, co mi się nie podoba, zanim zwrócę mu uwagę, zastanawiam się, czy nie podłapał tego ode mnie. 

Można być odpowiedzialnym  ojcem na odległość?

- Próbuję. Ale kiedy przyjeżdżam  do Joego i spędzam z nim czas, trudno czasem nie zapłakać. Smutno mi, że nie będzie miał normalnego domu.  Mówi się, że lepiej, żeby dziecko  nie widziało, kiedy między rodzicami się nie układa, ale gdy oni się rozstają, to też lipa. Musisz budować świat jego wartości bez przykładu mamy  i taty. Dzieci zawsze za to płacą. 

Wyrzuty sumienia? 

- Tak. To najgorsze, z czym muszę się mierzyć. Potem nie chce mi się już ani gadać z ludźmi, ani pisać. 

I tak jesteś introwertykiem, emocje zamykasz w piosenkach. Nie potrzebujesz rozmawiać?

- Fakt, jestem typem, który mało  o sobie opowiada. Nie lubię tłumaczyć, przedstawiać swojego punktu widzenia, kojarzy mi się to z narzucaniem. Pewnie dlatego nie mam kolegów ani koleżanek, jestem sam. Rozmawiam z synem, ale to inna bajka. Ta relacja wymaga rozmowy, męskiej rady, jestem przecież starszy i więcej wiem. 

Jak było w twoim domu? Zawsze ładnie opowiadasz o mamie, niespełnionej malarce i nauczycielce. 

- Dzisiaj rodzice są moimi kumplami, możemy siąść, zapalić papierosa, pogadać o wszystkim. Wtedy nie myślę: "Tego nie powiem mamie,  bo nie chcę jej martwić". 

Zawsze mieliście taki kontakt? 

- Coś ty. Wiecznie się gdzieś pałętałem, wolałem siedzieć w barze  z kolegami, niż iść do domu. Nie słuchałem rodziców, którzy mówili, że mam się uczyć i kłaść wcześnie spać, bo rano wstaję do szkoły. Nie lubię nakazów i zakazów, choć dzisiaj widzę ich cel wychowawczy. 

Kiedy to się zmieniło?

- Jak miałem 23 lata i syn mi się urodził. Kiedy spędzam cały dzień  z Joem i pod wieczór mózg mi płonie od tego, co się między nami dzieje, bo on ma miliardy pomysłów na zabawy, pytań i problemów, to... myślę o mamie, która miała nas troje i musiała ogarnąć rzeczywistość. Wtedy budzi się we mnie szacunek. 

Ty też musiałeś ogarnąć. Gdy urodził się Joe, zmieniłeś pracę. Zaczynałeś jako "pan od rytmiki"  w przedszkolu w Krośnie...

- Studiowałem edukację artystyczną w zakresie sztuki muzycznej, mogłem uczyć dzieci, dobrze się z nimi dogadywałem. Z pracodawcami mniej, bo nie podobało im się, jak wyglądam. Że chodzę w bluzie z kapturem, golę głowę na łyso i nie wzbudzam zaufania rodziców. Ale jak mnie poprosili, żebym nosił "sweterek w serek", nie miałem z tym problemu. Kiedy jednak pięć lat temu urodził się Joe, poszedłem pracować  na budowę, bo za pieniądze zarabiane w przedszkolu nie mogłem  utrzymać rodziny.

Pan po studiach na budowie?   

- Kiedy zakładasz rodzinę, musisz na nią zarobić. Nie patrzysz, czy wieje, czy leje, czy ktoś cię w pracy wkurza, tylko czy na koniec miesiąca finanse się zgadzają. Zaczynałem jako pomocnik, sześć złotych za godzinę. Niestety, niewykwalifikowanych, takich jak ja, zwalnia się na zimę, bo nie ma dla nich pracy. Zatrudniłem się więc w składzie drzewnym. Trzeba było pojechać  do lasu, załadować drewno na samochód, przywieźć, pociąć, rozwieźć ludziom. Ale praca na dworze zimą ma minusy. Cały czas byłem chory. Szukałem więc czegoś innego. 

Co znalazłeś? 

- Posadę ochroniarza w Biedronce. Pomyślałem: "Super, w sklepie jest ciepło". Okazało się, że to nie taka fajna praca, bo musisz wykazywać się "ujęciami". Łapanką.  Nie czułem żalu, kiedy łapałem bogatych za parówki ukryte pod płaszczem, ale gdy bezdomny ściągał bułkę, już tak. Pracowałem rok, szybko miałem dość. 

Zyskał na tym polski rynek muzyczny. Podobno na casting  do programu "Must Be The Music" podstępem zaciągnęła cię siostra. 

- Zabrała mnie ze sobą "do kolegi", a zajechała pod szkołę muzyczną przy filharmonii w Rzeszowie  i tam się przyznała, że zgłosiła mnie  do programu, bo szlag ją trafia, że siedzę, piszę piosenki i nic się z tym nie dzieje. Wzięła moją gitarę.

Jesteś muzykiem czy samoukiem? 

- Chodziłem do szkoły muzycznej w Krośnie, byłem w klasie puzonu, uczyłem się też na fortepianie. Chciałem grać na skrzypcach, ale gdy się na to zdecydowałem w szóstej klasie podstawówki, stwierdzili, że jestem na nie za stary.

Dlaczego do "Must Be The Music" trzeba cię było zaciągnąć podstępem?

- Nie jestem fanem tego typu programów. Wydaje mi się, że służą tylko robieniu oglądalności. 

A jednak... 

- Skoro siostra wykonała taki manewr, głupio było odmówić. Wszedłem, zaśpiewałem "Joe" i jeszcze "Bumerang". Obydwie w wersji udawanym angielskim bez gramatyki. Kiedy mówię, że piszę piosenki, mam na myśli muzykę. W pisaniu słów pomaga mi Agata Trafalska (współautorka tekstów na płytach Korteza - przyp. red.) Nie przeszedłem tego castingu, ale wybiegł  za mną facet, przedstawił się jako Józek i poprosił, żebym wysłał mu swoje piosenki. 

Radość?

- Skąd! Nie chciałem tego robić. Obcy chce coś mojego? Nie znam się na prawie autorskim i show-biznesie. Bałem się, że ukradnie moje numery. Ale sprawdziłem w internecie, kim jest ten gość, jakie płyty ma na koncie: Myslovitz, Anię Dąbrowską, Brodkę, i postawiłem wszystko  na jedną kartę.

Ta karta wygrała.

- Oni w tym Jazzboyu (wytwórnia płytowa - przyp. red.) uwierzyli w moje piosenki. Ale nikt nie zakładał sukcesu. Podejrzewaliśmy, że płyta będzie miała fanów i może uda mi się zagrać kilka koncertów  w miesiącu. Myślałem: "Super, dorobię do pensji na budowie". Pięć stów za koncert brzmiało wspaniale. 

Nieoczekiwanie znalazłeś się  w Warszawie. Onieśmielenie? 

- Czułem się obco. Daleko od rodziny, znajomych. Mieszkałem tutaj, gdzie rozmawiamy, w biurze Jazzboya. Jest łazienka, spałem na kanapie w studiu. Ale jednocześnie pracowałem na budowie tu, w Warszawie. Po robocie jechałem do studia, gdzie czekał na mnie producent. On dłubał w piosenkach, a ja przysypiałem. Budziłem się koło północy, słuchałem tego, co zrobił, dyskutowaliśmy. W każdej wolnej chwili jeździłem do rodziny do Iwonicza busem,  BlaBlaCarem, siedem godzin w jedną stronę. Koszmar.

Pamiętasz, kiedy twój singiel "Zostań" poszedł w świat? 

- Pewnie. Był kwiecień. W połowie lipca przestałem pracować na budowie, bo grałem już pięć, sześć koncertów w miesiącu. Strasznie mnie to wzruszało, byłem wdzięczny. 

Pierwszy koncert?

- W klubokawiarni Kontakt w Opolu. Byłem przerażony. Na mieście wisiały plakaty z moją twarzą. Zostań miało ukazać się dopiero za kilka miesięcy, a kawiarenka była nabita ludźmi. Piosenki nie miały tekstów, śpiewałem je tym swoim zmyślonym angielskim. Pamiętam, jak  Józek mówił: "Byłoby super, gdybyśmy mieli chociaż jeden sold out" (wyprzedany koncert - przyp. red.). Za chwilę okazało się, że każdy jest wyprzedany. Byliśmy w szoku. 

Sukces cię zmienił? 

- Ludzie mówią, że nie. Wciąż tak samo trudno się ze mną rozmawia, (śmiech) chodzę tak samo ubrany, z kilkudniowym zarostem. Wciąż nie mogę spać, bo za dużo myślę. Patrz, nawet drogiego zegarka  nie mam. Ale wynająłem mieszkanie w Warszawie i tu żyję, więc w każdej wolnej chwili gnam do Iwonicza,  do syna, choć ciągle nie mam auta  i nie zrobiłem prawa jazdy. 

I wciąż nagrywasz niewesołe piosenki. Nie znudziła ci się etykietka "smutnego melancholika"? 

- Na ogół piszę, gdy mam doła i muszę coś z siebie wyrzucić. To moja terapia. Uwielbiam siedzieć w studiu i dopracowywać piosenki. A kiedy wychodzę, wydaje mi się, że świat  i ludzie wokół są dziwni. Muszę uważać, żeby nie stać się dziwakiem i odludkiem.

Świat wyobraźni bardziej ci się podoba niż realne życie?


-
Chyba tak. Chętnie spędzałbym  w nim cały czas.

Z pewnością syn ci na to nie pozwala.

- Bez niego bym się zgubił. Ludzie uważają mnie za melancholika,  bo nie widzą mnie w momentach, gdy bawię się z Joem! Ile jest śmiechu, kiedy gramy w piłkę czy ganiamy się po dworzu. Ale na co dzień, bez niego, zamykam się, mam swój świat. Ta nieobecność nie jest dobra dla życia, dla relacji zarówno z bliskimi, jak i z obcymi.

Ludzie i tak cię kochają, dziewczyny przychodzą do garderoby.  Otworzył się przed tobą jakiś nowy świat pokus? 

- Świat pokus zawsze jest na wy- ciągnięcie ręki. To kwestia decyzji. Trzy godziny po "uwielbieniu", które spada na mnie na scenie, zostaję w pokoju hotelowym sam. I to, co przed chwilą było, nie istnieje. Miło, kiedy ludzie mówią, że jestem super, ale przecież ci, którzy mnie oceniają, znają mnie tylko ze sceny. 

Niektórzy potrafią się w uwielbieniu zagubić. 

- Nie karmię się tym. Jeśli wiesz, kim jesteś, masz spokój, nie potrzebujesz potwierdzenia od innych.  A ten świat, w którym niby możesz mieć wszystko, jest złudzeniem.

Nie czujesz się samotny? 

- Nie. Samotny byłem, kiedy się okazało, że nie mam porozumienia z najbliższą osobą. Teraz, gdy jestem sam, mam tyle pomysłów, że nie wiem, kiedy mi czas ucieka. 

A dlaczego masz zamknięte oczy, kiedy śpiewasz? 

- Bo wtedy mnie nie ma. Znikam, nie istnieję.

Zobacz także:


Twój Styl
Dowiedz się więcej na temat: Kortez | muzyka | sława | Styl.pl | Twój Styl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy