Mariusz Kwiecień: Nieszczęśliwi jak Don Giovanni

- Heath Ledger, który zmarł, bo przedawkował; niesamowita Amy Winehouse czy Whitney Houston to byli ludzie typu Don Giovanniego - ludzie, którzy zgubili się, stracili gdzieś siebie samych - mówi Mariusz Kwiecień, słynny na całym świecie śpiewak operowy opowiadając o wcielaniu się w rolę Don Giovanniego właśnie.

Mariusz Kwiecień
Mariusz Kwiecieńmateriały prasowe

Przeczytaj fragment książki "Wielkie role gwiazd opery" Agnieszki Okońskiej:

"Jeśli będzie można tak dobrze zrobić spektakl - podkreśla Mariusz Kwiecień - żeby publiczność zrozumiała ten dramat człowieka, dla którego wyzwoleniem jest śmierć, to wówczas będzie współczuć Don Giovanniemu. Będzie żałować człowieka, który był mordercą, złoczyńcą, gwałcicielem, a w gruncie rzeczy osobą niesamowicie samotną, zagubioną i beznadziejnie w sobie zagmatwaną.

W naszym świecie oglądamy wielu takich Don Giovannich, kobiety i mężczyzn - ludzi z wielkiego Hollywoodu, wielkich scen nie tylko operowych, ale i rockowych, gdzie totalnie niszczący okazuje się napływ sławy, pieniędzy i ogromu przyjaciół, oczywiście nieprawdziwych - ludzi, którzy wysysają z nich pieniądze, energię, którzy się na nich bogacą, na nich żerują i później zostawiają takie ludzkie wydmuszki, gdzieś na skraju wielkiego świata biznesu. Mamy przykłady z ostatnich lat, choćby jak Heath Ledger, który zmarł, bo przedawkował; niesamowita Amy Winehouse czy Whitney Houston. To byli ludzie typu Don Giovanniego - ludzie, którzy zgubili się, stracili gdzieś siebie samych. To są ludzie, którzy dawali niesamowitą energię innym, byli kochani, ubóstwiani przez miliony; za których koncerty czy filmy płacono duże pieniądze, a w rzeczywistości byli bardzo zagubieni, wypaleni, nieszczęśliwi".

"Pierwszym przykładem bardzo wizualnym - już nie z naszych czasów - jest Marilyn Monroe, która wiele razy mówiła, że już nie może znieść tego, że wszyscy ją kochają, pragną - nienawidziła tego. A z drugiej strony nie potrafiła zrezygnować z bycia uosobieniem seksu; robiła wszystko, żeby być dalej piękną i seksowną. Z jednej strony była od tego uzależniona, a z drugiej - nienawidziła tego. Przy okazji nieszczęśliwa miłość, rozbita gdzieś o skały nazywające się Kennedy.

Inny przykład - Maria Callas, która rozbiła się o skały o nazwie Onasis. Mając ogromną sławę, wielkie pieniądze, będąc pożądaną przez wszystkich, umierała w samotności, prawdopodobnie nie zaznawszy nigdy spełnienia w miłości. I co? Nie robi nam się żal? Wiemy, że ci ludzie brali narkotyki, prowadzili często ohydne, upadłe życie. Michael Jackson to kolejny przykład absolutnego niespełnienia. Gdybyśmy się zastanowili nad każdą z tych osób, to zobaczylibyśmy, że to są ludzie, którzy prawdopodobnie w śmierci znaleźli ukojenie. Można powiedzieć, że każda z tych osób podała rękę śmierci. Bo nie była to śmierć przypadkowa, ale w pewnym sensie wywołana. I to jest to, co - moim zdaniem - stało się z Don Giovannim. Myślę, że w tych czasach, kiedy powstawała opera, był on takim właśnie celebrytą, pożądanym przez wszystkie panie i że to go właśnie zgubiło, spalił go własny ogień".

Jestem sobie incognito

Jako jeden z najsłynniejszych na świecie śpiewaków operowych Mariusz Kwiecień ma - jak widać - pełną świadomość niebezpieczeństw, jakie niesie sława, choć może współcześnie w przypadku opery ma ona już inną, spokojniejszą otoczkę niż w świecie muzyki popularnej czy filmu. "Po pierwsze, opera w naszych czasach to już nie ten gatunek, w którym można się aż tak zatracić - podkreśla artysta. - Aczkolwiek są przypadki ludzi, którzy tracą kontakt z rzeczywistością; może nie aż w takim stopniu, jak we wcześniej przywołanych przykładach, ale jednak. Staram się, by moja kariera nie była aż tak medialna, by ludzie wiedzieli, kim jestem, cenili mnie za moją pracę, perfekcjonizm, za styl, barwę głosu, za to, co staram się wyćwiczyć i im zaoferować. Ale w sekundzie, w której opuszczam teatr, zapominam, że jestem śpiewakiem operowym. Zostawiam ten świat, te uniesienia, te piękne emocje i te gorsze. Zostawiam to wszystko w murach teatru. Przychodzę do domu i jestem sobie incognito; nie żyję tym, że jestem artystą, że muszę wyjść na scenę. To jest bardzo zdrowe i pokazuje mi, że śpiewanie to tylko mój zawód; że nie jestem Don Giovannim, Hrabią Almavivą, Onieginem bądź Królem Rogerem".

Artysta przyznaje jednak, że to odcięcie od postaci z chwilą wyjścia z teatru nie zawsze jest łatwe. "To jest ostatnia sekunda, kiedy się z tymi postaciami utożsamiam, ale oczywiście jest to trudne, jeżeli występuję w bardzo intensywnej produkcji". Tak było np. z Królem Rogerem, gdy wykonywałem tę rolę w Paryżu.

Czasem niemożliwe jest takie oddzielenie w jednym momencie - pah! - i koniec. Dlatego po takim spektaklu staram się mieć zawsze kogoś, z kim pójdę na drinka i porozmawiam na zupełnie inne tematy, bym mógł się wydobyć emocjonalnie z głębi granej przed chwilą postaci - wrócić do mnie samego, do własnego domu, własnej tożsamości, do zimy, śniegu za oknem czy kwitnącej wiosny, którą mam właśnie w tej chwili w ogródku.

Staram się też nie śpiewać zbyt wielu spektakli. Są tacy śpiewacy, którzy potrafią grać w osiemdziesięciu spektaklach w roku. Ja nie dałbym rady, spaliłbym się emocjonalnie. To są w większym stopniu technicy, oczywiście znakomici artyści, ale podchodzą bardziej technicznie do pracy, ja natomiast podchodzę stricte emocjonalnie. Potrzebuję 2-3 tygodni, a nawet miesiąca przerwy, żeby przez pierwsze 2 tygodnie poleniuchować, znienawidzić operę, znienawidzić mój zawód, w trzecim tygodniu zacząć o nim myśleć, a w czwartym - zakochać się na nowo w kolejnej roli i wrócić na scenę ze świeżym umysłem i z czystym sercem. Do tego zawodu potrzebuję bardzo dużo serca, bardzo dużo emocji. Daję ich z siebie tak wiele, że czasem niemożliwe jest, by zregenerować siły w krótkim czasie".

Oddaję się całopalnie

Mariusz Kwiecień jako Don Giovanni, fot. Mikołaj Mikołajczyk
Mariusz Kwiecień jako Don Giovanni, fot. Mikołaj Mikołajczykmateriały prasowe

Dystans do siebie jako artysty, gwiazdy i aktora jest na pewno w tym zawodzie potrzebny. Dodatkowo pomocna może być postawa, do której przyznaje się nasz baryton: "Gdybym w tej chwili przestał śpiewać, nie byłoby dramatu. Dlatego że to wszystko, czego nauczyłem się poprzez śpiew jest w moim życiu cały czas. Mógłbym teraz zostać równie dobrze politykiem, bo tym się interesuję i na bieżąco śledzę wydarzenia z tej dziedziny, mógłbym reżyserować i uważam, że chyba byłbym w tym dobry. Jako nauczyciel - też, ale to jest dla mnie najmniej pociągające.

Ukończyłem liceum psychologiczno-pedagogiczne. To pomogło mi później w zawodzie. Mógłbym teraz do tego wrócić. Niekoniecznie więc moje życie musiałoby się toczyć wokół sztuki. Powiedziałem kiedyś i to podtrzymuję, że w momencie, kiedy przestanę śpiewać w operze, przypuszczam, że szybko już na spektakl do teatru nie pójdę. Jest coś takiego we mnie, że oddaję się całopalnie, wypalam w jednym miejscu i zaczynam palić ognisko w innym, na inny temat".

Wystarczy już tego Don Giovanniego! Uprawiając zawód śpiewaka, Mariusz Kwiecień zyskał coś bardzo cennego: "Dzięki postaciom operowym poznałem siebie. Współtworząc reżysersko spektakl, dowiedziałem się, jak głęboko można szukać sensu istnienia w swojej duszy i w duszach innych ludzi. Dlatego w tej chwili często mówię, że to nie jest opera, lecz teatr operowy, bo granie jest dla mnie równoważne ze śpiewaniem.

Musi być dobra produkcja, zwłaszcza w dziełach Mozartowskich, w których jest mnóstwo fantastycznych niuansów i kontrastów, które można pokazać (np. Hrabia w Weselu Figara musi bawić się arystokratycznym gestem, potrzebuje bawić się ludźmi, potrzebuje pokazać swoją pustą wyższość nad innymi, a zarazem w tej pustej wyższości jest nikim wobec np. Zuzanny z jej wielką miłością do Figara). Te wszystkie postaci nauczyły mnie człowieczeństwa, nauczyły jak daleko sam mogę pójść w moim życiu, na ile mnie stać. Jednym słowem, wzbogaciło mnie to, pozwoliło stać się człowiekiem pełnym. Tak samo jak głos pełnieje w miarę śpiewania, tak i my, myślę, którzy żyjemy w tym świecie artystycznym, pełniejemy jako artyści, jesteśmy bogatsi, jesteśmy wrażliwsi, a zarazem paradoksalnie twardsi".

Wystarczy już tego Don Giovanniego

"Myślę, że ostatnie 20 lat, a zwłaszcza te 10 lat z Don Giovannim, popchnęły mnie w takie ekstrema możliwości - i wokalnych, i mentalnych, do których inaczej może bym się nie zbliżył - podkreśla artysta. - Tak było, np., gdy śpiewałem Don Giovanniego w Los Angeles [w maju 2012 - przyp. A.O.]. To nie była może najlepsza produkcja, ale najbardziej przeze mnie przeżyta. Typowo hollywoodzka oprawa - kostiumy szyte przez Rodarte (dwie siostry, Kate i Laura Mulleavy, które szyją dla największych gwiazd Hollywoodu) i scenografia Franka Gehry’ego, projektanta Disney Hall - najbardziej chyba kontrowersyjnej sali koncertowej w Los Angeles. Do tego reżyseria Christophera Aldena - absolutnie niekonwencjonalna - kosmos, gwiezdne wojny, abstrakcja. Mieliśmy więc możliwość odkrywania nowych siebie w samych sobie, głęboko w swoich duszach.

Tak głęboko, że uświadomiłem sobie, iż wystarczy chyba już tego Don Giovanniego; zaszedłem z nim tak daleko, że już nie chcę iść dalej. Mam jeszcze zaplanowanych kilka produkcji na najbliższe 5 lat i więcej Don Giovanniego nie będę śpiewał. No ale taka jest chyba reguła, że jak się już z kimś jest 10 lat w małżeństwie, to ma ono inny wymiar niż w pierwszym roku. Po 10 latach dwoje ludzi zna się już zupełnie inaczej, mają też inne relacje między sobą, inaczej dyskutują, rozumieją się bez słów bądź biorą rozwód, bo nie są w stanie w ogóle się porozumieć. No i w tej chwili moje «małżeństwo» z Don Giovannim trwa 10 lat. Jeśli byłoby to prawdziwe małżeństwo, to byśmy dożyli starości i akceptowali się nawzajem. Natomiast jeżeli mam wybór, no to chyba z nim wezmę rozwód, bo myślę, że te nasze drogi już idą równolegle, już się do siebie nie zbliżają".

Wykonywanie roli z poczuciem, że się z niej coś ważnego dla siebie czerpie jest dla Mariusza Kwietnia absolutnym warunkiem uprawiania zawodu śpiewaka-aktora. "Poznanie siebie w Don Giovannim" uważa za jedną z najcenniejszych zdobyczy w pracy nad tą rolą. Ale siłą rzeczy niesie to kiedyś dojście do pewnego kresu: "Już teraz wiem, że więcej nic z Don Giovanniego dla siebie nie wydobędę. Wydaje mi się, że coś się skończyło. No ale jest przecież mnóstwo innych ról, a poza tym Don Giovanni był zawsze dla mnie człowiekiem młodym. Ja już mam 40 lat i za 5 lat zaśpiewam ostatni raz w tej operze (w Barcelonie) i myślę, że 45 lat to jest maksimum, aby Don Giovanniego wykonywać.

Nie chcę udawać, że jestem młody i mieć ruch, który już nie jest ruchem młodzieńca, czy gest bądź głos, który też już nie brzmi jak u młodego chłopaka. Poza tym, czymże jest posiadanie trzech czy czterech tysięcy kochanek w wieku 45. czy 50. lat? Oczywiście to duży wyczyn, ale jest to osiągalne. Natomiast jest niesamowite i zaskakujące, że 20- czy 22-latek może mieć taką liczbę kochanek!".

Fragment książki "Wielkie role gwiazd opery" Agnieszki Okońskiej. Wydawnictwo BOSZ.

Styl.pl/materiały prasowe
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas