Między słowami
Razem są prawie 60 lat. Feliks Falk, reżyser i scenarzysta, oraz Marianna, polonistka, twierdzą, że ich małżeństwo nie było usłane różami, ale doceniają to, że rodzina wciąż trwa.
Feliks Falk:
To, że jesteśmy razem z Mariolą, bo tak ją nazywam, przez prawie 60 lat, stanowi efekt różnych zbiegów okoliczności. Jak to w małżeństwie, bywało różnie. A pierwszą przyczyną, dla której udało nam się przetrwać, są dzieci.
Drugą, prozaiczną, stały się moje częste nieobecności w domu. Najpierw jeździłem do szkoły filmowej w Łodzi, potem na plany filmowe i festiwale. W stanie wojennym przez pół roku przebywałem w Nowym Jorku, na stypendium Fundacji Kościuszkowskiej. Zwykle nie było możliwości i pieniędzy na to, abym mógł zabrać rodzinę. Im częściej bywałem poza domem, tym chętniej wracałem. Nie odpowiadało mi do końca życie na walizkach. Odczuwałem obowiązek przebywania z moją ekipą, prowadzenia rozmów itd.
Tęskniłem za stabilnością i ciepłem. I myślę, że także to nas uratowało. Rzeczywiście, to żona zajmowała się wychowywaniem dzieci, co mi dziś przypomina. Moja aktywność zawodowa była wysoka; wśród kolegów miałem opinię tego, który dużo pracuje. Filmów już nie zamierzam realizować. Mam poczucie, że swoje zrobiłem. Natomiast do dzisiaj lubię czytać, robić notatki, spacerować, spotykać się z przyjaciółmi. Trochę też uczę.
Jestem domatorem, chętnie oglądam Netfliksa, opanowałem dobrze internet. Od początku dawałem Marioli moje scenariusze do czytania. Zależało mi, aby spojrzała na nie redaktorskim okiem, z czego brały się niełatwe dyskusje. To, co żona uważała za oczywiste, dla mnie nie zawsze takie było. Sądziłem, że film rządzi się własnymi prawami i pewne wątki należy zostawić niedopowiedziane. Niemniej jednak wiele jej uwag w końcu przyjmowałem. Poza tym lubiłem pokazać scenariusz kolegom reżyserom. Prowadziliśmy długie rozmowy. Dawniej między twórcami była większa otwartość, teraz wszyscy ukrywają to, nad czym pracują, jakby się wstydzili...
Z żoną jesteśmy do siebie podobni, wbrew pozorom. Ja, nie tylko z racji mojego zawodu, mam przywódczy charakter. Jestem też dobrym organizatorem, z czego korzystają m.in. przyjaciele, z którymi jeździmy na wakacje. Załatwiam wszystkie rezerwacje, transport itp. Poza tym często uważam, że mam w pewnych sprawach rację.
Żona też przejawia gen przywódczy, lubi organizować sobie i innym życie. Czasem zdarzały się więc między nami tarcia. Na szczęście oboje mamy tę cechę, że dość szybko zapominamy o konflikcie. Nie pielęgnujemy w sobie żalu, gniewu. A różnice? Nie mam rodzeństwa, większość rodziny zginęła w czasie wojny, wychowałem się z rodzicami. Być może z tego powodu jestem trochę samotnikiem. Odwrotnie niż Mariola. Ona pielęgnuje relacje rodzinne, spełnia się w tym, bywa na uroczystościach i ceremoniach.
Moja żona jest osobą dobrą. W pewnym sensie lepszą ode mnie. Za to cenią ją wszyscy: uwielbia pomagać innym. To świetna cecha, która jednak zabiera dużo czasu, energii i... pieniędzy. Niekiedy Mariola staje się ofiarą swojego pomagania. Chce dobrze, jest łatwowierna, więc często zostaje wykorzystana. Ja chętnie pomagam, jeśli mogę, ale nie ufam ludziom na dzień dobry. Żona szuka samych pozytywnych stron w innych. Podobnie odbiera sztukę. A ja patrzę zdecydowanie bardziej krytycznym okiem.
Cieszę się, że nie zostałem zgorzkniałym artystą malarzem. Życie ze sprzedaży obrazów rzadko komu się udaje. Na wystawach jest nieporównywalnie mniej odbiorców niż w kinach. Nawet filmy, które nie odnoszą sukcesu, mają zdecydowanie większą publikę niż wernisaże. Do filmów można po latach wracać: emitowane w telewizji są oglądane przez miliony widzów. I to mnie interesowało! Ceniłem też spotkania z widzami, dyskusje na temat wyboru bohaterów, nawet jeśli byłem poddawany krytyce.
Kiedy miałem niespełna 20 lat, w akademickim środowisku warszawskim było dużo kabaretów i grup teatralnych, w tym kultowy STS (Studencki Teatr Satyryków). Telewizja ogłosiła nabór do kabaretu dla młodzieży. Zgłosiłem się, dostałem rolę. Dzień po emisji programu jechałem autobusem nr 100. Zauważyłem bardzo ładną dziewczynę, która zerkała w moją stronę. Pomyślałem, że pewnie widziała mnie wczoraj w telewizji! Kiedy wysiedliśmy na tym samym przystanku, zaczepiłem ją. I to był początek naszej znajomości. Jak scena z filmu, prawda? Ale tak się wtedy nawiązywało relacje. Dzisiaj zagadnięcie kogoś w komunikacji miejskiej uznaje się za niestosowne. Poza tym widzę, że piękne dziewczyny przesiadły się do samochodów. (uśmiech)
Od początku miałem w Marioli pokrewną duszę, z którą mogłem rozmawiać godzinami, głównie o literaturze. Ciągnęło mnie do pisania, potem zacząłem tworzyć jednoaktówki i scenariusze, a ona doskonale to rozumiała. Kiedyś byłem ostrzejszy w reakcjach, bardziej wrażliwy na pewne słowa czy zachowania. Dziś wiem, że pomyślność związku polega na odpowiedniej dawce kompromisu i odpuszczaniu sobie nawzajem. Szkoda życia na zapętlanie się w negatywnych emocjach i analizowanie w kółko tych samych tematów.
Mariola Falk:
Poznałam Felka, kiedy studiowałam na II roku polonistyki. On był wtedy studentem II roku ASP. Poderwał mnie w sposób obcesowy. Oboje jechaliśmy autobusem nr 100 - Felek do dentysty, a ja na mój jedyny egzamin poprawkowy, z francuskiego. Zaczepił mnie, gdy wysiedliśmy. Szybko zostaliśmy parą. Ta sytuacja potwierdzała zasadę, którą potem przekazywałam córce Monice i synowi Adamowi: nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Martwiłam się poprawką, ale... poznałam męża.
Jestem optymistką, zawsze widzę szklankę do połowy pełną. Urodziłam się, podobnie jak moje siostry bliźniaczki, w czasie wojny. Potem też pojawił się brat. Miałam liczną rodzinę: u mamy było siedmioro rodzeństwa, u taty dziewięcioro. Nikt podczas wojny nie zginął, co było niezwykłe. Mama powtarzała, że jesteśmy w czepku urodzeni.
Z Felkiem połączyło nas to, że oboje kochaliśmy książki. Jako studentka byłam nieco przemądrzała i mogłam zaimponować chłopcu umiejętnością dokonania analizy każdego utworu literackiego. Ale mąż chyba czytał więcej ode mnie. Ciekawił mnie, bo mimo że był towarzyski, okazał się niezwykle skryty. Wiedziałam, że miał szkolną miłość, która wyemigrowała do Izraela w 1956 roku. Wiele lat później nasze rodziny się poznały i zaprzyjaźniły.
Po studiach postanowiliśmy wziąć z Felkiem ślub. W styczniowe popołudnie poszliśmy pieszo do urzędu stanu cywilnego i nie zauważyłam, że po drodze wypadła mi z papieru wiązanka ślubna. Mama wręczyła mi przed ceremonią białe goździki. Potem był obiad u teściów, w małym rodzinnym gronie. Zerkaliśmy ukradkiem na zegar, żeby nie przedłużać uroczystości i zdążyć wieczorem do kina Skarpa na festiwal, na który wcześniej z trudem zdobyliśmy karnety. Znajomi w kinie obstawiali: zdążą, nie zdążą. Zdążyliśmy! Tego wieczoru pokazywano znakomity, ale pełen okrucieństwa wojenny film angielski pt. "Za króla i ojczyznę". Dziś lepiej go pamiętam niż ceremonię ślubną. (uśmiech)
Zamieszkaliśmy u rodziców Felka. Rok wcześniej dostałam pracę w Państwowym Instytucie Wydawniczym jako redaktorka. Kochałam tę pracę, a dzięki niej poznałam niezwykłych ludzi, m.in. profesorów Władysława Tatarkiewicza, Stanisława Lorentza, a także Antoniego Słonimskiego oraz Tadeusza Różewicza, z którym się zaprzyjaźniłam. Żyło się dość skromnie, wszyscy zarabiali niewiele.
Mąż był nieszczęśliwy, że jako artysta malarz nie ma wielu odbiorców. W tajemnicy złożył papiery na reżyserię do łódzkiej filmówki. Potem, już jako reżyser, często przebywał poza domem: realizował spektakle, jeździł na plan. Nie miałam o to pretensji. Lubię być sobie sterem, żeglarzem, okrętem... W dużej mierze to ja wychowałam dzieci.
Mąż właściwie nie miał obowiązków w domu. Wiedziałam, że poznałam mężczyznę, który miał potrzebę wyrażania siebie poprzez sztukę. Lubiłam to, co robi. Czasem korzystałam z pomocy naszych mam, mieliśmy też krótko nianię. Żeby jej zapłacić, oszczędzaliśmy, jadając z mężem na obiad ryż z dżemem.
Aby małżeństwo trwało tak długo jak nasze, niezbędny jest łut szczęścia i dużo dobrej woli. Nasze życie nie było usłane różami. Zdarzały się trudne chwile, ale z czasem się o nich zapomina. Nie chciałabym się wymądrzać, lecz życie w małżeństwie wymaga ustępstw i kompromisów...
Doceniam, że mąż dawał mi do czytania scenariusze, choć oko redaktora często mi przeszkadzało - wytykałam mu bowiem literówki i błędy składniowe, ale zaznaczałam też niejasności. On pewnie oczekiwał pochwał, ale mnie zależało na wyjaśnieniu nieścisłości, aby widzowie wszystko zrozumieli. Felek, autor przekorny, twierdził, że jeśli mnie się scenariusz nie podoba, to znaczy, że film będzie dobry!
Najważniejszym jego filmem jest dla mnie "Joanna". Potwierdza moje przekonanie, że człowiek z natury jest dobry. Postawiony w trudnej sytuacji, odruchowo dokonuje właściwego wyboru. Tak jak tytułowa Joanna, która ukrywa w czasie wojny żydowską dziewczynkę. To bliska mi postawa.
Prowadziliśmy dom otwarty, my także bywaliśmy często zapraszani. Nie zapomnę, jak w domu Andrzeja Wajdy (mąż współtworzył jego słynny Zespół X) usłyszałam po raz pierwszy Gintrowskiego i Kaczmarskiego w piosence "Mury runą". Teraz oboje wolimy pielęgnować stare przyjaźnie, niż poznawać nowe osoby. Wokół nas świat pustoszeje. Odchodzą ludzie, których znaliśmy przez całe życie, jak Krzysztof Kieślowski, Andrzej Wajda czy Janusz Głowacki...
Doceniamy każdą chwilę z tymi, którzy nadal są. I naszą rodzinę. Syn i córka mają po dwójce dzieci. Najstarszy wnuk, Michał, kończy studia, Oleńka i Ewa są w podstawówce, najmłodsza, kilkutygodniowa Hania już skradła wszystkim serca. O moim mężu przyjaciele mówią, że nosi w sobie tajemnicę. I coś w tym jest. Felek jest zupełnie osobny. Jest człowiekiem powściągliwym. Ja mówię często i dużo, on - mało i rzadko. Tylko raz, przed wieloma laty, mąż powiedział, że mnie kocha. Kiedy potem sugerowałam, że mógłby to powtórzyć, odpowiedział, że jeśli coś się zmieni, powie mi. Może milczy, aby nie skłamać. (śmiech)
Pokochali się i już!
Oboje, choć charakterologicznie różni, znaleźli świetny sposób na funkcjonowanie razem - mówią ich bliscy. Po prostu pokochali się i już, a reszta to coś niezdefiniowanego. Metafizyka.
Andrzej Seweryn, aktor, reżyser, dyrektor Teatru Polskiego w Warszawie; przyjaciel:
Czuję się przyjacielem rodziny Falków. Żałuję, że nie spotykam ich częściej. Mógłbym wiele się od nich nauczyć. Od lat podziwiam, jak wspaniale się rozumieją. Domyślam się, że dla Marioli nie jest proste być z człowiekiem, który uprawia zawód poza miejscem zamieszkania, często nieobecnym, pasjonującym się swoim zawodem bardziej, niż gdyby był na przykład księgowym. Czesław Miłosz pisał o artystach, którzy zaniedbują rodziny i kraj dla swoich dzieł. Myślę, że Falkowie znaleźli świetny sposób na funkcjonowanie razem. Mariola na szczęście nie jest artystką i doskonale wie, jak używać swojej kobiecej mądrości. Ja teraz - w moim obecnym małżeństwie - uczę się tej równowagi pomiędzy życiem prywatnym i zawodowym. Moja żona Katarzyna rozumie mnie tak dobrze, jak Mariola rozumie Feliksa.
Monika Falk, córka, współwłaścicielka agencji BCMFD Media Communications, pracuje w branży PR:
Mój dom rodzinny: mama jako opiekunka domu, jego filar, tata - często nieobecny. Jeśli już, to zamknięty w pokoju (słychać było tylko stukot maszyny do pisania), choć bezwzględnej ciszy nie wymagał. Mama nie robiła mu wyrzutów - ten styl funkcjonowania opierał się na niepisanej umowie między nimi. Stwarzała tacie idealne warunki do pracy, a on liczył się z jej zdaniem. Mama, niezwykle ciepła, tworzyła ognisko domowe i organizowała życie towarzyskie. W domu bywali m.in. Andrzej Wajda, Andrzej Seweryn, Krystyna Janda z Edwardem Kłosińskim, Agnieszka Holland, Marcel Łoziński, Krzysztof Krauze czy Jerzy Stuhr (nocował u nas, gdy przyjeżdżał do Warszawy). Jak rodzicom udaje się być ze sobą tyle lat? Na pewno dzięki sztuce chodzenia na kompromisy, ale też cierpliwości i wyrozumiałości mamy. Myślę, że tata czuje się przy niej bezpiecznie. Mama z kolei ceni niebanalne życie u jego boku. Ważne jest także ich silne porozumienie intelektualne. Cieszę się, że tata z wiekiem zaczął doceniać, jak ważna jest rodzina. Aktywnie włącza się w życie wnuczek, odbiera je ze szkoły, zawozi na zajęcia. Z moim synem mają swoje tematy... Na pewno więcej czasu spędza z wnukami niż kiedyś z dziećmi. Ale nie mówię tego z wyrzutem. Czasy były inne, a ojcowie bardziej nieobecni.
Magdalena i Marcin Stajewscy ona przez wiele lat redaktorka w PIW, on - grafik, artysta plastyk, scenograf; przyjaciele obojga:
My znamy się 66 lat, a po ślubie jesteśmy 56 lat. Bez problemu znajdziemy wśród znajomych pary, które są pół wieku razem. Z tego powodu długość związku Falków nie robi na nas wielkiego wrażenia. A jeśli mają państwo nadzieję, że podamy receptę na wieloletni udany związek, to wszystko, co powiemy, może być na równi fałszywe, jak i prawdziwe. Kobieta i mężczyzna pokochali się i już. Reszta to coś niezdefiniowanego. Metafizyka. O Mariannie i Felku możemy z całą odpowiedzialnością powiedzieć tylko to, że są diametralnie różni charakterologicznie i - częściowo - światopoglądowo. Łączy ich kultura, także osobista, inteligencja i poczucie humoru. Reszta jest tajemnicą. Przyjaźnimy się od zawsze. Razem studiowaliśmy: Feliks z Marcinem na warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych, a Marianna z Magdaleną polonistykę na Uniwersytecie Warszawskim. Określamy ich jako przyjaciół w dawnym rozumieniu, których można policzyć na palcach jednej ręki - a i tak często palców jest więcej niż przyjaciół...
Tekst: Magdalena Kuszewska
PANI 7/2019