Przemysław Kossakowski. Ogień w głowie

​Wychowany bez ojca. Był chuliganem, mówili, że nic z niego nie będzie. Uratowała go wrażliwość. Z miłości zaczął... malować. Gdy miał już opinię freaka, Przemysław Kossakowski dostał program z telewizji. Taki jak on, zwariowany. Przechodzi afrykańskie rytuały, wypędza z siebie demony u szamanów. Czasem na granicy życia. Ale ma po co żyć. Znalazł kobietę marzeń. To Martyna Wojciechowska. No, ale przecież ten facet niczego się nie boi.

Przemysław Kossakowski. Warszawa
Przemysław Kossakowski. WarszawaPawel WrzecionMWMedia

Twój STYL: "Kossakowski? Ach, ten z tatuażami...", powiedziała moja przyjaciółka. Dużo ich masz? 

Przemysław Kossakowski:
Pięć. Zaczęły powstawać, gdy kończyłem pracę nad moim programem w telewizji Szósty zmysł. Symbolizują żywioły. Stąd woda na lewym przedramieniu, na prawym ogień, na lewym ramieniu ziemia, na torsie spirale symbolizujące powietrze.

Chińczycy wyróżniają pięć żywiołów. Ten piąty, szczególny, jest czymś, co nas determinuje. W twoim przypadku to nieograniczona ciekawość?
 

Chyba masz rację. Ciekawość porywa mnie bez zastanowienia i ograniczeń. 

Twoja mama powiedziała, że od dziecka byłeś odkrywcą. 


Mieszkaliśmy na nowym osiedlu w Częstochowie, za którym budowało się kolejne, i dla mnie to był krajobraz księżycowy - kratery wykopów pod fundamenty, które na jesieni wypełniały się wodą. Budowaliśmy z kolegami tratwy i pływaliśmy po tych "jeziorach", wyobrażając sobie nowe światy, do których dopłyniemy. W mokrej kurtce kilka razy ledwo wydostałem się na brzeg. 

Mama pozwalała ci na te szaleństwa? 

Zaczęła się martwić, gdy nadeszła faza buntu, a dzielnicowy skarżył się, że zadaję się z chuliganami i źle skończę, bo czas spędzam pod klatkami schodowymi, paląc papierosy i plując na chodnik. Zanim jednak czas buntu nastał, zdarzyło mi się wrócić z twarzą we krwi, bo nie zauważyłem drutu zbrojeniowego - wbił mi się w łuk brwiowy, kiedy eksplorowałem kolejny wykop. Mama opatrywała mnie trzęsącymi się rękami i nagle zaczęła płakać. Czy to mnie czegoś nauczyło? Skąd! Musiała ponosić konsekwencje moich szaleństw, bo wychowywałem się bez ojca. 

Ile miałeś lat, gdy od was odszedł?

To było długie i stopniowe odchodzenie. Po rozwodzie rodzice mieszkali razem. W takim cichym pakcie o nieagresji. Każde z nich żyło własnym życiem. Ojciec, tak wtedy to rozumiałem, nie bardzo się mną przejmował. Nauczył mnie pływać, jeździć na nartach, ale młody człowiek potrzebuje ojca jako codziennego punktu odniesienia, wzorca zachowań, a z tym było słabo. Na co dzień więc wychowywały mnie mama i babcia. Sytuacja dla dziecka mało zrozumiała. Tata nie żyje od 12 lat. Nie było między nami ostatecznej rozmowy, w której wyjaśnilibyśmy sobie wszystko. Dzisiaj widzę go inaczej, wiem, że się pogubił. Oceniałem go z zapalczywością dzieciaka, któremu wydaje się, że coś wie o życiu. 

Talent artystyczny masz po ojcu czy mamie? Mało kto wie, że malujesz obrazy!

- Mama pracowała w częstochowskim Biurze Wystaw Artystycznych. Dla mnie to był magiczny świat. Pachniało w nim farbami, przewijali się artyści, kolorowe ptaki. Malować zacząłem z miłości, i to dość późno. Przed maturą się zakochałem. Ona była uznawana za najzdolniejszą w klasie, więc malowałem, żeby jej zaimponować.

I niespodziewanie zaczęło mi to sprawiać przyjemność. To było za mało, by dostać się na ASP, ale akurat, żeby przyjęli mnie na Wydział Wychowania Artystycznego Wyższej Szkoły Pedagogicznej. Z wykształcenia jestem więc nauczycielem. Potem malowałem obrazy, które czasem sprzedawałem, a czasem nie, ale uwierzyłem, że jestem artystą. To niebezpieczna iluzja. Przynajmniej w moim przypadku. Wymyśliłem sobie, że jako artysta mogę mieszkać gdziekolwiek. Sprzedałem mieszkanie i kupiłem dom na wsi. Byłem już wtedy żonaty. Żona nie miała nic przeciwko tej zmianie.

Przemysław Kossakowski i Martyna Wojciechowska. Warszawa
Przemysław Kossakowski i Martyna Wojciechowska. WarszawaPawel WrzecionMWMedia

Malarzem nie jesteś. Co poszło nie tak? 

Rzeczywistość "nie skleiła się" z marzeniami. Przez pierwsze pół roku remontowałem dom. Nauczyłem się wszystkiego, co powinien umieć facet, jeżeli nie ma pieniędzy na fachowców - kładzenia tynków, wymiany podłóg, instalacji elektrycznej. Na malowanie obrazów jakoś zabrakło czasu. Sytuacja stała się patowa, bo nie mieliśmy z czego żyć. Żeby się utrzymać, wyjeżdżałem do pracy do Francji i Holandii - pracowałem na budowie, zbierałem winogrona i ziemniaki, po 12 godzin dziennie pieliłem cykorię, czyściłem chlewnie. Za pierwsze zarobione w Holandii pieniądze kupiłem porządne farby, co dowodzi, że nawet wtedy uważałem się za artystę. Potem zaczął się światowy kryzys, praca się skończyła. Do Polski wróciłem bez grosza, za to z sześcioma obrazami. Rozpadło się moje małżeństwo. Myślę, że żona zmęczyła się życiem na wsi i rozpaczliwymi próbami wiązania końca z końcem. Zostałem sam. Czterdziestolatek bez kobiety, dzieci, roboty, za to z poczuciem, że w życiu niespecjalnie mu wyszło i musi zbudować je od nowa.

I co wtedy zrobiłeś? 

Starałem się sprzedać dom. Mieszkałem trochę na wsi, trochę w Łodzi. Nie miałem pracy, zaczęła dopadać mnie depresja. Tworzyłem wokół siebie dziwne rytuały, które nadawały mojemu życiu pozory stabilności. Na przykład raz w miesiącu musiałem stawić się w pośredniaku, bo byłem zarejestrowany jako bezrobotny. To była jedyna stała rzecz w moim życiu: co miesiąc zapytać, czy urząd ma dla mnie pracę. "Szkoda, że nie jest pan nauczycielem matematyki albo katechetą", słyszałem. Byłem wykładowcą przedmiotów artystycznych, którego nikt nie potrzebował. Panie z pośredniaka chciały mi pomóc, proponowały na przykład, żebym malował obrazy przedstawiające Żydów liczących pieniądze. Obiecywały, że zbiorą zamówienia w swoim urzędzie. To było wzruszające, ale już nie mogłem patrzeć na pędzel, miałem dość artystycznych mrzonek. Na życie zarabiałem u kumpla w warsztacie samochodowym.

"Widzisz te śrubki? Wykręć je. A potem pokażemy ci, co dalej", mówili mechanicy. I wtedy - wiem, trudno w to uwierzyć - dostałem telefon z telewizji. 

Jak w filmie!

Moja dawna znajoma, Lidka Kazen, została szefową nowej stacji TTV. Szukali pomysłów na programy, kreatywnych ludzi. Zapadłem jej w pamięć jako luzak, świr, ale też ktoś, kto ma otwartą głowę. Zaproponowała więc, żebym wpadł do telewizji. No i wpadłem. 

Zaraz, facet bez pracy, bez zasiłku idzie do telewizji i dostaje swój program? 

Tak prosto nie było! Pamiętam, kiedy wszedłem po raz pierwszy do gmachu telewizji, poczułem się jak w statku kosmicznym. Przepych, metal, szkło... I ja, gość ze wsi, który kradł drewno z lasu, żeby w domu było ciepło! Nie dbałem wtedy o siebie tak jak dziś. Nie chodziłem do barbera, ba, nawet nie wiedziałem, że ktoś taki istnieje. Wszedłem po szklanych schodach w sztruksowych bojówkach i bluzie z kapturem. W salce konferencyjnej siedzieli eleganccy ludzie, wszyscy mieli wypasione cieniutkie laptopy. Ja wyglądałem dość ekscentrycznie - z zapuszczonymi włosami i brodą, w dodatku bez przedniego zęba, który straciłem, a niespecjalnie było mnie stać na dentystę. Lidka przedstawiła mnie: "To jest Przemek, nasz człowiek ze wsi". Uśmiechnąłem się, wszyscy zobaczyli mój brak w uzębieniu. Przez godzinę tylko słuchałem. Szukali zaskakujących doświadczeń, pomysłów na program. Na pożegnanie Lidka powiedziała: "Jakbyś miał jakąś koncepcję, daj znać". 

No i miałeś. Cykl o uzdrowicielach. 

- Przypomniała mi się opowieść szwagra. Kiedyś piłem z nim wódkę na Roztoczu. Opowiedział mi historię o znachorce, do której ustawiają się kolejki, żeby poskładała kości ludziom po wypadkach. Utkwił mi w pamięci opis wiejskiego domu, w którym przyjmuje koczujących na podwórku "pacjentów". Jedni płacą za leczenie, inni przynoszą jajka w podzięce. Obrazek jak ze Znachora, niedzisiejszy, a jednak prawdziwy. Napisałem projekt  i wysłałem do TTV. I tak zostałem dokumentalistą. Uzbrojony w kamerę ruszyłem w Polskę w poszukiwaniu uzdrowicieli.

Człowiek z ulicy, bez telewizyjnego i dziennikarskiego doświadczenia? 

Na takie szaleństwo stać tylko Lidkę. To u niej częsta metoda. Wrzucić człowieka na głęboką wodę i sprawdzić, czy umie pływać. To nie dotyczy tylko mnie, jest kilka osób w TTV z podobnego nadania. Chłopaki z magazynu kamer nauczyli mnie obsługi sprzętu. Jeździłem po Polsce i spotykałem się z kolejnymi uzdrowicielami. Miałem pokazywać, jak leczą ludzi, więc czasem, gdy nie było pacjentów, ustawiałem kamerę i robiłem za pomoc naukową. Medycyna niekonwencjonalna bywa spektakularna, uzdrowiciele rozpalali mi na głowie ogniska, przystawiali do twarzy pijawki, wbijali w głowę igły, diagnozowali opętania czy wysyłali z powrotem do łona matki, a ja w trakcie tych terapii przeprowadzałem z nimi wywiady.

To było niesamowite. Pokazałem materiał Lidce, a ona zapytała, czy nie chciałbym zrobić tego samego raz jeszcze, tylko pojechałby ze mną operator kamery i reżyser. Zgodziłem się bez oporów. Gdy jednak usłyszałem: "Gratuluję, zostałeś prowadzącym program w telewizji", musiałem mieć minę barana. W tym ogromnym marmurowym holu trzęsącymi się rękoma wyciągnąłem telefon i zadzwoniłem do mamy. "Będę miał program w telewizji". A ona: "Synu, twoje poczucie humoru nie zawsze się sprawdza".

Nie bałeś się poddawać tym rytuałom? 

- Tu masz ten mój piąty żywioł, ciekawość. (śmiech) Kierowała mną. Mam fundamentalny kłopot z szacowaniem ryzyka. W Rosji szaman "masował" mi kręgosłup dłutem. Czułem, jak wbija go między kręgi, słyszałem trzask, czułem ból. Kiedy wyszedłem przed chatę, pomyślałem: "Co ja wyprawiam! Przecież mogłem wyjechać stamtąd na wózku". To była najgłupsza rzecz, jaką zrobiłem w życiu. Lidka czasami uczula ludzi, z którymi pracuję na planie, żeby mnie pilnowali, bo tracę rozum, gdy coś mnie zaciekawi.

A pomyślałeś kiedyś: to już przesada? 

Niedawno, realizując program Wtajemniczenie, byliśmy w Etiopii. Miałem wziąć udział w rytuale plemienia Hamerów: chłopak, by stać się mężczyzną, przebiega nago po grzbietach byków. Drugą częścią inicjacji było chłostanie kobiet z tego plemienia. Gdy ujrzałem krwawiące rany na ich ciałach, powiedziałem: nie.

Jaką cenę płacisz za ekstremalne przeżycia? 

Czasem kilka tygodni po jakimś doświadczeniu czuję się dziwnie. Adrenalina długo trzyma. Jeśli jest się zakopanym w grobie, to w psychice zostaje ślad. Miałem taki pochówek w Rosji - zakopano mnie na 45 minut. Słyszysz i czujesz spadającą ziemię, jest coraz ciszej i dziwniej, ciemność i panika: a jeśli coś się stanie i mnie nie odkopią? Czemu szukam takich przeżyć? Widać coś we mnie ich potrzebuje. Kiedy wyszedłem z grobu, okazało się, że świat jest piękny, a to, co wydawało mi się problemem, wcale nim nie jest. Traktowałem życie jak prawo, a ono jest przywilejem. Tego dowiedziałem się, leżąc pół metra pod ziemią.

A czego się dowiedziałeś, zapuszczając się na kilka dni w dżunglę?

Było to jedno z cenniejszych przeżyć nie tylko na planie, ale w całym moim życiu. Zostałem na kilka dni sam, w reżimie ścisłego postu i nakazu milczenia, nie wolno mi też było oddalać się od miejsca, w którym mnie porzucono. Potworna samotność. Kiedy chcesz odpocząć od zgiełku, wyjeżdżasz na odludzie, ale masz telefon, książkę, radio, filmy, rodzinę, przyjaciół. Tam nie miałem nic. Nie wiedziałem nawet, która godzina, bo zabrano mi zegarek. W dodatku dżungla w nocy ożywa: skrzeczy, rechocze, wyje, pełza... Nie spałem cztery dni. Czułem strach, głód i pragnienie. Pojawiły się pytania, od których uciekałem przez całe życie. Dlatego, że musiałem przebywać sam ze sobą w tak ekstremalnych warunkach, musiałem się ze sobą dogadać. Mam nawet wrażenie, że się trochę polubiłem z tym moim wewnętrznym pogmatwaniem. 

Spotykasz się z szamanami, szeptunkami, znachorami. Wierzysz w ich moc czy uważasz za hochsztaplerów? 

Nie mogę wierzyć. Jeśli uwierzę człowiekowi, który mówi, że mnie uzdrowi, to musiałbym też uwierzyć temu, który twierdzi, że mam nowotwór i umrę za kilka miesięcy. Słyszałem to kilka razy. Albo że ciąży nade mną klątwa, od której nie ucieknę. 

Przemysław Kossakowski. Zakopane
Przemysław Kossakowski. ZakopanePodlewskiAKPA

Nie zdarzyło ci się pomyśleć: może coś w tym jest? 

W 2013 roku spotkałem się w Buriacji (Syberia - przyp. red.) z szamanem Munko. Facet ma 26 lat, przychodzi na spotkanie w dresie i adidasach. Myślę - naciągacz. Munko przebiera się w rytualne szaty, co wydaje mi się jeszcze bardziej żałosne. Po czym bierze bęben i wali w niego. Żenada.

Ale po niespełna minucie zaczynam płakać jak dziecko. Nie rozumiem do dzisiaj, co się tam stało. Dla Buriatów sprawa jest prosta - pojawiły się duchy i na mnie wpłynęły. W Polsce psychologowie stwierdzili, że to typowy przykład załamania nerwowego wskutek długotrwałego stresu.

Pytanie: komu wierzyć? I wtedy zdarzyła się zabawna rzecz. Gdy chciałem obejrzeć nagranie ze spotkania z Munko, okazało się, że... zarejestrowany u szamana materiał ma dziwne zakłócenia. Jakieś szumy, zgrzyty. Nic nie było widać. Materiał nieemisyjny, jak to się fachowo mówi.

Rozumiałbym, że jedna kamera się zepsuła, ale obie? Innym razem w Kijowie przeprowadzałem wywiad z kobietą jasnowidzem. Zasiadła w fotelu elegancko ubrana. Myślę: nuda. I nagle zobaczyłem wokół niej delikatną, ale wyraźną srebrną obwódkę. "Coś się stało, młody człowieku?" - zapytała. "Widzę obwódkę. - Jakiego jest koloru? - Srebrna jak rtęć. - A, widzisz moją aurę" - stwierdziła. I dalej spokojnie odpowiadała na moje pytania.

Jak to tłumaczysz?

Widziałem coś dziwnego. Może rzeczywiście aurę? Tylko co to jest aura? Jasnowidze uważają, że to duchowa energia, którą mogą sterować. Ktoś biegły w fizyce może zinterpretować to, co widziałem, jako złudzenie i dostarczyć na to przekonujące dowody.

Mam więcej pytań niż odpowiedzi. Nie spotkałem uzdrowiciela, który miałby stuprocentową skuteczność np. w leczeniu raka. Wszyscy jak mantrę powtarzali, że aby zostać uleczonym, musisz wierzyć. Pozostaje kwestia nieuleczonych - może wierzyli nie dość?

A wierzysz w Boga? 

Nie. Jestem agnostykiem.

To co ci pomaga przetrwać kryzysy? 

Myśl, że wszystko jest tymczasowe. Moje życie jest na to dowodem. Dwa lata temu kolejny raz postanowiłem wynieść się na wieś. Miałem uczucie zagubienia. Może nie potrafiłem unieść presji? Trafiłem do świata telewizji i show-biznesu przez przypadek i dziś czasem trudno mi się w nim odnaleźć.

Czułem, że muszę coś zmienić. We wrześniu 2017 wynająłem dom na Podlasiu i przez rok mieszkałem tam zupełnie sam, z dala od ludzi. W sąsiedniej wsi Tatarzy mają meczet, w pobliskim miasteczku jest cerkiew i kościół katolicki, a pomiędzy nimi ruiny synagogi. 

Wszedłeś do tego domu i... 

Przypomniało mi się dzieciństwo. Pachniał dokładnie tak jak dom babci. Zapach wilgoci mieszał się z zapachem pieca. Zdałem sobie sprawę, że poszukiwałem tego wspomnienia przez całe dorosłe życie.

Oczywiście zimą trzeba było palić w tym piecu. Woda zamarzła w rurach. Co rano brałem wiadro, wkładałem do niego kamień i zrzucałem do studni, żeby przebić lód. Ta przeprowadzka to była najlepsza rzecz, jaką zrobiłem dla siebie. Wyciszyłem się, nabrałem pewności siebie. W czerwcu wróciłem do Warszawy.

Martyna Wojciechowska i Przemysław Kossakowski. Warszawa
Martyna Wojciechowska i Przemysław Kossakowski. WarszawaMWMedia

Co cię tu przygnało? 

Miłość. Życie znowu się zmieniło.

No właśnie, dziś masz dobrą posadę, pieniądze, popularność... 

Tak, bardzo mnie to cieszy. Korzystam z tego, ale staram się robić to z umiarem. Pamiętam, skąd się tu wziąłem.

Nie musisz mieć apartamentu, jeździć porsche albo lamborghini? 

Jeżdżę dziesięcioletnim jeepem, który już mnie tyle razy zawiódł, że będę musiał go pożegnać. Ale porsche czy inne atrybuty, którymi mężczyźni czasami pompują swoje ego, raczej mi nie grożą. Zrobiłem wiele szalonych rzeczy na planie swoich programów, sprawdziłem się jako facet.

W życiu prywatnym jestem w związku z piękną i mądrą kobietą. Nie muszę sobie czegoś udowadniać, kupując nadzwyczajny samochód.

Nigdy ci szajba nie odbiła? 

Znajomi twierdzą, że nie - to dla mnie komplement. Ale popularność tworzy iluzję, że jesteś lepszy od innych. Bo niby dlaczego wszyscy chcą zrobić sobie ze mną zdjęcie? Łatwo odlecieć.

Co cię ściąga na ziemię, kiedy unosisz się zbyt wysoko? 

Wspomnienie, że kiedyś dobrzy ludzie dawali mi pieniądze, żebym mógł kupić bułkę w Biedronce.

Jesteś w związku z wyjątkową kobietą. Jak się poznaliście? 

W studiu Dzień dobry TVN. Realizowałem odcinek jednego ze swoich programów. Podaliśmy sobie dłonie, spojrzeliśmy w oczy i wyraziliśmy zdziwienie, że przez pięć lat się nie poznaliśmy. Dałem Martynie swój numer telefonu, licząc że zrewanżuje się tym samym, ale ona zdaje się, miała inne zdanie na ten temat. Zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcie. Potem wróciłem na Podlasie i przez pół roku nie mieliśmy kontaktu. I nagle któregoś wieczoru dostaję od niej SMS. Wiadomość była pełna pasji i prawdziwego gniewu. Okazało się, że właśnie natknęła się na mój program, w którym jadłem zupę z płetwy rekina. Zarzuciła mi skrajną nieodpowiedzialność. Branie udziału w nagannych praktykach dewastujących ekosystem. Ten SMS mnie zachwycił.

Postanowiłem udowodnić jej, że zjadanie zagrożonych gatunków to najmniejsza z moich wad. Ten proces trwa do dzisiaj...

Związek z Martyną cię zmienił? 

Myślę, że odnalazłem równowagę. Trochę mi jej brakuje z natury. Wreszcie przestałem się szamotać. Mam pewność, że jestem w najlepszym momencie życia. Mam kierunek i cel.

Martyna jest kobietą, której chyba trudno zaimponować. Jaki masz pomysł, by ją zachwycić? 

Och, to niekończący się proces. Martyny nie da się zdobyć, na nią trzeba zasłużyć. Martynie nie zaimponujesz szaleństwem, bo na swoim koncie ma ich więcej. Nie zaimponujesz szybką jazdą samochodem, bo zrobi to lepiej. Jeżeli więc można jej czymś zaimponować, to byciem obok tak, żeby była pewna, że zawsze może na mnie liczyć. Ja wiem, że to może się wydać naiwne i egzaltowane, ale życie razem jest o wiele prostsze niż czasami nam się wydaje.

Zobacz także: 

Styl.pl
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas