Aga Zaryan: Jestem storyteller - opowiadaczka różnych historii
Swoim śpiewaniem mogę nie tylko dawać rozrywkę, ale też upominać się o pamięć i zwracać uwagę na ważne sprawy - mówi Aga Zaryan.
Maja Jaszewska, Styl.pl: Nie sposób nie wspomnieć twojej płyty "Umiera piękno", na której znalazły się wiersze wojennych poetów, między innymi Krystyny Krahelskiej i Anny Świrszczyńskiej. Mam wrażenie, że brakuje nam w przestrzeni publicznej takiego właśnie tonu mówienia o powstaniu, jaki jest na tym albumie - delikatnie, z czułością i zostawiając przestrzeń dla osobistych refleksji.
Aga Zaryan: Od lat staram się tak zaplanować wakacje, żeby pierwszego sierpnia być w Warszawie i o siedemnastej zapalić na Powązkach znicze. Niestety nastały takie czasy, że o patriotyzmie i historii mówimy pompatycznie i siermiężnie.
- Nagraliśmy tę płytę kilkanaście lat temu. Byliśmy młodymi ludźmi mocno związanymi z Warszawą i jej losami poprzez dziadków, którzy brali udział w powstaniu. Więc ta historia nie przyszła do nas z kart książek, tylko ma rodzinny intymny wymiar. Moi dziadkowie mówili o powstaniu w sposób bardzo naturalny. Uważali, że jego wybuch wynikał z głębokiej potrzeby serca warszawiaków umęczonych latami okupacji. Dzisiaj z perspektywy kilkudziesięciu lat można analizować to wydarzenie pod względem politycznym czy strategicznym.
Wzruszyła mnie twoja opowieść o dziadku rannym w łokieć na początku powstania. Moja babcia do końca życia miała odłamek w łokciu, bo została ranna w wybuchu "czołgu - pułapki" na ulicy Kilińskiego. I też mówiła o tamtych dniach normalnie, bez patosu.
- No właśnie. Nasi dziadkowie i babcie nosili blizny i odłamki w ciele i psychice, ale nie robili z tego oręża do odgrywania się na kimkolwiek. Nagrywając tę płytę, chcieliśmy zejść z górnego C. Ludzie w tamtych strasznych dniach szczególnie mocno pragnęli normalności, bliskości i radości. Krystyna Krahelska napisała bardzo dużo poezji miłosnej. W trakcie powstania mnóstwo par wzięło ślub. Nie chcieli zwlekać, szukali namiastki normalności w piekle na ziemi.
Tytuł płyty brzmi "Umiera piękno", ale sama płyta jest piękna. Może dlatego, że nadzieja nigdy nie umiera?
- "Piękno umiera" (red.), ale nie umarło. Pracownicy Muzeum Powstania Warszawskiego, którzy nam towarzyszyli w wydawaniu płyty, sugerowali, że ten tytuł jest zbyt pesymistyczny. Ale przecież w te sześćdziesiąt trzy dni zginęły setki tysięcy osób, zniszczone zostało całe materialne piękno Warszawy. Odchodzi pokolenie powstańców i tych, którzy je przeżyli jako dzieci. Tym bardziej ważna jest pamięć, ale pamięć mądra, a nie jątrząca i dzieląca. Pamiętajmy po to, żeby to się więcej nie wydarzyło i żeby zatrzymać w naszych myślach niezwykłych ludzi. Pięknych ciałem i duchem. Kiedy patrzę na zdjęcia tamtych dziewcząt i chłopaków, nie mogę wyjść z podziwu, jacy oni byli ładni. Dziewczyny ślicznie uczesane, chłopcy w białych koszulach.
- Mój dziadek powstaniec był po wojnie zaangażowany w pojednanie polsko-niemieckie. Przyjaźnił się z profesorem Władysławem Bartoszewskim. Obaj byli z tego samego pokolenia i mówili - wojna to był koszmar, ale musimy się zjednoczyć, żeby móc o tym razem rozmawiać i przejść tę traumę tak, aby nasze dzieci i wnuki nie były nią obciążone. Bardzo jest mi bliskie takie podejście.
Twój dziadek Jan Zarański walczył w powstaniu w zgrupowaniu "Kryska". To od jego nazwiska masz swój pseudonim artystyczny?
- Tak, przyniósł mi wiele szczęścia i powodzenia. Dziadek był i jest bardzo ważną postacią w moim życiu. Dzielny człowiek i idealista. W latach pięćdziesiątych siedział w stalinowskim więzieniu.
Jakie inne miasto poza Warszawą jest ci szczególnie bliskie?
- Tęsknię za Nowym Jorkiem. To miasto magiczne. Nie byłam tam już trzy lata a staram się wracać do niego regularnie. Na płycie "Looking Walking Being" w piosence "February Evening In New York" nagrałam dźwięk miasta. Nowy Jork tętni różnymi językami, dźwiękami, rozmaitymi zapachami. To niezwykły tygiel wielu kultur, co widać na każdej ulicy. To miasto ma niesamowite kluby jazzowe w piwnicach, gdzie można usłyszeć fantastycznych muzyków. Wielokrotnie zdarzało mi się zasłuchać w muzyków grających na chodnikach czy w metrze. Niejeden z nich mógłby podbijać światowe sale koncertowe.
Na dwóch płytach "Umiera piękno" i "Księga Olśnień" sięgnęłaś po wybitne frazy poetyckie. Precyzja słowa jest dla ciebie ważna?
- Nie mogę wyjść z podziwu, że niektórzy potrafią mówić w tak wysublimowany a jednocześnie celny sposób o sprawach wydawałoby się zwyczajnych. Ostatnio wróciłam do poezji Adama Zagajewskiego. Miałam ogromną przyjemność wystąpić kilka lat temu na jego wieczorze poetyckim. Wiersz "Muzyka słuchana z tobą" dowodzi, jak szeroki zakres miała jego wrażliwość muzyczna. Często też sięgam do poezji Julii Hartwig. Jestem pod wrażeniem piękna kompilacji słów, które stworzyła.
A jak to się dzieje, że jakaś kompilacja dźwięków tworzy piękną całość? W czym tkwi tajemnica piękna muzyki?
- Niedawno wprowadziłam do swojego repertuaru piosenkę, którą śpiewała Kalina Jędrusik "La valce du mal" z tekstem Wojciecha Młynarskiego i muzyką Jerzego "Dudusia" Matuszkiewicza. To przykład perfekcyjnej piosenki. Bardzo ważna jest melodia i ze smakiem dobrana do niej harmonia. W przypadku piosenki równie ważny jest tekst. Stawiam znak równości między warstwą muzyczną i tekstową. Kiedy melodia tworzy wagę tekstu a instrumentarium podkreśla nastrój słów, powstaje piękna spójna całość. W taki sposób powstają utwory bez daty ważności. Takie tworzą moi koledzy muzycy, po takie sięgam do zbiorów standardów jazzowych czy do polskich evergreenów.
- W pewnych kwestiach muzycznych mogę być uznana za konserwatystkę. Lubię, kiedy piosenka czy płyta jest harmonijną całością. Nie chodzi o to, żeby odtwarzać piosenkę w nieskończoność wciąż tak samo, ale drażni mnie moda na to, żeby wykręcać aranżacje czy wykonanie tylko po to, żeby zaszokować. Lubię wyrazistość, ale z zachowaniem harmonii. Może dlatego rażą mnie pomysły przekombinowane i wprowadzające dysonans. Odnoszę wrażenie, że niektórzy za wszelka cenę chcą być oryginalni. Mam wrażenie, że życie w zgodzie ze swoją naturą zawsze procentuje a naginanie się do mód, wymagań rynku czy oczekiwań innych prędzej czy później zaowocuje sztucznością. A tej publiczność nie lubi.
W swojej twórczości budujesz pomosty pomiędzy gatunkami. Nie zamykasz się ortodoksyjnie w gatunkach muzycznych.
- W sztuce sprawdza się to, co nieoczywiste. Artysta wciąż musi sam siebie pytać, z jakiego powodu wychodzi na scenę i co chce powiedzieć publiczności. Ja pragnę podzielić się pięknem ze słuchaczami i występować z muzykami, których twórczość podziwiam.
Muzyka aktywizuje te obszary mózgu, które są odpowiedzialne za emocje.
- Dlatego wokół muzyki tworzy się emocjonalna wspólnota ludzi. Muzyka mocno działa na wyobraźnię i przenosi nas w lepsze miejsca, tworzy alternatywny światy. Co jest jakimś paradoksem, bo przecież to najbardziej ulotna dziedzina sztuki.
Jak to się stało, że jazz, muzyka rytmu serca i korzeni przeszła długą drogę do prestiżowych sal koncertowych?
- W czasach segregacji rasowej Afroamerykanie grali jazz w salach dla białej publiczności a sami wchodzili i wychodzili osobnymi drzwiami i spali po koncertach w obskurnych motelach. Historia jazzu obfituje w ogrom niesprawiedliwości i przemocy na tle rasowym. A jednak muzyka się przebiła, bo była pierwotna i prawdziwa. Grana z serca i duszy. Takie podejście do muzyki porywa, przyciąga słuchaczy.
Improwizacja to wielki walor jazzu, poszczególne elementy w dobrze zagranym utworze płyną zgodnie jak prądy w nurcie rzeki.
- Śpiewałam kiedyś piosenkę "Muzyka jak woda" z wierszem Jane Hiershfield w tłumaczeniu Magdy Heydel. Rzeczywiście w jazzie jest bardzo dużo wolności i miejsca na indywidualność artystyczną. Jestem córką koncertującego muzyka klasycznego, a do tego pedagoga. O dziwo nie byłam w szkole muzycznej. W domu słuchaliśmy dużo i to różnej muzyki, ale jednak panował kult muzyki klasycznej czyli takiej, w której trzeba każdy dźwięk zagrać dokładnie. Więc być może skierowałam się w stronę jazzu na zasadzie kontry i pragnienia, żebym sama decydowała, jak i co chce zaśpiewać. Pewnie nie chciałam być w niczym porównywana z dorobkiem i umiejętnościami mojego ojca. Na swojej muzycznej drodze czuję się wolna i decyzyjna, co jest bardzo inspirujące. Oczywiście mnóstwo zawdzięczam swoim wspaniałym muzykom. Bez nich nic bym nie była w stanie wskórać.
Głos to instrument bardzo wrażliwy i nie do zastąpienia. Ogromny wpływ mają na niego emocje. Mówi się, że Maria Callas straciła głos z powodu obciążających zawirowań w życiu osobistym. Jak dbasz o swój głos?
- Zaczęłam się ostatnio interesować techniką Alexandra przywracającą swobodę ruchu i oddechu. Głos jest najbardziej intymnym instrumentem i nigdy nie kłamie. Wszystko w nim słychać. Na szczęście nigdy nie miałam z nim dużych problemów. Sporo rzeczy w pracy z głosem wychodziło mi naturalnie. Staram się pić odpowiednią ilość płynów i spać dostateczną ilość godzin. Za mało snu i picia natychmiast obniża kondycję wokalną.
Nowe media otworzyły możliwość autoprezentacji dla wszystkich. Z jednej strony to wspaniałe, bo utalentowane osoby zyskują szansę na zaprezentowanie swoich umiejętności, z drugiej ziszcza się czarny scenariusz wyśpiewany przez Jerzego Stuhra:
"śpiewać każdy może
trochę lepiej lub trochę gorzej
ale nie o to chodzi, jak co komu wychodzi.(...)
szczególnie jak mnie co wzruszy
rzuca mnie się na uszy.
ja znam ładne szlagiery,
pójdę drogą kariery."
- Parę dni temu wróciłam z Bieszczadzkich Warsztatów Muzycznych, w których wzięły udział młode dziewczyny. Kilka z nich jest niezwykle utalentowanych. Obserwuję jednak, że młodym ludziom trudno znaleźć kontakt z własnym głosem. Dużo osób ukrywa się za jakimś naśladownictwem czy obowiązującą manierą. A to odbiera indywidualność. Dlatego dzieląc się własnym doświadczeniem tłumaczyłam, że jeśli kochają śpiewanie, niech wybierają coś, co im jest szczególnie bliskie, niech próbują pisać własne teksty, szukają muzyków i występują gdzie tylko się da. Zanim zaczęłam występować w salach dla kilkuset osób, śpiewałam latami w jakichś ogródkach, piano barach i do tak zwanego kotleta. W ogóle się tego nie wstydzę. Dzięki temu zdobywałam szlify. Kiedy wreszcie stanęłam przed dużą publicznością, byłam na to w pełni gotowa. Tej drogi nie da się przejść na skróty. Kiedyś trafiłam na koncert Norah Jones w malutkim klubie dla kilkunastu osób. Chwilę potem wybuchła jej wielka popularność.
Powiedziałaś kiedyś, że artysta nie może być miałki i konformistą. Co miałaś na myśli?
- Ja jestem storyteller - opowiadaczka różnych historii. Często pięknych, miłych i przyjemnych, ale też trudnych a nawet bolesnych. Na płycie "Remember Nina & Abbey" nagrałam przejmującą piosenkę "Strange Fruit". Billie Holiday kończyła nią każdy swój koncert. Ten "dziwny owoc" to niewolnik wiszący na drzewie. Przypominam tę piosenkę, bo swoim śpiewaniem mogę nie tylko dawać rozrywkę, ale też upominać się o pamięć i zwracać uwagę na ważne sprawy. Na ostatniej płycie "High & Low" nagrałam protest song o tym, co się teraz dzieje w Polsce. Przynajmniej tyle mogę zrobić. Muzyka ocala nas swoim pięknem, daje nadzieję, ale może być też bezkrwawą bronią.
Wciąż w tobie siedzi Robin Hood ulubiony bohater z dzieciństwa?
- Trochę tak. I widzę go też w moich synach, bo już się w nich odzywa potrzeba sprawiedliwości i równości.
Dużo im śpiewałaś?
- Chyba za mało. Nie znam zbyt wielu dziecięcych piosenek, ale coś tam im nuciłam. Za to dużo razem słuchaliśmy. Chcąc nie chcąc słuchali też moich piosenek, ale Red Hot Chili Peppers jest im bliższe
Jak macierzyństwo wpłynęło na twoje śpiewanie?
- Moje macierzyństwo jest dojrzałe, bo urodziłam synów grubo po trzydziestce. Dało mi ono ogromny dystans do różnych sytuacji zawodowych. Nie ma już dziś dla mnie tak ogromnego znaczenia czy nagram płytę teraz czy za dwa lata. Myślę, że znalazłam równowagę pomiędzy macierzyństwem a moją muzyczną pasją. Złoty środek jest ogromnie ważny. Różne rzeczy mogą się w naszym życiu zmieniać, a dzieci są i wciąż nas potrzebują. Macierzyństwo jest czymś niezwykłym. Z jednej strony sprowadza na ziemię, bywa meczące a nawet frustrujące. Uczy wielkiej cierpliwości. A z drugiej strony nas uskrzydla. Patrzę na dzieci i nie mogę przestać się dziwić, jak osobnym są bytem. Obserwuję tajemnicę, która się rozwija, wzrasta i to jest piękne.
- Wiem, że za jakiś czas wyfruną z gniazda, oby szczęśliwe, bez lęków i pewne swojej wartości. Jeśli mi się uda wyposażyć ich w te cechy, uznam że misja macierzyństwo jest zakończona i zajmę się z większym zaangażowaniem swoimi sprawami. Znajdę więcej czasu na mój związek, muzykę, może jeszcze dotrę w jakieś piękne zakątki świata. Uczę się życia tu i teraz i zatrzymywania się w biegu. Nadal tego nie umiem robić wystarczająco dobrze. Ale krok po kroku realizuję swój plan.
Zobacz także: