Reklama

Ambasador w dżinsach

Stefan Meller nie tylko roznosił mleko, pisał o rewolucji francuskiej i kierował dyplomacją III RP. Uczył także trójkę swoich dzieci - Marcina, Kasię i Andrzeja - jak nie stać się ofiarą historii.

Spotykamy się w pięknym mieszkaniu Katarzyny Meller na warszawskim Mokotowie. Stare, rodzinne meble i przezroczyste fotele Philippe'a Starcka, na ścianach obrazy i grafiki z dedykacjami artystów dla pani domu. Kasia parzy kawę starszemu o osiem lat bratu Marcinowi Mellerowi. Z czułością przerzucają się docinkami ("mój buraczku"), cytatami z Tolkiena, Brima i Borata. W językach polskim i oryginału. Cóż, gwiazdor telewizji, rzeczniczka Euro 2012, dzieci byłego ambasadora i ministra spraw zagranicznych. Co tu ukrywać, warszawka i establishment. Więc skąd w tym wszystkim wzięła się melina?!

Dzieci melliny

Reklama

- No bo Kaśka wychowywała się wśród żuli - tłumaczy Marcin. - Chodziliśmy razem z Andrzejem, moim bratem bliźniakiem, do szkoły na warszawskiej Starówce - opowiada Kasia. - W komisariacie na Jezuickiej nasza szkoła była doskonale znana. Działy się tam najróżniejsze rzeczy: strzelanie z procy do gołębi, przynoszenie gazetek pornograficznych, kopulowanie na boisku... Mając dziesięć lat, świetnie wiedziałam, jak się okrada autokary turystyczne, bo koledzy się tym parali. Jeden z nich, trochę przerośnięty bo parę razy repetował, trafił z podstawówki od razu do wojska - dodaje.

- Natomiast ja przez lata mieszkałem na Polnej - dorzuca Marcin - i też nie ma co ukrywać, że temu lokum zdecydowanie bliżej było do meliny niż do normalnego domu. Drzwi się tam nie zamykały, trwała nieustająca balanga, nawet pod moją nieobecność, bo miesiącami - w sumie blisko dwa lata - podróżowałem po Afryce. Za komuny chodziliśmy po wódkę na pobliski plac Zbawiciela, do kwiaciarek, które trzymały butelki w wiadrach.

Organizowałem kiedyś sylwestra. Miało wpaść dwadzieścia osób, przyszła ponad setka do 50-metrowego mieszkania. Tuż przed północą dotarło dwóch kolesi przebranych za strażaków. Zawodowo, z toporkami i całym sprzętem. Pogratulowałem im przebrania, ale okazało się, że oni są służbowo. Łącznie z wozem strażackim. Wezwali ich sąsiedzi z przeciwka zaniepokojeni kłębami dymu papierosowego wydobywającymi się z moich okien.

Prawdziwa Mellina pojawiła się jednak później. Na jej pomysł wpadli wspólnie. Na plaży, na małej brazylijskiej wyspie La Paz Mendes. - Marzyliśmy o miejscu, gdzie przychodzą znajomi, jedzą, czytają i kupują pamiątki, rękodzieło z różnych stron świata - opowiada Kasia. Po miesiącach szukania udało mi się podnająć część Domu Książki na Brackiej. I tam otworzyłam kawiarnio-galerio-sklep. Mellina - nazwa, którą nadał jej od naszego nazwiska przyjaciel copywriter - jest też popularnym imieniem w Grecji. Miałam klienta, który był przekonany, że to moje imię. - Kolejna Mellina pojawiła się jako program w Roxy FM - dorzuca Marcin. - Kiedy zaproponowano mi jego prowadzenie, nazwa sama się narzucała.

Luz blues

Oglądamy zdjęcia. Na pierwszym, zabójczo wytworny ojciec, wówczas minister spraw zagranicznych RP wita się z sekretarz stanu USA Condoleezzą Rice. Na następnym widzimy go przed polską ambasadą w Paryżu, XVIII-wiecznym (to jego ukochana epoka) pałacu, który wybudował książę biskup Talleyrand dla swojej kochanki. Tym razem ambasador Stefan Meller pozuje w towarzystwie bałwana z garnkiem na głowie. - Ulepiły go dzieci pracowników, no a tata był wyluzowany - opowiada Kasia. - Jego podwładni byli zdziwieni tym wyluzowaniem. Poprzedni ambasador był bardzo dostojnym panem, natomiast tata, kiedy nie występował oficjalnie, uwielbiał chodzić w wyciągniętym T-shircie i brudnych dżinsach. - Był otwarty i miał w sobie ogromną ciekawość świata - dodaje Marcin.

- Pamiętam, jak w Paryżu zabrałem go do etiopskiej mordowni. Było tam tak najarane, że można było siekierę zawiesić. Jemu zresztą zupełnie to nie przeszkadzało, bo sam odpalał marlboro lighta od mentolowego. Ten drugi traktował jako odświeżenie po poprzednim. Zamiast popielniczki używał zakręcanego litrowego słoika. Trzymał w nim niedopałki, żeby nie śmierdziały.

Z łatwością łączył różne światy. Jako człowiek o ogromnej erudycji i znajomości mechanizmów historii umiał rozmawiać z arystokratami i z socjalistami. Młodzież go uwielbiała. - Rodzic to jednak poważna osoba, a mój tata wyrażał się raczej kolokwialnie i potrafił rzucić "mięsem" - wspomina Marcin. - Moi kumple patrzyli na niego jak na wybryk natury.

Pogmatwane losy

Zupełnie inaczej wyglądały jednak jego rodzinne relacje. Stefan Meller nigdy nie poznał swoich dziadków. I ci ze strony ojca, i ci ze strony matki zginęli w Auschwitz. Przez całe lata nie potrafił znaleźć wspólnego języka ze swoim ojcem. Bardzo późno, właściwie dopiero tuż przed śmiercią, poznał jego skomplikowany życiorys. Ojciec Stefana, Adam, a właściwie Aron, był zaangażowanym komunistą. Jako kilkunastoletni chłopak wyemigrował z rodzicami z Rzeszowa do Palestyny. Deportowany stamtąd za działalność polityczną związał się z przedwojennym Komunistycznym Związkiem Młodzieży Polskiej.

W 1937 roku, jak wielu innych komunistów, został wezwany do Moskwy, gdzie zapewne czekałaby go śmierć z rąk NKWD. Szczęśliwy przypadek sprawił, że skierowano go z żoną do Francji, gdzie miał pomagać w organizacji Francuskiej Partii Komunistycznej. Trafił tam z fałszywymi papierami, ale natychmiast po wybuchu wojny zgłosił się na ochotnika do armii francuskiej. Stefan urodził się w 1942 roku w Lyonie. W Polsce, do której wrócili tuż po zakończeniu wojny, jego ojciec został pracownikiem MSZ. W 1957 roku wyjechał z rodziną na prestiżową placówkę do Genewy. W ich domu bywał Edward Ochab. Pierwszą młodzieńczą miłością młodego Stefana była córka Zenona Kliszki.

Meller studiował historię, czytywał klasyków marksizmu i leninizmu. Jego guru stał się już wówczas zaangażowany politycznie późniejszy rewizjonista i "element antysocjalistyczny" Karol Modzelewski. Świetnie zapowiadającą się karierę naukową młodego Stefana przerwały Marzec '68 i słynne przemówienie Władysława Gomułki o żydowskiej V kolumnie. Kwestia pochodzenia rodziców dopiero wówczas tak naprawdę zaistniała w jego świadomości. Antysemicka nagonka dopiero się zaczynała. Adama Mellera oskarżono o rzekome szpiegostwo. Na zebraniu w Polskim Instytucie Spraw Międzynarodowych Stefan ostro wystąpił w jego obronie. Kiedy wrócił do domu, do czekającej na niego młodziutkiej żony w ciąży, okazało się, że on, 26-latek, ma siwe skronie. Sytuacja stawała się dramatyczna. Jego rodzina nie wytrzymała napięcia. Siostra popełniła samobójstwo. Rodziców udało się odratować.

Zadżumiony

Stefana objął zakaz pracy. Żeby utrzymać rodzinę, chwytał się wszelkich możliwych zajęć. Pracował jako roznosiciel mleka, udzielał korepetycji. Na dłużej udało się mu zaczepić w spółdzielni Izis. Najpierw, na etacie starszej kosmetyczki, zajmował się oświatą kulturalną. Później, za sprzeczny z partyjną listą rozdział wczasów pracowniczych, karnie przeniesiono go na stanowisko kasjera. Przez kilka lat - ciągle na umowę-zlecenie, żeby ominąć kontrolę Komitetu Dzielnicowego - uczył francuskiego w spółdzielni Lingwista.

Wśród jego uczennic były między innymi panie z Grand Hotelu trudniące się najstarszym zawodem świata, którym potrzebna była przede wszystkim znajomość liczebników. Wszystkie te zajęcia nie przeszkadzały mu w pracy nad doktoratem i opiece nad dziećmi. Osiem lat po Marcinie przyszły na świat bliźnięta Kasia i Andrzej. W połowie lat 70. nastała odwilż. Udało mu się zdobyć etat wykładowcy historii w nowo utworzonej filii Uniwersytetu Warszawskiego w Białymstoku - azylu nieprawomyślnych, obok Andrzeja Stelmachowskiego, Jadwigi Staniszkis czy Jarosława Kaczyńskiego.

Był uwielbiany przez studentów, podobnie zresztą jak później, w warszawskiej szkole teatralnej, gdzie na stolikach wydrapywano napis: "Kocham Mellera". "Wreszcie przestaję mieć manię prześladowczą, że nie utrzymam domu, że w jakimś momencie wszystko się zawali. Mam poczucie, że wracam do społeczeństwa, do normalnego życia" - opowiadał po latach swojemu przyjacielowi Michałowi Komarowi.

Polityka nie dawała jednak o sobie zapomnieć. Najpierw był rok 1980 i festiwal Solidarności, a potem stan wojenny. "W 1986 zatrzymano Marcina, aktywnego działacza NZS - wspominał w swojej książce. - Jeździłem po tych wszystkich komisariatach. Wziąłem ojca, przede wszystkim w celach sadystycznych, bo chciałem, żeby poszukał Marcina ze mną. Oczywiście wszędzie mówili, że go nie ma i że o niczym nie wiedzą. Byłem tak wściekły, że powiedziałem, chyba z odrobiną okrucieństwa: Widzisz, jak fajnie wszystko wymyśliliście i zbudowaliście? Teraz szukaj wnuka po komisariatach, może władza ludowa coś ci powie".

Dekalog Mellerów

Jakie zasady Kasia i Marcin wynieśli z domu? - pytam rodzeństwo. - Co innego było ważne dla taty, a co innego dla mamy - mówi Kasia. - Nie prawili nam żadnych kazań. Dla mamy absolutnie najważniejsze były podstawowe wartości: prawość, prawdomówność, lojalność. Trzymała się tego przez całe życie. Była niezłomna. A tata? Cenił poczucie humoru. I docenianie poczucia humoru. Uwielbiał robić dowcipy.

Kiedyś w drugim obiegu opublikował napisane wspólnie z Michałem Komarem rzekome erotyki Róży Luksemburg do Romana Dmowskiego. On, przyszły redaktor naczelny magazynu "Mówią wieki". Po swojej mamie miał wyczucie smaku i elegancji - dodaje Kasia. - Dbał o szczegóły. Lubił, żeby było ładnie podane do stołu. Uważał, że pieniądze są po to, żeby je wydawać. Był niezwykle towarzyski. Miał aż przesadne zaufanie i otwartość do ludzi. I każde z nas trojga to po nim odziedziczyło.

Wolne wybory

Rok 1989 przewrócił wszystko do góry nogami. Także ich życie. Stefan Meller dostał stypendium do USA. Wyjechał tam z całą rodziną. Marcin, który studiował nauki polityczne, w nocy pracował jako stróż w bibliotece. Zaczął też pisać w gazetce studenckiej. W jednym z tekstów, cytowanym później przez poważne periodyki, przewidział odejście Gorbaczowa i początek epoki Jelcyna. Bliźnięta dorabiały jako baby-sitterzy.

W 1992 roku ich ojcu złożono propozycję pracy w Ministerstwie Spraw Zagranicznych. Cztery lata później został ambasadorem RP we Francji. Znawca i wielbiciel kultury francuskiej potrafił gromadzić wokół siebie prawdziwe elity polityczne i kulturalne. Za jego kadencji po raz pierwszy próg polskiej ambasady przekroczył Jerzy Giedroyć. Cudowny Paryż, miejsce wielkich dyplomatycznych sukcesów ich ojca, Kasi i Marcinowi kojarzy się z wielką tragedią - śmiercią ich matki. Przez wiele lat zmagała się z ciężką genetyczną chorobą tkanki łącznej. Pracowała jako wicedyrektor Muzeum Historii Miasta Stołecznego Warszawy i wychowywała w niełatwych warunkach trójkę dzieci. - Dopiero po jej śmierci zdaliśmy sobie sprawę z tego, jak gigantyczną pracę wkładała każdego dnia w to, żebyśmy nie odczuli jej choroby.

Zdiagnozowano ją, wtedy ja i Andrzej mieliśmy trzy lata, a Marcin 11. Lekarze dawali jej trzy tygodnie życia. Udało się ją uratować dzięki doświadczalnej terapii lekami sterydowymi, którą prowadziła dr Ewa Decker. Co parę lat miała nawroty choroby, mimo to jej śmierć była dla nas kompletnym szokiem - mówi Kasia. Nie doczekała kolejnych sukcesów męża: placówki w Moskwie, którą objął jako pierwszy polski ambasador nie z rozdania SLD, i wreszcie stanowiska ministra spraw zagranicznych w rządzie Kazimierza Marcinkiewicza. Zrezygnował z tej funkcji na znak sprzeciwu, kiedy rządzące wówczas PiS zawarło koalicję z Samoobroną i LPR-em, a do rządu weszli Andrzej Lepper jako wicepremier i Roman Giertych jako minister edukacji. Zmarł dwa lata później. Na raka.

Boska jolka i Panzerfaust

Kto dziś należy do klanu Mellerów? Najstarszy jest Marcin. "Force de nature", jak nazywał go ojciec, człowiek, który wypełnia swoją osobowością każdą wolną przestrzeń. Redaktor naczelny "Playboya", podróżnik, dziennikarz telewizyjny i radiowy, prowadzący "Drugie śniadanie mistrzów" w TVN24, a kiedyś "Dzień dobry TVN" i słynnego "Agenta", w którym na ekranie debiutował poseł Bartosz Arłukowicz. Zona Marcina - Ania, poślubiona w Gruzji, posługuje się panieńskim nazwiskiem Dziewit. Ale i ona użyła nazwy Mellina, rejestrując własną firmę usług dziennikarskich. Założyła ją, żeby zarobić na płytę. Tak, tak, znana jako współprowadząca program "Dzień dobry bardzo" w Radiu Zet i kącik o książkach w "Dzień dobry TVN", współautorka dwóch książek o współczesnej literaturze, jest liderką kobiecego zespołu rockowego Andy, który niedawno wydał swój pierwszy krążek.

Mąż Kasi, Paweł, jest restauratorem. Marcin z przyjaciółmi uwielbiają jego Boską Jolkę, czyli pizzę boscaiolo z grzybami. Paweł właśnie otwiera kolejny lokal, który nazwał Aldo, na cześć swojego włoskiego dziadka.

Ich piękne mieszkanie jeszcze niedawno wyglądało jak ruina. Kasia nadzorowała jego remont w zaawansowanej ciąży. Przed niespełna dwoma miesiącami oboje z Pawłem zostali rodzicami Marusi. - Kiedy szukaliśmy imienia dla dziecka, w żaden sposób nie mogliśmy dojść do porozumienia. Udało się nam za to stworzyć listę absolutnie zakazanych imion. Między innymi był tam Faust, co w połączeniu z nazwiskiem Pawła - Panzer, a jeszcze, co gorsza, jego włoskiego dziadka - Germanini, brzmiało zdecydowanie zbyt militarnie. Stanęło w końcu na Marusi, no bo i Pola Raksa, i "Czterej pancerni...", i rosyjski pradziadek ze strony mamy. Byliśmy jednak ogromnie zdziwieni, kiedy okazało się, że Marusia wcale nie jest zdrobnieniem od królewskiego gruzińskiego imienia Tamara (Mara - Marusia), które oficjalnie jej nadaliśmy, tylko od Marii - opowiada Kasia.

A co z Andrzejem - bratem bliźniakiem Kasi? Od dwóch lat podróżuje po Azji: Kaukaz, Afganistan, Pakistan, Indie, Birma. Jest korespondentem "Tygodnika Powszechnego", "National Geographic", był nominowany do Nagrody im. Jerzego Giedroycia. Przemieszcza się z laptopem i małym plecakiem, tak żeby mógł w każdej chwili zmienić miejsce pobytu. Eliminuje zbędne rzeczy, nawet aparat fotograficzny zamienił na mniejszy. Tylko przeczytane książki zostawia na przechowanie w różnych miejscach. Najnowszą biografię Kapuścińskiego czyta na Facebooku zeskanowaną przez przyjaciół.

A co ze stabilizacją, rodziną, dziećmi? - Pewnie przywiezie z wojaży jakąś orientalną piękność, bo jak sam mówi: "Rock'n'roll to nie bułka z masłem" - śmieje się Marcin. - Na razie przyleciał na parę dni poznać siostrzenicę i poczuł się spełniony - dorzuca Kasia. - Poza tym skoro ja dopiero teraz dorosłam do macierzyństwa, to on zacznie myśleć o dzieciach pewnie za jakieś pięć lat. I dodaje: - Cieszę się, że jest nas troje. Każde z nas będzie mieć dzieci. To dopiero będzie klan!

Agnieszka Różycka

PANI, nr 4/2010

Tekst pochodzi z magazynu

PANI
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama