Kamery rozpoznające twarz, blokada internetu, targ matrymonialny. Polka o mieszkaniu w Chinach
Chiny to kraj pełen kontrastów i sprzeczności – od nowoczesnych drapaczy chmur po surową kontrolę społeczną. Od błyskawicznego rozwoju technologii po brak podstawowych praw i wolności obywatelskich, które pozwoliłby z niej korzystać. Po raz pierwszy byłam tam w 2023 roku, a w 2025 wróciłam, by tylko utwierdzić się w przekonaniu, że Chiny to kraj, który zachwyca, ale i przeraża. Podzielę się pięcioma kwestiami, które mocno na mnie wpłynęły.

Spis treści:
Po pierwsze: Kontrola totalna. Tutaj prywatność nie istnieje
W Chinach działa ponad 700 milionów (!) kamer monitoringu, co czyni ten kraj najbardziej inwigilowanym państwem świata. Większość z nich wyposażona jest w rozpoznawanie twarzy, analizy zachowań i skanery temperatury, a dane z ulic, sklepów, szkół i osiedli trafiają bezpośrednio do systemów nadzoru takich jak Skynet i Sharp Eyes. Łączą one obraz z informacjami o tożsamości, lokalizacji i historii obywatela.
Równolegle aplikacja WeChat, z której korzysta ponad 1,3 miliarda ludzi (w tym ja, bo bez tej aplikacji trudno komunikować się w Chinach), śledzi nie tylko płatności, zamówienia, czy rozmowy - ale automatycznie blokuje lub zgłasza słowa kluczowe uznane za "politycznie wrażliwe" (np. "Tiananmen", "niepodległość Tajwanu"). Wszystko to jest ściśle połączone z systemem społecznego kredytu zaufania, który przyznaje lub odbiera prawa obywatelskie. W efekcie, zwykły obywatel, a nawet turysta, jest nieustannie obserwowany, oceniany i klasyfikowany - a prywatność w chińskim systemie po prostu nie istnieje. Rozmawiając ze znajomymi w barach czy kawiarniach, musiałam ważyć każde słowo, a moi rozmówcy nerwowo rozglądali się po sali, czy czasem kamery czegoś nie wychwytują. Serio! Najciekawsze jest jednak to, że wielu Chińczyków popiera taki system kontroli.
Po drugie: Patriotyzm i komunizm na piedestale. Skuteczna indoktrynacja od dziecka

Patriotyzm w Chinach to nie tylko emocjonalna więź z krajem. To element systemowego wychowania obywatelskiego, które zaczyna się już w przedszkolu i trwa przez całe życie. W szkołach dzieci uczą się historii w wersji zatwierdzonej przez partię: Partia Komunistyczna uratowała kraj przed upadkiem, Zachód jest źródłem chaosu i hipokryzji, a Xi Jinping to mądry przywódca, który "wskazuje drogę narodowi".
Codziennie rano uczniowie śpiewają hymn i podnoszą flagę, a każdy egzamin zawiera elementy ideologii. Nawet na uniwersytetach kursy z marksizmu i myśli Xi Jinpinga są obowiązkowe, niezależnie od kierunku studiów. Ten przekaz działa - spotykając młodych Chińczyków, nawet tych mieszkających na Zachodzie, łatwo zauważyć, że wielu z nich szczerze wierzy w wyższość chińskiego modelu i traktuje krytykę partii jak atak na własną tożsamość.
Rząd wspiera to również poza granicami kraju. Chińskie ambasady, instytuty Konfucjusza, a nawet aplikacje mobilne promują patriotyczną narrację, a osoby, które zbyt otwarcie ją kwestionują, mogą spotkać się z presją, ostrzeżeniem lub ostracyzmem we własnej diasporze. Ten głęboko zakorzeniony nacjonalizm, kształtowany przez dziesięciolecia kontrolowanej edukacji i propagandy, tworzy społeczeństwo, które nawet w obliczu faktów czy alternatywnych doświadczeń - często stoi murem za państwem, a nie jednostką. Uwierzcie mi, na swojej drodze spotkałam mnóstwo Chińczyków, którzy całym sercem bronią… "charakterystycznego, dobrego i chińskiego komunizmu".
Po trzecie: Internet okrojony. Tutaj nie istnieje Google ani Youtube

W Chinach internet nie jest globalnym narzędziem wolności - to ściśle kontrolowane, narodowe poletko, z którego wykluczono największe zachodnie platformy, uznając je za wysoce szkodliwe. Od lat całkowicie zablokowane są między innymi: Google, YouTube, Facebook, Instagram, WhatsApp, Wikipedia, Twitter, Spotify, Dropbox. I setki o ile nie tysiące innych stron, a także większość mediów międzynarodowych, jak BBC, "The New York Times" czy "Le Monde".
Odpowiada za to "Wielki Chiński Firewall" (Great Firewall of China) - system filtrów, zapór i blokad, który według szacunków filtruje ponad 100 000 stron dziennie. Zastępują je krajowe odpowiedniki: Baidu zamiast Google, WeChat zamiast Messengera i Facebooka, Weibo zamiast Twittera, a Bilibili i Youku zamiast YouTube'a. Wszystkie te platformy są ściśle nadzorowane i cenzurowane - każde konto musi być powiązane z prawdziwą tożsamością, a treści są filtrowane automatycznie i ręcznie. Nawet rozmowy prywatne mogą być analizowane: jeśli użyje się słowa uznanego za "wrażliwe politycznie". Wiadomość może nie zostać doręczona, a konto trafi do systemu monitoringu - nic przyjemnego, bo taka osoba będzie przez długi czas "pod lupą".
Około 2 miliony ludzi pracuje w Chinach jako cenzorzy treści online, a państwo inwestuje miliardy dolarów rocznie w rozwój sztucznej inteligencji do nadzoru komunikacji cyfrowej. Mimo to wielu Chińczyków nie narzeka, określając swoje aplikacje platformy i aplikacje, jako znacznie bardziej 'wydajne", niż te zachodnie. No cóż.
Po czwarte: Czystość i bezpieczeństwo. Nic ci się nie stanie, ale… ma to swoją cenę
Chińskie miasta zachwycają porządkiem i sterylną czystością. To był jeden z aspektów, który naprawdę zaskoczył mnie po przylocie do kraju. Ulice są regularnie myte, metro błyszczy, a śmieci znikają z przestrzeni publicznej w ciągu kilku minut. Panuje też zaskakujące poczucie bezpieczeństwa: kobiety bez obaw wracają same nocą, a kradzieże są marginalne. Nie zobaczymy też bezdomnych na ulicach. Jednak ten idealny porządek ma swoją cenę - stoi za nim system bezlitosnej dyscypliny i kontroli.

Pracownicy sprzątający, ochroniarze czy kurierzy są stale monitorowani, ich ruchy śledzi GPS, a najmniejsze uchybienie grozi zwolnieniem lub karą finansową. W fabrykach i magazynach - szczególnie tych produkujących na eksport - warunki pracy bywają skrajnie wyczerpujące: 12-16 godzin dziennie, przez 6-7 dni w tygodniu, bez płatnych urlopów, z przymusowymi nadgodzinami i surową hierarchią. Ten "porządek" to efekt nie wspólnej troski o przestrzeń publiczną, lecz brutalnie egzekwowanego posłuszeństwa, w którym jednostka podporządkowana jest systemowi - czysto, bezpiecznie, ale często nieludzko.
Po piąte: Małżeństwo to kontrakt społeczny. Nie ma tu miejsca na romantyzm
Randki i relacje w Chinach od wielu lat (i nie zanosi się, by miało się to zmienić) przypominają bardziej negocjacje kontraktu niż romantyczną opowieść. W dużych miastach partnera szuka się nie tyle sercem, co kalkulatorem: ważne są: mieszkanie, zarobki, status zawodowy i miejsce pochodzenia. Aplikacje randkowe (jak Tantan czy Baihe) pełne są profili z otwartymi wymaganiami finansowymi - np. "minimum 20 tys. RMB miesięcznie" czy "tylko z własnym mieszkaniem w centrum". Mężczyźni z prowincji lub bez majątku są często z góry skreślani. Z drugiej strony, kobiety po trzydziestce określa się pogardliwie jako "shengnü" - czyli "pozostałe kobiety", mimo że wiele z nich odnosi sukcesy zawodowe i żyje samodzielnie.
Presja społeczna i rodzinna bywa tak duża, że rodzice organizują targi matrymonialne w parkach, gdzie wystawiają "wizytówki" z danymi swoich dzieci, często bez ich wiedzy. Ale coraz więcej młodych ludzi zaczyna ten system odrzucać. Ruch "leżenia płasko" (tang ping) to pokoleniowy sprzeciw wobec narzuconego modelu życia: bez ślubu, dzieci, kredytu i wyścigu szczurów. Dla wielu jest to jedyny sposób na zachowanie spokoju psychicznego i wolności. Dla rządu - niepokojący trend, który zagraża demografii i konsumpcyjnemu modelowi rozwoju.
Chiny fascynują, bez wątpienia. To inny świat, który rządzi się prawami, jakie trudno pojąć nam - wychowanym w duchu zachodnich, wolnościowych wartości. Uważam jednak, że warto odwiedzić ten mistyczny mikroświat, by tak jak ja, na własnej skórze przekonać się, jak ludzie mogą różnić się między sobą.
Podróże na własną rękę: "Podróż solo to żadna odwaga. Odwaga to robienie czegoś pomimo strachu"