Reklama

Anna Dereszowska: Coraz mniej wstydu

Czy można stanąć śmiało przed kamerą, gdy ma się kompleksy? Wielu aktorów dlatego wybiera ten zawód, że chcą schować się za rolą i nabrać pewności siebie, twierdzi Anna Dereszowska. Jako dziewczyna nie lubiła swojego ciała, podczas studiów paraliżował ją wstyd na scenie, nie potrafiła ujawniać uczuć. A dzisiaj? Hipnotyzuje swoją kobiecością, nie krępuje ją nagość ani intymne emocje. Mówi, że to atut wieku, że musiała uwolnić się od pesymizmu, zyskać dystans. Dobra wiadomość dla dojrzałych.

Aktorki uczą się śmiałości, otwartości, przełamywania barier, bo to warunek ekspresji. Czy to procentuje w codziennym życiu? Czy znasz na przykład uczucie wstydu?

Anna Dereszowska: - O tak. Jednym z powodów jest to, że nie mam pamięci do twarzy. Zdarza się, że ktoś serdecznie się ze mną wita, pyta o bliskich, sprawy zawodowe, a ja nie mam pojęcia, z kim rozmawiam. Niedawno w rodzinie było duże wesele, mnóstwo kuzynów, znajomych, a ja znów miałam w głowie czarną dziurę. Starałam się jakoś wybrnąć z tej sytuacji, zamiast powiedzieć po prostu: "Przepraszam, ale cię nie pamiętam".

Reklama

Brak asertywności?

- Wciąż mam z nią problem. Dopiero uczę się mówić "nie". Nie chcę kogoś urazić, dlatego kluczę, lawiruję, druga strona myśli, że jesteśmy umówieni, a ja przez kolejne tygodnie główkuję, jak się wycofać. Zanim odmówię, mijają tygodnie. Właśnie teraz mam trzy niezałatwione sprawy, które odkładam, bo głupio mi zadzwonić: "Przepraszam, z tego, co mówiłam, mogło wynikać, że się zgadzam, jednak...". Paranoja. Mam problem, bo chcę być przez wszystkich lubiana. A przecież to niemożliwe.

Sprawiasz wrażenie silnej, wyzwolonej kobiety, która żyje, jak chce, i zdobywa, kogo chce.

- Może to jest fenomen aktorstwa. Rzeczywistość jest jednak inna. Poza tym wiele osób postrzega mnie przez postacie, które gram, a zwłaszcza przez Korbę z "Lejdis". Lecz nawet ona była silna i wyzwolona pozornie.

Mówisz, że chcesz być lubiana. Bardzo potrzebujesz akceptacji innych. A byłaś kiedyś sama?

- Nie, nigdy.

A kiedy kończył się twój związek...

- ...niemal od razu wchodziłam w inny. Boję się być sama. Dziś żałuję, że nigdy nie pożyłam jak singielka, która od nikogo nie zależy i może mieć czas tylko dla siebie. Przez to wielu rzeczy o sobie nie wiem. Bo ja wyszarpuję momenty, w których mogę pobyć tylko ze swoimi myślami. Kiedy nikt do mnie nie gada, nie ocenia, nawet nie muszę wciągać brzucha! Wspaniałe chwile.

Pamiętam twoje zdjęcia w TS, akty, nieretuszowane portrety z piegami. Teraz też siedzimy w popularnej warszawskiej knajpie, a ty bez makijażu. To chyba dowód akceptacji samej siebie?

- Jeszcze niedawno wstydziłabym się wyjść z domu z nieumalowanymi rzęsami i bez fluidu, którym zakrywałam piegi. Dziś to nie jest problem, bo dobrze się czuję ze sobą. Nie lubię powtarzać banału, że macierzyństwo zmienia kobietę, ale naprawdę przy drugim dziecku wyluzowałam. Gdy Lenka była mała, spinałam się, krępowałam, gdy coś rozlała w restauracji albo naśmieciła. Z Maksem jest inaczej. Niedawno wybrudził mi ciuchy jedzeniem. Nie wróciłam do domu, żeby się przebrać, szkoda było mi czasu. Poszliśmy upaćkani w miasto. Droga do akceptacji siebie była jednak kręta i wyboista. Bo ja, odkąd pamiętam, walczyłam z nieśmiałością, kompleksami i przekonaniem, że dziewczynie wolno mniej.

Efekt wychowania w konserwatywnym śląskim domu?

- Po śmierci mamy mną i starszym bratem zajmowała się babcia. Poglądy miała dość tradycyjne. Uważała na przykład, że chłopcom należą się większe porcje, więc brat i kuzyni dostawali na obiad dwa razy tyle co ja. Buntowałam się, podjadałam im z talerza. Trudno było mnie utemperować. Byłam typem zbója, toczyłam wojny z chłopakami. Z tamtych czasów zostało mi sporo blizn. Babcia wciąż mówiła: "Dziewczynce nie wypada!", ale ja nie rozumiałam dlaczego. Nie chciałam się zmienić. Kompleksy zaczęły się dopiero z powodu wyglądu. Kiedy zaczęłam dojrzewać, brat i kuzyni coraz częściej wołali za mną: "Dziunia, jesteś brzydka i gruba". Stałam się wtedy potwornie nieśmiała i zamknięta. Na lekcjach religii słyszałam, że ciało jest złe i grzeszne. Nie miałam z kim porozmawiać o "tych sprawach". To paradoks, bo tata był ginekologiem, i choć dziś mogę pogadać z nim o wszystkim, wtedy nie wyobrażałam sobie, jak zwrócić się z trudnymi pytaniami. Nie poszłam też do macoszki. Była dyrektorką w moim liceum, a to budowało dystans, krępowałam się.

No ale przecież dziewczyna taka jak ty powinna mieć powodzenie. A to leczy z kompleksów.

- Długo nie umiałam spontanicznie cieszyć się bliskością. W sytuacjach intymnych odgrywałam sceny zapamiętane z filmów romantycznych, robiłam aktorskie miny, bo wydawało mi się, że tak trzeba. Gdy dziś oglądam zdjęcia sprzed lat, widzę ładną, zgrabną dziewczynę, ale wtedy nie potrafiłam siebie zaakceptować. Chowałam się za mocnym makijażem i pstrokatym balejażem. Szkoda, że nie było przy mnie mądrej kobiety, która wytłumaczyłaby mi, czym jest miłość, bliskość. I przekonała, że choć się zmieniam, wciąż jestem piękna. Punktem odniesienia był dla mnie męski świat starszego brata. Andrzej świetnie się uczył, konkurowałam z nim, nie chciałam być gorsza. Po szkole chodziłam na konie, lekcje pianina, tenisa, na angielski i niemiecki. Rywalizacja mnie mobilizowała, ale była też destrukcyjna, bo nie znosiłam porażek. W tenisie, jeśli przegrałam kilka piłek, podłamywałam się i rozkładałam cały mecz. Wstydziłam się przegrywać.

Nie mogłaś być przeciętna, więc poszłaś do szkoły teatralnej?

- W domu było jasne, że każde z dzieci musi skończyć studia. Ale kiedy dostałam się do szkoły aktorskiej, najbardziej ucieszył się tata. Sam o niej marzył, ale jego rodzice uważali, że to nie jest zawód dla mężczyzny, więc zrezygnował.

Aktorzy często mówią, że do zawodu zaprowadziła ich nieśmiałość. Bo na scenie, schowani za kostiumem, mogą wszystko. Tak było z tobą?

- Nie, ja nie umiałam wykorzystać tej przenośni. W szkole wstydziłam się wszystkiego. W trakcie pierwszego roku byłam na liście do "odstrzału". Zamknięta, spięta, na próbach siedziałam w kącie, na środek wychodziłam onieśmielona. Na zajęcia byłam słabo przygotowana, bo nie wiedziałam, czego się ode mnie oczekuje, nie miałam pojęcia, jak zagrać, jakie uruchomić emocje. Krępowałam się, gdy ktoś na mnie patrzył! Ale byłam też uparta. Poddać się, zawieść? Nie. W połowie pierwszego roku w pewnym sensie pokonałam siebie. W jednej z etiud wymyśliłam, że moja postać zdejmie bluzkę. Oczywiście byłam w bieliźnie, jednak negliż, którego tak się bałam, spowodował, że poczułam się pewniej. Od tego czasu zaczęłam grać. Poprawnie, choć nie wybitnie. I rok skończyłam ze stypendium.

Myślisz czasem, że gdyby nie wstyd, trema, mogłabyś osiągnąć więcej?

- Kiedy po studiach zaczęłam pracę w Teatrze Dramatycznym, przyglądałam się Dominice Kluźniak i myślałam: "Jaką ona ma swobodę, wyobraźnię, jak kombinuje, zagram tak albo tak". A ja? "Nie wychylę się, nie zaryzykuję, bo to będzie głupie". Moje role były efektem tego myślenia. Choć przez lata grałam wiarygodnie, to jednak przewidywalnie i nudno. Dobrze realizowałam zadania, na plan przychodziłam przygotowana, ale nie potrafiłam sama zbudować postaci od początku do końca, wyjść z inicjatywą. Bałam się, że się ośmieszę.

Jest rola, o której chciałabyś zapomnieć?

- Cztery lata temu zagrałam w filmie "Ixjana" braci Skolimowskich. Miałam nadzieję, że biorę udział w ambitnym przedsięwzięciu, ale się myliłam. Film był po prostu słaby. Został niesmak. To był jedyny moment w karierze, kiedy chciałam zrezygnować z zawodu.

Cała rozmowa w najnowszym wydaniu magazynu "Twój Styl". W sprzedaży od 13 września.

Twój Styl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy