Reklama

Burzę wam porządek

Nastolatka z Łomży, która naoglądała się teledysków w MTV i postanowiła zostać gwiazdą. Rzuciła się w show-biznes, choć mama mówiła: "Będziesz miała pokręcone życie". Sprawdziło się. Ale w końcu wszystko przestało smakować: imprezy, romanse. Marika jednak umiała się w tym zatrzymać. I na scenie, i w życiu zaczyna od nowa. Nawet imię jest nowe: Marta.

To prawda, że znajomi nie poznają cię na ulicy?

Marta: - Tak. Wielu ludziom muszę się jeszcze raz przedstawiać.

Zanim poznamy Martę, opowiedz o Marice. Co pociągało nastolatkę z Łomży w świecie muzyki?

- W latach 80. oglądałam MTV, kasety wideo z teledyskami i koncertami. Potem zaczął się internet, więc siedziałam w kafejkach internetowych, płacąc za kwadrans ileś tam złotych. Oglądałam występy Nirvany, Guns N’ Roses, Hendrixa, Janis Joplin, Marleya. Pomyślałam: jeśli ktoś jest ekscentryczny i żywiołowy, to tym samym jest charyzmatyczny i ludzie go kochają. Chcą go słuchać, uważają, że jest szczególnie silny. Pójdą za nim.

Reklama

Chciałaś taka być?

- O tak! Byłam kajtkiem, który przy każdej okazji ładował się na krzesła i na baczność z wypiętą piersią "performował" piosenki i wierszyki. Oczekiwałam zainteresowania i aplauzu. Na etapie nauki pisania, w zerówce, gdy dzieci miały się zgłosić do pani dopiero po zapełnieniu strony rzędami "pętelek", ja przybiegałam z każdą gotową linijką i żądałam pochwał. Zawsze pragnęłam atencji.

Żywiołowe występy, krzykliwe stylizacje, warkoczyki na głowie...

- Myślałam, że tak właśnie się to robi, zachowuje głośno, rzucając się w tłum, na ręce fanów. Chciałam być kolorowym ptakiem, którego nie sposób minąć obojętnie. Myślałam, że uwagę ludzi zaskarbia się zewnętrznymi atrybutami. Świat jest rozwrzeszczany, więc trzeba go przekrzyczeć. Sądziłam też, że ludzie przede wszystkim chcą patrzeć, bo żyjemy w epoce obrazkowej.

No i co, myliłaś się? Dobrych kilka lat "przepracowałaś" na scenie. Prowadziłaś program w radiu i Voice of Poland w telewizji.

- Nie myliłam się, to działało. Grałam koncerty, włóczyłam się po świecie, zbierałam wrażenia, zarabiałam pieniądze. Doceniam ten czas. Jestem wdzięczna. Pochodzę z dużej rodziny, mam dwóch braci i dwie siostry. Konfrontacja z tym, jak oni pracują, stawia mnie często do pionu. Ja za jeden koncert zarabiam tyle, ile moja siostra, magister fizjoterapii, w miesiąc na pełnym etacie w publicznym szpitalu. To mnie uczy szacunku do tego, co robię.

- Jestem odszczepieńcem, rodzeństwo ma stabilne zawody, normalne życie. Takie, w którym nie ma burz w szklance wody, tylko prawdziwe problemy. Na przykład taki, że dziecko zachorowało na świnkę.

Ciebie rodzice nie odciągali od show-biznesu?

- Tata marzył, żeby któraś z jego trzech córek została dentystką. Ale myśmy miały inne plany. Kiedyś moja mama, nauczycielka polskiego, powiedziała: "Córeczko, ja się boję, wolałabym, żebyś nie była artystką, bo będziesz miała pokręcone życie, będziesz cierpieć". Dzisiaj przyznaję: miała rację. W jeszcze jednej kwestii też.

- Mama uczyła między innymi w szkołach zawodowych. Przekazywała przyszłym budowlańcom i kosmetyczkom swoją fascynację Miłoszem, Herbertem, Słowackim. To zadanie bywało trudne. Ale miała metodę: kiedy niezainteresowani przestawali słuchać, ściszała głos aż do szeptu. Wtedy w cudowny sposób wracał spokój. Ja dopiero teraz dojrzałam do tego, żeby tę metodę zastosować w życiu. Kiedy się rozebrałam ze wszystkich "przykuwaczy" uwagi, okazało się, że ludzie słuchają jakoś uważniej.

Co musiało się stać, żebyś chciała pożegnać Marikę? Skąd przemiana?

- Od pewnego czasu czułam, że ludzie, którzy przychodzą na koncerty, to nie do końca moja publiczność. Oni oczekują, żebym była trzpiotowata i wesoła, a ja mam na to coraz mniejszą ochotę. Poza tym dobiłam chyba do momentu, kiedy człowiek zadaje sobie najważniejsze pytanie na świecie: co ja tu robię? Czyli czy jestem po coś, czy jakaś siła tym kieruje?

Czy Bóg istnieje?

- Właśnie! Wyrosłam w religijnej rodzinie, ale spotkała mnie porażka, która - tak mi się wydawało - zaprzeczyła wszystkiemu, w co wierzyłam. Nie udało się moje małżeństwo. Miałam 27 lat, papier stwierdzający cywilny rozwód i... gigantyczny żal. Dwa lata wcześniej brałam ślub w kościele. Ta relacja miała być nie tylko rodzajem umowy międzyludzkiej, ale przede wszystkim święty sakrament, coś niezniszczalnego.

- Ktoś najbliższy zasugerował, że być może to wcale nie było małżeństwo w duchowym wymiarze, bo obie strony nie weszły w sakrament ze świadomością, którą on zakłada. Skończyło się uznaniem małżeństwa za nieważne przed sądem kanonicznym. Sam proces okazał się wieloletni i bolesny. Stwierdziłam, że ta cała religia to tylko zbiór zasad, prawo. Straciłam wiarę, że jest coś więcej. To była dla mnie kraksa, załamanie systemu wartości. W takim położeniu długo się nie pociągnie, trzeba się wygrzebać.

- Wymyśliłam sobie, że skoro Boga nie ma - gdyby był, ocaliłby moje małżeństwo - jest tylko "tu i teraz". I że na tym powinnam się skupić: chwytać dzień, korzystać z życia, imprezować. Tak przebębniłam pięć lat. Tylko że w pewnej chwili wszystko przestało mi smakować: jedzenie, imprezy, relacje i romanse. Zaczęłam myśleć, że jeśli nie ma nic więcej, to cały ten chocholi taniec, który wykonujemy od dzieciństwa po starość, jest bezsensowny. Już nie chcę tak tańczyć. Przyszło mi do głowy coś bardzo niefajnego: żeby się położyć i umrzeć.

Przeżyłaś załamanie?

- Tak. Ale z samego dna, "z głębokości wzniosłam głos" - i on został usłyszany. Trudno opowiedzieć, jak to się dzieje, że nagle zaczynasz wierzyć, ale w moim przypadku tak się właśnie stało. Wiara jest cudem, aktem łaski.

Czy z tego powodu napisałaś nowe, inne piosenki? Powstała płyta Marika. Marta Kosakowska. Nie bałaś się, że ludzie powiedzą: co to w ogóle jest? Nie kupujemy tego. W sensie komercyjnym to oznaczało ryzyko klapy.

- Początkowo kurczowo trzymałam się mojego dotychczasowego "elektoratu", uważałam, że nie mogę go rozczarować, że muszę być taka jak dawniej. Wesoła jak szczygiełek, łobuzująca, "zapleciona". Tak! Bałam się do tego stopnia, że byłam o krok od wyjścia ze studia i porzucenia pracy. Ale wtedy postanowiłam podejść do sprawy lekko, przecież ludzie mają różne drogie hobby i fiksacje: papierosy, samochody, suknie, sporty ekstremalne. A ja mam potrzebę nagrania dziwnej osobistej płyty, w związku z tym zaryzykuję wszystkie siły i oszczędności. Chwilami miałam wrażenie, że to będzie moja ostatnia płyta.

A wyszła... pierwsza? Ludzie ją kupują. Słyszałam w Trójce trzy kawałki i też kupiłam, a nie przepadałam za Mariką.

- Dlatego czuję, jakby to był debiut. Ludzie piszą do mnie maile, opowiadają o sobie, otwierają serce. Myślałam, że robię coś hermetycznego, trochę dla siebie, ale widzę, że jest to komuś potrzebne. Okazuje się, że kiedy przestałam popiskiwać, wrzeszczeć do ludzi: hej!, to nagle coś do nich dociera. Tworzy się więź, na którą dotąd nie było szans.

Jak na twoją przemianę reagują znajomi?

- Kilka razy usłyszałam pytanie, czy przeszłam głęboką terapię na kozetce. Mówią mi, że jestem spokojniejsza, jaśniejsza. Ale to nie jest tak, że straciłam temperament. Nadal uprawiam sporty, od kilku miesięcy boks. Nie jestem dewotką w rozciągniętym swetrze, nie zajmuję się nieustannymi modłami.

- Na płycie ani razu nie pada jednoznacznie słowo "Bóg". Furtka?

- W tekstach są sugestie, więc interpretacja dla osób wierzących jest zupełnie jasna. One wiedzą, o czym są te utwory, które są modlitwami. Niewierzący mogą odnieść wrażenie, że to piosenki miłosne, których adresatem jest ukochany. I tak też jest dobrze.

Nie boisz się zarzutu - wybacz szczerość - że twoja przemiana to chwyt marketingowy?

- Wiem, ludzie dowcipkują, że teraz jest boom na wiarę. PiS doszedł do władzy, więc bycie katolem jest super. Co mam powiedzieć? Półtora roku temu przeżyłam nawrócenie. Jestem nowym człowiekiem. Niech mówią, co chcą.

Nawrócenie rodzi konsekwencje. Musisz np. odnaleźć się w świecie religijnych dogmatów. Radzisz sobie?

- Z wieloma dogmatami katolickimi mam kłopot. Grzebię w tym i usiłuję cokolwiek zrozumieć, co jest w Piśmie, a co w tradycji. Skąd się wzięły różne przekonania i obrzędy. Ciągle jest we mnie poznawczy niepokój, zadaję trudne pytania, które na pewno zadają też inni. Być może dlatego bliskie jest im to, co ja piszę. Bo nagle ich wątpliwość spotyka się z moją wątpliwością. I oni mogą pomyśleć "okej, nie oszalałem".

Inna konsekwencja to oczekiwanie, że skoro przeszłaś na "jasną stronę", powinnaś dawać świadectwo. Unosisz to?

- Nie jestem specjalistką od gadania na chrześcijańskich imprezach. Nie rozpoznaję w tym swojego powołania. Nie umiem też pisać piosenek, które są wprost religijne. Dla ludzi, którzy są takimi lawirantami, religijnymi włóczykijami jak ja, komunikat wprost może okazać się paraliżujący, odrzuci ich. To moje świadectwo interpretuję inaczej: będąc częścią Boga, który jest miłością, chcę traktować ludzi i siebie z miłością. Chcę dobrze żyć. To oczywiście codzienna orka, bo coś lub ktoś prędzej czy później nas wkurzy. Po ludzku to trudne, wręcz niemożliwe. Tylko w Nim jest to realne.

Kiedyś powiedziałaś: "Jeśli moje dziecko ma palić dżointy, wolę, żeby zrobiło to w mojej obecności". Teraz będziesz wycofywać się z takich deklaracji?

- Nie. Jeżeli moje dziecko kiedyś mnie zapyta, jak żyłam, będę musiała powiedzieć prawdę. Ja jednak mam stałe poglądy na tę kwestię. Penalizacja narkotyków skutkuje przemocą, korupcją, większą przestępczością i łamaniem praw człowieka, jest kosztowna i nieefektywna. Są ludzie, którzy kładą się w wannie i podcinają sobie żyły, co nie oznacza, że należy zdelegalizować żyletki i wanny.

- Jeśli człowiek chce sobie zrobić krzywdę, znajdzie na to sposób. A gdy dzieciak jest rozczarowany rzeczywistością i chce odlecieć, trzeba poszukać sposobu, żeby rzeczywistość stała się dla niego atrakcyjna. Chyba chodzi o to, żeby fascynować siebie i innych tym, co zmienia świadomość w inny sposób niż substancje psychoaktywne. Co wzbogaca życie, a nie degraduje.

Co masz na myśli?

- Endorfina, serotonina, dopamina, adrenalina, nasze wewnętrzne naturalne "narkotyki"! Weźmy moment, kiedy strzela ci w mózg i w serce doświadczenie cudu życia. Kiedy rodziła się Jagoda, córka mojego brata, leciałam na skrzydłach do szpitala, żeby ją zobaczyć. To, co przeżyłam, spoglądając jej w oczy, to jest prawdziwy haj! Albo chwila, w której pierwszy raz w życiu rozmawiałyśmy z moją mamą jak dwie kobiety, a nie jak matka i córka. To było wtedy, kiedy się rozwodziłam.

- W tym beznadziejnym czasie to był moment nieopisanej radości i bliskości, niemieszczącej się w sercu. Inny, gdy ocknęłam się w ramionach Pawła, mojego narzeczonego. Wróciłam do domu ze szpitala za szybko, straciłam dużo krwi, zemdlałam w łazience. Niemal zdrapywał mnie ze ściany, wyglądałam jak siedem nieszczęść, totalnie nieatrakcyjna, niekobieca. On wtedy był wobec mnie najbardziej kochający i rycerski. Uświadomiłam sobie, kogo zyskałam w jego osobie. I to był odlot, którego nie da się porównać z żadną narkotykową euforią - ona jest sztuczna, na chwilę - po której czeka cię kac.

Masz narzeczonego, czyli twoja wiara w miłość odżyła?

- Zamaszystymi krokami zmierzam ku małżeństwu i macierzyństwu. Ale teraz podchodzę do tego z pokorą: czy w ogóle będę mieć dzieci? Jakie one będą? Jakiej płci? Temperamentu? Wierzę, że to wszystko jest zaplanowane. Tak się stanie, jak ma być, a nie tak, jak ja chcę.

Ale powiedz, jak byś chciała?

- Chciałabym mieć dużą rodzinę. Taką, w której, jak u nas, normalne jest to, że spotykamy się w dwadzieścia osób (cztery pokolenia!) "w mateczniku", czyli wokół mamy Alicji, i razem gotujemy, rozmawiamy, muzykujemy. Jeden brat gra na akordeonie, saksofonie, pianinie, drugi na gitarze, wszyscy śpiewamy. Marzą mi się rytuały, które znam z dzieciństwa, np. mierzenie dzieci i zapisywanie wyników na futrynie drzwi. Konkurs, kto pierwszy przepłynie Narew i Biebrzę z jednego na drugi brzeg. Dziadkowie mają 93 i 95 lat i świetny kontakt z dwuletnią prawnuczką Zofią. Prawie sto lat różnicy między nimi nie ma znaczenia. Czas jest sprzymierzeńcem, nie wrogiem. Taka rodzina mnie stworzyła.

Dziś dobrze się czujesz w tych białych ubraniach, w uładzonej fryzurze?

- Tak. Jest w tym spokój, czystość, dojrzałość. Moje szmatki niczego nie udają. Ludzie nie strzelają oczami za tym, co mam na sobie, tylko raczej patrzą na mnie, we mnie. Jest coś szelmowskiego w tym, że wywracam ich wyrobiony pogląd. Czeszę im przedziałek w drugą stronę. I to jest przyjemne.

Rozmawiała Agnieszka Litorowicz-Siegert

Zobacz także:


Twój Styl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy