Reklama

Fałszywe oskarżenia złamały jej karierę

Miała ogromny talent. Wystarczyły dwa lata treningów, by sięgnęła po olimpijskie złoto. Ale wielki sukces zawsze budzi zawiść...

Osiemnaste urodziny obchodziła 10 października 1964 r. w samolocie. Leciała nim do Tokio, na olimpiadę, na której miała stać się najjaśniejszą gwiazdą polskiej drużyny sprinterek, zdobywając jedyny w historii polskiego sportu złoty medal olimpijski w biegach sztafetowych i bijąc olimpijski rekord. Trzy lata później poseri i błyskotliwych sukcesów 21-letnia Ewa Kłobukowska, na skutek fałszywych oskarżeń, poniżona i zniszczona psychicznie, na zawsze zniknie ze sportowej sceny. 

Ze szkoły na podium

Choć trudno w to uwierzyć, sportowa historia olimpijskiej mistrzyni zaczęła się raptem... dwa lata przed olimpiadą. 16-letnia Ewa nie myśli o bieganiu. Jest dobra z matematyki, chce zostać księgową. Uczy się w Technikum Ekonomicznym we Włochach pod Warszawą. Cicha, nieśmiała, na sali gimnastycznej zmienia się nie do poznania. Nauczyciele nie mogą tego nie zauważyć. Rodzice Ewy dają się im przekonać - wysyłają córkę do Warszawy, na stadion Skry, by mogła sprawdzić się podczas profesjonalnego treningu. Już pierwsze wyniki są na tyle obiecujące, że nastolatka zostaje skierowana do grupy rokujących największe nadzieje biegaczek. Wszystkie są od niej starsze i znacznie bardziej doświadczone - z wyjątkiem jednej, jej rówieśnicy Irenki Kirszenstein.

Reklama

Obie dziewczyny są wyraźnie najsłabsze w grupie, ale są też zacięte i nie lubią się poddawać. Za dwa lata olśnione ich sukcesami media okrzykną je cudownym duetem K+K. Ale nim do tego dojdzie, Ewa ciężko pracuje na przyszły sukces. A życie jej nie oszczędza. Dziewczyna jest co prawda szybka, udowadnia to podczas Memoriału Kusocińskiego w Bydgoszczy, ale jej technika pozostawia wiele do życzenia. Prasa sportowa narzeka, że źle wygląda, nieładnie się rusza. Tym można by się nie przejmować, ale zawodniczka zrywa mięsień podudzia. Gdy pod koniec roku melduje się na zgrupowaniu w Zakopanem, ma trudności z wykonywaniem ćwiczeń, szwankuje jej koordynacja ruchowa i, jak zauważają dziennikarze, "popełnia podstawowe błędy techniczne". Do olimpiady pozostało zaledwie dziewięć miesięcy, więc kadra trenuje ostro.

W kwietniu Ewę znów dopada pech. Przewraca się tak niefortunnie, że doznaje pęknięcia kości śródstopia. Trenuje jednak nadal, tyle że... na rowerze. Powoli łapie formę, ale musi to udowodnić trenerom. W Memoriale Kusocińskiego startuje w drugim składzie. Wie, że od wyniku, jaki osiągnie, zależy wszystko. Wygląda na to, że nie ma szans, los znów jest przeciw niej. Dostaje ostatnią zmianę, a biegnąca po srebro Angielka, z którą ma rywalizować, wyprzedza ją o 5 m. Polka rzuca się w pogoń i dokonuje niemożliwego. Gdy nasza reprezentacja odbiera dwa pierwsze medale, Stadion X-lecia szaleje z radości. Kolejny sukces przychodzi 3 miesiące później, w Budapeszcie. Złoty medal, rekord Europy w biegu sztafetowym i drugi, osobisty, w biegu indywidualnym. Czyż może być lepiej?Może: we wrześniu w Łodzi Polki pokonują reprezentantki RFN i biją rekord świata. Miesiąc później polska reprezentacja jest już w Tokio. Ewa zdobywa brąz w indywidualnym biegu na 100 metrów, wszyscy czekają jednak na sztafetę. 

Dziewczyny robią sobie pamiątkową fotkę przed startem. Wszystkie mają krótkie fryzurki, białe bluzki, jednakowe garsonki i taką samą biżuterię - łańcuszki z pięcioma olimpijskimi kołami. Ewa uśmiecha się, choć przed nimi prawdziwe wyzwanie. Eksperci doceniają wyniki Polek, ale jako faworytki wskazują Amerykanki. Już niedługo przekonają się, jak bardzo się mylili. Dziewczyny znad Wisły zdobywają złoto i znów biją rekord świata. - Teraz wiem, że indywidualnie też mogę z nimi wygrywać - cieszy się po bieguu szczęśliwiona Ewa. Polska oszalała. O dziewczynach rozpisywała się prasa, na treningi przychodziły setki ludzi. Dostojnicy partyjni i rządowi, na czele z premierem Józefem Cyrankiewiczem, oraz działacze sportowi - każdy chciał się z nimi spotkać i pogratulować. Tym bardziej, że mistrzynie nie próżnują. 

W 1965 r. Kłobukowska i Kirszenstein w Pradze biją rekord świata w biegu na 100 m. Na metę wpadają równocześnie - tylko analiza wskazań fotokomórki pozwala wykazać, że o włos zwyciężyła Ewa. W Spale na zgrupowaniu czeka na nie zbudowana przez koleżanki brama triumfalna i trenerzy z bukietami goździków. Gdy rok później na Mistrzostwach Europy w Budapeszcie 20-letnia Ewa zdobywa srebro w biegu na 200 metrów, złoto na 100 i kolejny złoty krążek w sztafecie, nikt się już nie dziwi. Amerykańska prasa pisze, że przez następne 7-8 lat nikt na świecie jej już nie pokona.

Tragiczna "pomyłka"

Może właśnie ta opinia przyniosła młodej mistrzyni zgubę? Wszak sport był w tych czasach sprawą polityczną, a w "demoludach" zwyciężać powinni zawodnicy z ZSRR. Bez względu na powód, przed Mistrzostwami Świata w Kijowie działacze sportowi wprowadzili tzw. "paszporty płci", by upewnić się, że w zawodach nie startują ukryci mężczyźni. Dotąd oceniała to komisja ginekologów, teraz decydować miał test z próbek nabłonka z ust. I choć naukowcy alarmowali, że metoda jest bardzo zawodna, działacze sportowi byli na to głusi. Na podstawie wyników uznali status płci Ewy jako niewyjaśniony, choć była normalnie zbudowana kobietą (co ciekawe, zawodniczki radzieckie, podejrzewane od dawna to, że są mężczyznami, uniknęły badań). To był koniec jej fantastycznej kariery. 

Najlepszą polską biegaczkę wykreślono z listy zawodniczek, a jej wyniki anulowano. Najgorsze jednak w tym wszystkim jest to, że nikt nie stanął w obronie Ewy. A jeszcze dwa miesiące wcześniej była narodową bohaterką - zdarzało się, że wprost z egzaminów na SGH wojsko dowoziło ją na zawody samolotem. Po 25 latach komisja medyczna MKOI przyznała, że zastosowana wtedy metoda jest zawodna. Pani Ewa Kłobukowska do dziś nie usłyszała jednak ani słowa przeprosin za złamane życie, nie przywrócono też anulowanych rekordów. Po przeżyciu psychicznego załamania skończyła studia i została księgową. Przez lata pracowała poza krajem, na polskich budowach w Czechosłowacji. 

20 lat temu została zarażona w szpitalu żółtaczką i musiała stosować restrykcyjną dietę. Przeszła operację przeszczepu wątroby. - Na razie czuję się dobrze, ale muszę bardzo na siebie uważać. Jestem już od dłuższego czasu emerytką, choć mogłabym jeszcze teraz pracować jako księgowa. Nie mam jednak co narzekać, żyję sobie bowiem spokojnie - mówi Ewa Kłobukowska. Mieszka na warszawskim Bemowie, ma parę kroków do lasu, gdzie może pospacerować, a czasem pobiegać. Na spotkaniach "sportowego świata" pojawia się rzadko. - Rozumiem ją. Też bym pewnie chciała o tym zapomnieć. To wspaniała kobieta. Wciąż jesteśmy przyjaciółkamii wciąż nie rozumiem, dlaczego spotkało ją tyle zła - mówi Irena Szewińska.

3/2016 Nostalgia


Nostalgia
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy