Reklama

Jolanta Fraszyńska: Problemy to fraszka

Kto widział ją na żywo, wie, jaka jest drobna, delikatna. Ale Jolanta Fraszyńska mówi: "Nigdy się na nikim nie opierałam". "Dobrze, że jesteś taka cholera, bo się nie dasz", słyszała od mamy. Miała o co walczyć. Dziecko z nieślubnego związku na Śląsku było wytykane palcami. Grała i zabawiała wszystkich, by ją lubili. "W środku byłam smutna, a na zewnątrz - Fraszką", przyznaje. Tak było całe życie. Ale to już za nią. Tuż przed pięćdziesiątką Jola mówi: "Umiem korzystać ze swoich przeżyć. Jestem pogodzona z przeszłością". Zasłużone szczęście?

Jak ona to robi: jest dojrzałą kobietą, a zachowuje błysk w oku i energię nastolatki? Gdy wchodzi do kawiarni w Starej Papierni, robi się jaśniej. To o takich ludziach mówią, że co ich w życiu nie zniszczyło, to ich wzmocni. Jola wydaje mi się świetną rozmówczynią na temat... jak żyć, żeby nie zwariować.

Jolanta Fraszyńska: Ostatnio nie udzielałam wywiadów. Rzadko opowiadam anegdoty, nie bryluję na spotkaniach. Moi niektórzy koledzy mają potrzebę zagarniania przestrzeni, są chodzącymi teatrami jednego aktora. Ja mam potrzebę ciszy i "bycia w środku i do środka". Jeśli kiedyś wydawałam się otwarta, to raczej dlatego, że coś sobie rekompensowałam. Chętnie dzieliłam się wiedzą. Narzucałam punkt widzenia. Dziś tego nie robię, bo wiem, że każdy ma swoją drogę. Wolę przyglądać się życiu, niż je oceniać. Dlatego zastanawiam się, o czym mogę pani opowiedzieć.

Reklama

Ciekawa jestem, kogo jest w pani więcej, kobiety, która lubi się na kimś oprzeć, czy takiej, która jest skałą dla innych?

- Jestem dawcą. Nigdy się na nikim nie opierałam, od dziecka byłam sobie sterem, żeglarzem i okrętem. Dużo dawałam z siebie w związkach, w przyjaźniach. Wydawało mi się, że jeśli będę taka bezproblemowa, wesoła, pomocna i dobra, ludzie będą mnie bardziej lubili. Byłam wychowana w przekonaniu, że należy poświęcać się dla innych i nie myśleć o sobie. Żyłam tak do czasu, aż zabrakło mi energii. Zrozumiałam, że nadszedł moment, abym zweryfikowała swój sposób myślenia, nauczyła się prosić o pomoc. Dzisiaj już umiem być ze sobą na zdrowych warunkach.

Wychowywała się pani na Śląsku, czyli zapewne wśród silnych i samodzielnych kobiet?

- Tak, tam kobiety zahartowała samotność. Mężczyźni szli walczyć w kolejnych powstaniach, potem na wojnach. W czasach pokoju też ich nie było, pracowali w kopalniach. Moja babcia Gertruda miała 36 lat, gdy wyszła za mąż za dziadka. Wcześniej czekała na ukochanego, który nie wrócił z wojny. Po ślubie urodziła pięcioro dzieci. Późno jak na tamte czasy. Siłą rzeczy musiała koncentrować się na celach i zadaniach do wykonania. Nie pamiętam, żeby narzekała.

- Dziadek prowadził zakład fryzjerski, babcia mu pomagała. Maglowała ręczniki z tego zakładu, były tego całe kosze. Zajmowała się domem i jeszcze pracowała jako sprzątaczka w zakładach mięsnych w Mysłowicach. Kobieta czołg. Moja mama, Krysia, miała samych braci. Podczas gdy oni mogli studiować, ona miała uczyć się fachu, przygotowywać do roli fryzjerki. Pracowała w zakładzie od 15. roku życia. Obserwowałam kobiety w mojej rodzinie i marzyłam, żeby żyć inaczej. Być księżniczką, o którą troszczą się inni.

Jako dziecko nie czuła się pani zauważana, rozpieszczana?

- Byłyśmy z moją starszą siostrą Kasią kochane. Przez mamę, babcię, dziadka, wujków. Jednak myślę, że ukształtowało nas również coś niewypowiedzianego - niewyartykułowane w rodzinie poczucie wstydu i gorszości. Mama urodziła nas jako nastolatka, wychowywałyśmy się bez ojców. Mimo ciepła, jakie dostawałyśmy, rosłyśmy w przekonaniu, że jesteśmy gorsze od rówieśników. Myślę, że nieświadomie zaszczepiła nam je babcia, która mimo swoich cudownych cech nie radziła sobie z tym, "co ludzie powiedzą". Inaczej niż mama. Ona powtarzała: "ludzie gadają, ale chleba ci nie dają".

- Miała duszę i wrażliwość artystki. Upinała klientkom misterne koki i loki. Pięknie czesała i strzygła. Miała świetny gust, ładnie się ubierała, była niezwykle kobieca. Odziedziczyłam po niej tę radość, ale i smutek, z którym moja mama się jednak nie zmierzyła. Mówiła mi: "dobrze, że ty jesteś taka cholera, bo się nie dasz". Rzeczywiście, mimo wrażliwości umiem tupać nogą. Ona nie umiała.

- Byłyśmy takimi dziećmi dzielnicy. Powsinogami z niespożytą energią i optymizmem, które krążyły między szkołą, domem babci, mieszkaniem mamy na piętrze i zakładem fryzjerskim dziadka Antka na dole. Ten zakład był jak z innej, bardziej kolorowej bajki. Jak to u fryzjera - przychodziły kobiety i siedząc w wałkach pod wielkimi suszarkami, opowiadały barwne historie. Mówili na mnie "gumowe ucho" albo "kukuła", na Śląsku tak nazywa się kobiety, które siedzą w oknach, nasłuchują i gromadzą informacje, bo muszą wszystko wiedzieć.

Kto namaścił panią na aktorkę?

- Los. Gdy miałam pięć, sześć lat, lubiłam stawać na ryczce - to takie małe krzesełko - przed lustrem w łazience i robić miny. Potrafiłam wyobrażać sobie różne rzeczy i na zawołanie niemalże wywoływałam szloch, wzruszałam się sobą. Szajba! Byłam dzieckiem jak widać nieco egzaltowanym, które z emfazą przeżywało wszystko wokół. Urządzałam histerie na pokaz. Kłótnie z siostrą przypominały teatr antyczny. Ganiałam za nią z solą, grożąc, że nasypię jej do oczu. Jak pani widzi, wcześnie byłam gotowa do zawodu. Roznosiła mnie energia. Udzielałam się w ruchu oazowym i w harcerstwie, śpiewałam w kościele i w zespole WSS Społem. Brałam udział w konkursach recytatorskich i małych formach teatralnych. Właściwie grałam, odkąd pamiętam. Tak naprawdę w środku byłam smutna, a na zewnątrz byłam... Fraszką.

Pomyślała pani w pewnym momencie, że popularność i scena będą lekiem na całe zło, niezaspokojoną potrzebę uwagi i akceptacji?

- Przede wszystkim chciałam pokazać ludziom, wśród których się wychowywałam, ile jestem warta. Udowodnić, że nie jestem gorsza. Robiłam to w imieniu mojej mamy. Chciałam uświadomić swojemu biologicznemu ojcu, co stracił. Właśnie dlatego marzyłam, by wyrwać się z Mysłowic. To mnie napędzało.

Kompleksy mogą się człowiekowi do czegoś przydać?

- Dla mnie były motorem do działania. Uczyłam się w Studium Wychowania Przedszkolnego, które kończyło się maturą. Mogłam kontynuować naukę przez kolejne dwa lata, ale podjęłam decyzję, że będę zdawać do szkoły teatralnej. Miałam dużo pozytywnej energii przy jednoczesnym braku wiary w siebie.

Ale coś fajnego musiała pani w sobie widzieć.

- Czułam tę moją niezwykłość i jednocześnie wydawało mi się, że jestem zupełnie zwykła. Przecież te aktorki z telewizora były takie piękne. Mówili o mnie: "filigranowa, śliczna", a ja tego nie dostrzegałam. Dlatego nie złożyłam papierów do szkoły w Krakowie, mimo że z Mysłowic miałam tylko 70 kilometrów. Zabrakło mi odwagi. Kraków wydawał mi się elitarny. Pojechałam na egzaminy do PWST we Wrocławiu. Dostałam się za pierwszym razem.

Z dala od domu wreszcie poczuła pani wolność?

- Nie tęskniłam za wolnością, w domu miałam jej zbyt dużo, marzyłam raczej o wielkim świecie i o tym, by stać się kimś. Gdy przyjechałam do Wrocławia, nie miałam świadomości, że się od czegoś uwalniam. Największą wartością tego okresu było, że zarówno w szkole, jak i w zawodzie szybko poczułam się akceptowana i na swoim miejscu! Wiele drzwi po prostu się przede mną otwierało i nie musiałam o to zabiegać. Po pierwszym roku zostałam przyjęta do zespołu Teatru Polskiego we Wrocławiu. Byłam chciana i podziwiana, dostawałam to, czego wtedy potrzebowałam.

Na niepewną siebie dziewczynę spłynął nagle zachwyt i popularność. Jak ją pani zniosła?

- Woda sodowa nigdy nie uderzyła mi do głowy, miałam zbyt dużo pokory. Popularność raczej mnie peszyła. Jestem z tych, co lubią zabłysnąć, narobić szumu i czmychnąć. Scena to był mój żywioł, ale gdy z niej schodziłam, chciałam być Jolą.

A gdy wracała pani na Śląsk...

- Kiedy zarobiłam pierwsze pieniądze, a potem kolejne, kupowałam prezenty rodzinie. W Mysłowicach do tej pory witają mnie słowami: "O, Święty Mikołaj przyjechał". Nie wyobrażam sobie, że skoro los dał mi więcej, miałabym się nie podzielić.

A czuła pani, że mama jest dumna?

- Bardzo. Mam tekturową teczkę z wycinkami z gazet o mnie, które zbierała. Mama przez jakiś czas pracowała jako fryzjerka w teatrze Wyspiańskiego w Katowicach. Wiem od kolegów aktorów, że chwaliła się mną, mówiła: "moja Jolusia". Moje sukcesy dawały jej dużo radości. Niestety, zmarła pięć lat temu.

Na trzecim roku studiów wyszła pani za mąż i urodziła córkę. Spieszyła się pani do dorosłości.

- Nie myślałam w ten sposób. Nastka była owocem miłości między mną a Robertem (Robert Gonera - red.). Chociaż z macierzyństwem zderzyłam się dosyć brutalnie. Z jednej strony byłam dumna, że zostanę mamą, z drugiej nie chciałam też niczego stracić zawodowo. "Damy radę", myślałam, i tak skończyłam szkołę w normalnym trybie, zrobiłam dyplom, zagrałam główną rolę w przedstawieniu, a mój występ został nagrodzony na spotkaniach teatralnych w Łodzi. Ruszyłam w wielki świat.

Co to znaczy, że się pani z macierzyństwem zderzyła?

- Było nerwowe i szalone. Urodziłam Nastkę w sierpniu, a we wrześniu zaczęłam intensywne próby do spektaklu dyplomowego, gdzie grałam główną rolę. Przyszedł rodzaj niemocy, depresji poporodowej, ale trwał krótko, bo musiałam się zebrać. Jeździłam też na plany filmowe do Warszawy. Straciłam pokarm. Wariactwo! Pomagała nam babcia Roberta, Pela, dojeżdżali rodzice męża, czasami moja mama, a kiedy zostawaliśmy sami, wkładałam Nastkę do wózka i jechałam z nią tramwajem z jednego końca Wrocławia na drugi, gdzie była szkoła. Nosili ją koledzy z roku. No i wynosili. Córka kończy właśnie reżyserię.

Słyszałam, że gdy wracała pani późnym wieczorem z teatru do domu, zaczynała sprzątać, prać, gotować. Zupełnie jak babcia, a nie księżniczka, którą chciała się pani stać.

- Potrzebowałam ładu, a bałagan mnie rozpraszał i dekoncentrował. Miałam go dużo w sobie, więc na zewnątrz musiałam mieć pod linijkę. Dążyłam do skupienia, spokoju, do bezpiecznej, poukładanej przestrzeni. Nadal lubię porządek. Kiedyś rzeczywiście przeginałam. Przychodziłam zmęczona z planu i łapałam za szmatę. Robiłam wszystko sama, bo jak każda perfekcjonistka uważałam, że ktoś inny zrobi to gorzej. Można się w ten sposób zajechać. Ale już umiem mówić sobie: "stop, odpocznij, odpuść". Teraz wymagam od domowników wsparcia. Czasem tylko odpuszczam córce Anieli, nastolatce. Mieszkamy pod Warszawą, ona codziennie dojeżdża do miasta, do szkoły, prosto ze szkoły jedzie na konie, wraca późno.

Zawód nigdy pani nie rozczarował?

- Nie. Wiem, że robię to, do czego mam talent. Latami pracowałam z Jerzym Jarockim, byłam aktorką Krystiana Lupy, Jarzyny, Warlikowskiego, Glińskiej, Korina. Nie mogłam wymarzyć sobie lepszych mistrzów. Po owocnych latach we wrocławskim Teatrze Polskim przeprowadziłam się do Warszawy i dostałam angaż w Dramatycznym. Spróbowałam wszystkiego: kabaretu, piosenki aktorskiej, serialu, teatru, filmu. Ten ostatni najmniej mnie rozpieszczał, ale i tak miałam szczęście zagrać w Skazanym na bluesa, Białym małżeństwie, Porze na czarownice, Kilerów dwóch, Ławeczce.

Ale był też moment, że pani zniknęła.

- Z telewizora, nigdy nie z zawodu. Chyba że na urlop macierzyński. Miałam już inne priorytety. Wyszłam za mąż drugi raz (Grzegorz Kuczeriszka, operator - red.), długo staraliśmy się o dziecko. Gdy miałam 36 lat, przyszła na świat Anielka. Była wyczekana, wymodlona, a ja jako matka już bardziej świadoma i rozważna. Praca zeszła na drugi plan. Przedłużyłam urlop macierzyński i odmówiłam przyjęcia dużej roli w Dramatycznym, która wymagałaby odstawienia dziecka od piersi. Konsekwencje były takie, że później nikt już się tam o mnie nie upomniał, a w końcu straciłam etat. Ale nie żałuję. Chciałam dać córce siebie i czas. Nawet jeśli moja twarz rzadziej pojawiała się w telewizji, nigdy nie byłam bez pracy.

- Kiedy skończyłam pracę w serialu Na dobre i na złe, przyszły propozycje z Teatru 6. piętro i Komedii. Fakt, zdarzyło mi się pomyśleć: "Powstaje tyle świetnych seriali, filmów dlaczego w nich nie gram?". Dziś już tak nie myślę, ze spokojem czekam na nowe wyzwania i mam nadzieję, że dużo jeszcze przede mną. Mam prawie pięćdziesiąt lat, jestem mocniejsza i mądrzejsza o dotychczasowe doświadczenia, czuję, że otwiera się przede mną w życiu nowy etap - i jestem ciekawa nadchodzącego czasu, szczególnie zawodowego.

Wiosną premiera serialu Leśniczówka, w którym gra pani główną rolę. Świetna obsada: Seniuk, Globisz, Talar.

- Cieszę się, bo to serial o sile kobiet. Wcielam się w postać Katarzyny, którą widzowie poznają w momencie, w którym pewne zdarzenie przewraca jej dotychczasowe życie, staje przed ważnymi życiowymi wyborami. Do tworzenia tej postaci mogłam wykorzystać wiele własnych doświadczeń. Katarzyna mieszka w mieście, ale musi wrócić do rodzinnej leśniczówki, z której uciekła, by zmierzyć się z trudną przeszłością, z historią rodziny i jej tajemnicą.

Ma pani poczucie, że uporała się ze swoją przeszłością, że ona już nie wpływa negatywnie na pani życie i wybory?

- Szanuję i akceptuję to, jakie miałam dzieciństwo, przyjrzałam się tamtemu życiu i już je pożegnałam. Umiem korzystać ze swoich przeżyć, to mnie ukształtowało. Jestem wdzięczna i pogodzona z przeszłością.

Ma pani za sobą dwa rozwody. Jaką lekcję wyniosła pani z rozstań z mężczyznami?

- To była lekcja o tym, aby siłę i moc czerpać przede wszystkim z siebie. Kochaj siebie! Ćwiczę codziennie. Jeśli będę szczęśliwa sama ze sobą, mogę tym zarażać i dawać to wszystkim wokół, mogę inaczej pracować. To jest moja wiara i droga na ten moment.

A umie pani rozpieszczać siebie?

- Wiele lat temu przechodziłam fazę na markowe rzeczy. Z czasem zrozumiałam, że żadne cacka na dłużej szczęścia nie dają. Może je dać chwila ciszy, skupienia, medytacja, spacer po lesie, kontakt z kochanymi ludźmi, z pozytywnym filmem, książką. Te czynności i okoliczności mnie pionizują. Jak każdy potrzebuję codziennej dawki radości. To mogą być małe rzeczy. Lubię pić herbatę w pięknej filiżance. Kocham prostotę i jej piękno. Lubię zdrowe jedzenie, ładnie podane. Nigdy nie jadłam, żeby zaspokoić głód, tylko się odżywić. Tak też gotuję. Jestem "dotykowcem", uwielbiam masaże. Kocham wyjazdy na działkę nad Bugiem. Rośnie tam trzystuletni dąb, pomnik przyrody. Jest magiczny. Zapach ziemi, łąki pełnej ziół i kwiatów, cisza i spokój dają mi to, czego potrzebuję do szczęścia. Polubiłam nawet grzebanie w ziemi, mam ogródek, zdrowe warzywa.

Kobieta zen?

- Kobieta świadoma. Dbam o to, jak czuję się z samą sobą i jak czują się ze mną ludzie wokół mnie przebywający. Dbam o swój związek, pielęgnuję go.

A marzenia?

- Uwielbiam słońce. Jestem uzależniona od ciepła. Marzę o tym, aby wygrzać się na białych piaskach i o dobrej roli kinowej. A z bardziej przyziemnych rzeczy? Chcę kupić starszej córce mieszkanie.

Twój STYL 3/2018

Twój Styl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy