Nie potrzebowali wież strażniczych i drutów kolczastych. Stamtąd nie było ucieczki

Przyszli nocą, kazali spakować walizki, zapędzili do bydlęcych wagonów i wywieźli na zatracenie do skutej lodem głuszy. 10 lutego 1940 roku rozpoczęła się pierwsza fala zsyłek na Sybir — wysiedleń, które w głównej mierze dotknęły kobiet i dzieci. W ten sposób wywieziono setki tysięcy Polaków, wielu z nich nigdy już nie zobaczyło ojczystej ziemi.

Zdjecie z pogrzebu Polaka, 1941 r. Kwitok, Rosja (Izba Pamięci Sybiraków)
Zdjecie z pogrzebu Polaka, 1941 r. Kwitok, Rosja (Izba Pamięci Sybiraków)Andrzej SidorAgencja FORUM

“Zbierajcie graty, przesiedlamy was"

Mroźna zimowa noc w domu na przedmieściach, jej ciszę przerywa brutalne walenie kolbą karabinu w drzwi. Rozbudzonym mieszkańcom trudno rozróżnić, czy jest to wczesny ranek, czy środek nocy. W wielu domach są tylko matka i dzieci — czasem niemowlęta, czasem nastolatkowie. Ojcowie zginęli w obronie kraju, kryją się w lasach jako partyzanci, walczą na różnych frontach II wojny światowej lub zostali zamknięci w niemieckich obozach koncentracyjnych bądź w radzieckich łagrach. Po tych, którzy z różnych przyczyn zostali przy rodzinach lub udało im się przeżyć i wrócić, zgłosili się Sowieci...

Pomimo mroku, nawet dzieci, rozpoznają mundury NKWD. Pada krótkie: “zbierajcie graty, przesiedlamy was". Nie, zsyłamy na Sybir - przesiedlamy. Wysiedlenia przeprowadzały najczęściej tak zwane “trójki operacyjne NKWD" według ściśle określonych instrukcji oraz listy. Każda trójka miała zadanie deportować dwie lub trzy rodziny. W tamtym czasie nikt nie miał wątpliwości, co wydarzy się za chwilę. W wielu domach wisiały obrazy popularnego przed wojną Artura Grottgera przedstawiające ponurą rzeczywistość zsyłanych na Sybir. Wszak metodę tę stosowano już w carskiej Rosji, między innymi do pacyfikacji ludności po powstaniach narodowowyzwoleńczych.

“Już żadnej rzeczy związanej z Sowietami nie zapomnę"

Deportacje odbyły się w czterech falach: w lutym, kwietniu i od maja do lipca 1940 roku, a także w maju i czerwcu 1941 roku.

“W nocy z 10 na 11 kwietnia, łomotanie do drzwi. I od tego momentu ja już żadnej rzeczy związanej z Sowietami nie zapomnę. Przyszło pięciu uzbrojonych mężczyzn, aresztowali, w środku nocy zabrali ojca. Od tamtej nocy kwietniowej w 1940 roku nic o ojcu nie słyszałam aż do roku 1995, kiedy odnalazłam jego nazwisko na ukraińskiej liście katyńskiej".
Zofia Ciesielska we wspomnieniach dla Ośrodka "Karta" i Domu Spotkań z Historią

Zdarzały się sytuacje, że deportowani stawiali opór, byli wówczas bici, szarpani, poganiani i wyzywani. Rodzina Zofii Nastaborskiej doświadczyła jednak zupełnie odmiennego traktowania. Zesłana wspomina, że do ich domu przyszli dwaj mężczyźni i jedna kobieta. Zofia przerażona wizją z obrazów Grottgera chciała stawiać opór, wówczas jeden z mężczyzn powiedział:

“Nie zostawiajcie niczego, żadnego garnczka, żadnej butelki. Do wszystkich takich naczyń, do których można zebrać wodę, zbierajcie ją. Wiadra, miednice, wszystko wziąć ze sobą, nic nie zostawiać" No i to mi jakoś przemówiło. I oni, ci dwaj mężczyźni, zaczęli nam pomagać się zbierać.
Zofia Nastaborska we wspomnieniach dla Ośrodka "Karta" i Domu Spotkań z Historią

Wiele rodzin uznało opór za bezcelowy. Doskonale zdawali sobie sprawę, że tak czy inaczej, poranek zastanie dom pustym. Rozsądniej było spakować niezbędne przedmioty — tylko...co zabrać ze sobą, wiedząc, że już nigdy nie wrócisz do domu? Pośpieszne pakowanie, ujadanie psów, szturchańce, a później stacja kolejowa — pierwsza spośród setek, które zobaczyli, nim dotarli do Kazachstanu, Swierdłowska, Archangielska czy Irkucka.

Rodziny żołnierzy, urzędników każdego szczebla, bliscy ludzi należących do służb mundurowych, przedstawiciele ziemiaństwa i inteligencji, zamożniejsze rodziny rolnicze i ci, którzy uciekli na Wschód przed Niemcami — także Żydzi z centralnej i południowej Polski. Wszyscy oni byli dla Związku Radzieckiego potencjalnym zagrożeniem, a Ludowy Komisariat Spraw Wewnętrznych znalazł skuteczny sposób na usunięcie niewygodnych ludzi.

“Przede wszystkim same kobiety, same kobiety i dzieci"

Ci, którzy zostali wywiezieni w lutym, mieli sporo “szczęścia". Pozwolono im spakować walizki, poza tym zabranie ze sobą ciepłego, zimowego płaszcza było całkowicie naturalne. Tymczasem ci, którzy trafiali do chłodnej tajgi latem, często nie mieli żadnych ciepłych ubrań, a to oznaczało niemal pewną śmierć, gdy tylko nadejdzie zima. Nie wszyscy zsyłani mieli też szanse spakować walizki. Bywało i tak, że NKWD porywało ludzi na ulicy, wrzucali ich do pociągów zupełnie nieprzygotowanych na warunki, w których będą musieli przetrwać.

Dla wielu pierwszym trudnym doświadczeniem był pociąg. Polaków zamknięto w bydlęcych wagonach. Do jednego upychano około 70 osób. Prycze były tak blisko siebie, że aby odpocząć na dolnym posłaniu, trzeba było się na nie wczołgać. Zostali zamknięci na dwa lub więcej tygodni w ciasnych, zimnych wagonach — bo małe piecyki nie dawały wiele ciepła. Potrzeby mogli załatwiać jedynie do wyciętej na środku podłogi dziury. Jednej na cały wagon.

Już wówczas zaczął dokuczać im głód, choć jak się później okazało, był niczym w porównaniu z potwornym uczuciem, które miało im towarzyszyć przez kolejna dwa lata. Jednak najbardziej dokuczliwe było pragnienie. Dobrej rady udzielił enkawudzista rodzinie Zofii Nastaborskiej, gdy kazał im zabrać wszelkie naczynia, w których można przechowywać wodę. Jej zapasy uzupełniano wyłącznie na postojach, zatem kto nie miał naczyń — cierpiał z pragnienia. Skazany za szpiegostwo i wrogie nastawienie wobec ZSRR, Wacław Kołaniakowski, przebył takim pociągiem ponad dwa tysiące kilometrów.

“To było straszne kiedy dostaliśmy śledzie słone, a wody nie. [...] To jak ja sobie dziś przypomnę, to jest nie do wytrzymania. Gdy człowiek patrzył na śnieg, no i był bezsilny, a zjadł te śledzie, bo był głodny. I tak dojechaliśmy. To jeszcze nie tak, że jechaliśmy, to się stało na bocznicach, później te kontrole, czy ktoś nie uciekł, pukali po wagonach, z psami".
Wacław Kołaniakowski we wspomnieniach dla Ośrodka "Karta" i Domu Spotkań z Historią

Zofia Ciesielska została zesłana na Sybir jako dziewięciolatka wraz z matką i siedemnastoletnim bratem.

“Co pamiętam z tego? Pamiętam najpierw...jak to polskie rodziny. Przede wszystkim same kobiety, same kobiety i dzieci. Mężczyźni, którzy byli, to był właśnie mój brat siedemnastoletni, to był już mężczyzna. Był jeszcze starszy od niego chłopak, może o dwa lata, pamiętam, że nazywał się Piotr Polak."
Zofia Ciesielska we wspomnieniach dla Ośrodka "Karta" i Domu Spotkań z Historią

Nie potrzebowali wieżyczek strażniczych i drutów

Po wielu postojach, czasem przesiadkach i dniach spędzonych w ciasnych wagonach, wreszcie dotarli do ostatniej stacji. Najczęściej były to miejsca w odległych częściach Związku Radzieckiego, gdzie pozyskiwano surowce naturalne czy to w tartakach, czy w kopalniach. Jednak na stacji podróż się nie kończyła, często musieli jeszcze przejść pieszo wiele kilometrów poganiani przez pilnujących ich strażników.

Byli głodni i wycieńczeni, a dla wielu forsowny marsz okazywał się zbyt trudny — ci zostawali na szlaku. Matki niekiedy musiały podejmować straszne decyzje, czy zostać z dzieckiem, które nie miało już siły iść i zginąć pośród syberyjskich lasów, czy zostawić dziecko by umierało w samotności?

Obóz zmieniał ludzi fizycznie i psychicznie: Z lewej Roman Kleinberg z córką w Rabce, ok. 1937 r. Z prawej Roman Kleinberg po wyjściu z łagru, 1941 r.
Obóz zmieniał ludzi fizycznie i psychicznie: Z lewej Roman Kleinberg z córką w Rabce, ok. 1937 r. Z prawej Roman Kleinberg po wyjściu z łagru, 1941 r.archiwum prywatne

Po przybyciu na miejsce, aby nie spać pod gołym niebem po trudnym marszu, musieli zbudować dla siebie baraki. W niektórych “osadach" takie budynki już stały, wybudowane przez zesłańców, którzy dotarli tam wcześniej — nierzadko “kontrrewolucjonistów" rosyjskiego pochodzenia. Wacław Kołaniakowski wspomina, że w Archangielsku, gdy przyjechali na miejsce były ziemianki, ale w nich mieszkali radzieccy kryminaliści, których zadaniem był nadzór nad Polakami. On wraz z towarzyszami musieli spać w namiotach. Ziemianka była w obozach pracy na Syberii pożądana, bo zapewniała więcej ciepła niż namiot czy barak.

Bartosz Heksel, historyk z Muzeum Krakowa Fabryka Emalia Oskara Schindlera, który tworząc wystawę: “Rozstania - poszukiwania. Wojenne losy krakowian", badał codzienność syberyjskich zesłańców — podkreśla, że warunki panujące w takich miejscach niewiele różniły się od tych, w jakich żyli więźniowie łagrów. Nie było tutaj wieżyczek strażniczych czy drutów kolczastych, ale w gruncie rzeczy nie były one potrzebne. W głuszy, dziesiątki kilometrów od ludzkich osad, bez znajomości okolicy — ucieczka była pewną śmiercią.

Do czego można się posunąć, by przetrwać?

Głód był nieustannym towarzyszem zesłanych. Ksiądz Łucjan Królikowski podkreśla, że nie ma słów, które mogą opisać ten rodzaj głodu, jaki odczuwali wówczas w obozach pracy:

“Mówili, że: tutaj nie będziecie mieli okazji o niczym myśleć, ani o kościele, ani o Bogu, ani o rodzinie, ani o nauce — nic. Tylko jak zaspokoić swój głód. I rzeczywiście tak było, człowiek chodził jak otumaniony [...]. Nie mogę wam tego uczucia opisać. To jest coś strasznego, że człowiek tylko marzył o tym, co matka robiła na obiad czy na kolację."
Ksiądz Łucjan Królikowski we wspomnieniach dla Centrum Dokumentacji Zsyłek, Wypędzeń i Przesiedleń

W obozach panowała zasada: “Kto nie pracuje, ten nie je". Żywność była racjonowana na podstawie wyrobionych norm. Ci, którzy pracowali najszybciej i wyrabiali normy, otrzymywali najlepsze i największe racje żywności.

“Porobiono brygady — mężczyźni do lasu na drwali, natomiast kobiety na plac do ładowania wagonów i do tartaku. Ja z matką dostałem się na plac do piłowania stempli kopalnianych. [...] To była robota strasznie ciężka. Myśmy mieli normę do zrobienia 10 kubików — zrobiliśmy dwa za dzień. A dziesiętnika mieliśmy takiego strasznego Tatara, taki był brzydki, straszny był jak diabeł. No, ale jak się okazało był całkiem “sercowy", bo wypisał nam kartkę na 80 procent, to znaczy 80 deka chleba".
Jerzy Koziński we wspomnieniach dla Ośrodka "Karta" i Domu Spotkań z Historią

Jednak utrzymanie wyśrubowanych wyników wymagało ogromnej energii, której nawet lepsze i większe procje jedzenia nie dostarczały. Pobyt w obozie był zatem kolejnym dylematem: oszczędzać siły i jeść mniej - czy jeść lepiej, ale kosztem nadludzkiej pracy. Obie drogi na dłuższą metę prowadziły ku jednemu... śmierci. Zdawali sobie z tego sprawę zesłańcy, dlatego poszukiwali różnych sposobów, aby nie pracować ponad siły.

Janina Kwiatkowska wspomina decyzję swojej matki, którą pierwotnie przypisany do pracy w lesie. Kobieta zdawała sobie sprawę, że jest za słaba i nie przeżyje, jeśli będzie zmuszona ją wykonywać. Celowo, więc odcięła sobie mały palec u ręki, dzięki czemu przydzielono ją do kuchni.

Praca przy wydobyciu węgla, rud metali czy wyrębie drewna wymaga wprawy, siły, ale także umiejętności, których zesłańcy najczęściej nie posiadali. Jednym z najbardziej żywych wspomnień Janiny Kwiatkowskiej z obozu są wrzaski w lesie. Przy wyrębie pracowali tam studenci, niemający pojęcia o ścinaniu drzew. Podcięli pień w nieprawidłowy sposób i drzewo ich przygniotło. Takie wypadki przy pracy zdarzały się często, a sowieccy brygadziści niezbyt przejmowali się śmiercią swoich pracowników. Eugeniusz Lauterbach, który po nieudanej próbie ucieczki z irkuckiego łagra trafił za koło podbiegunowe, gdzie mieszkał w dziurze wykopanej w ziemi i pracował w kopalni:

“Pamiętam raz było tak, że zawaliło tam [w kopalni] pierwszą zmianę, ja byłem na drugiej. Przyszliśmy i chcieliśmy odkopać tych ludzi. Ale [powiedzieli] u nas dużo ludzi, nie nada — nie trzeba".
Eugeniusz Lauterbach we wspomnieniach dla Ośrodka "Karta" i Domu Spotkań z Historią

Nie ma Boga, to Stalin zsyła cukierki z nieba

Dorosłych czy dorastających zesłańców władze komunistyczne planowały wykorzystać jako tanią siłę roboczą, natomiast dzieci polskie, których setki tysięcy znalazło się wraz z matkami, babciami, ciociami, a niekiedy także ojcami na Sybirze chciano indoktrynować. Elżbieta Patro wspomina swoje pierwsze miesiące na Syberii, gdy zebrano w dużej sali w jednym kącie dzieci polskie, a w drugim rosyjskie i kazano im się modlić o cukierki.

“W Rosji oczywiście nie widzieliśmy cukierków, więc na podłodze klękaliśmy i modliliśmy się. W końcu ci, którzy wierzą, że Boga nie ma, muszą prosić Stalina, żeby im cukierki dał. I cukierki się sypały [...]. Myśląc wstecz, to jest niemożliwe, jak oni potrafili bałamucić młode pokolenie. W pierw cukierkami, a później w tym kącie, gdzie były rosyjskie dzieci, było ciepło. Natomiast gdzie myśmy, polskie dzieci były — w tym kącie by strasznie zimno, więc część tych polskich dzieci stopniowo przeszła do tego drugiego kąta. I oni tak się cieszyli rosyjscy przedstawiciele, nasi nauczyciele, że jednak dzieci zrozumiały, że Boga nie ma, a to po prostu sama chęć tego ciepła [...]. Druga rzecz, jeśli dziecko przyszło do szkoły, pytali czy modliłaś się rano. Jeśli się przyznałaś, że tak, to nie dostawałaś tej kromeczki chleba na obiad."
Elżbieta Patro we wspomnieniach Centrum Dokumentacji Zsyłek, Wypędzeń i Przesiedleń

Komunistyczna partia nie życzyła sobie wyznawców katolicyzmu na swoim terenie, a przecież poprzez przesiedlenia wielu z nich trafiło do Związku Radzieckiego. W związku z tym przekonywanie od najmłodszych lat, małych dzieci (Elżbieta Patro miała wówczas sześć lat), że Bóg nie istnieje, było żywym interesem władzy. Podobnie szerzenie kultu jednostki — Józefa Stalina.

Zdrada, czy jedyna forma ocalenia?

Generał Władysław Sikorski z wizytą w ZSRR, Kujbyszew 30.11.1941 r.
Generał Władysław Sikorski z wizytą w ZSRR, Kujbyszew 30.11.1941 r. FoKaAgencja FORUM

Kiedy w czerwcu 1941 roku Niemcy zaatakowały ZSRR, pojawiła się nowa nadzieja dla deportowanych Polaków. Ziściła się ona 30 lipca 1941 roku kiedy podpisano traktat Sikorski-Majski. Jednym z punktów było utworzenie Armii Andersa w ZSRR oraz amnestia dla: zesłanych na Syberię, deportowanych do obozów koncentracyjnych Gułagu oraz przetrzymywanych w więzieniach śledczych NKWD Polaków.

Układ bywa różnie oceniany przez historyków. Już wówczas budził wiele kontrowersji wśród emigracji i polityków. Bywał nazywany kolejnym rozbiorem Polski, nie zawierał bowiem punktu ustanawiającego wschodnią granicę między Rzeczpospolitą a Związkiem Radzieckim. Oburzenie budził także termin “amnestia", który powinien być stosowany w stosunku do skazanych przestępców, a nie bezprawnie uwięzionych obywateli innego kraju.

Mimo tych wszystkich kontrowersji Bartosz Heksel podkreśla, że:

“Ten układ był prawdopodobnie jedyną szansą dla zesłańców na przeżycie. Mieli oni za sobą już dwa lata wycieńczającej pracy i głodu — kolejnej zimy prawdopodobnie wielu z nich by nie przeżyło. Inną perspektywę ma polityk siedzący w wygodnym fotelu w Londynie, a inną umierający z głodu i wyniszczenia zesłaniec w obozie na Syberii".
Bartosz Heksel, Muzeum Krakowa Fabryka Oskara Schindlera

Prawie milion Polaków wywiezionych na Sybir?

Liczba osób, które wywieziono wówczas na Syberię, budzi wiele kontrowersji. Historycy, opierający się wyłącznie na rosyjskich archiwach, piszą o 330 tysiącach. Inni badacze zwracają uwagę, że nie wszyscy wywiezieni zostali uwzględnieni w rejestrach, twierdzą, że na Sybir mogło trafić nawet 700 - 900 tysięcy Polaków. Zapewne nigdy nie uda się ustalić, jak było w rzeczywistości. Jednak należy dodać, że dane z radzieckich archiwów nie uwzględniają 240 tysięcy żołnierzy wziętych do niewoli w 1939 r., wojskowych skazanych w sfingowanych procesach oraz osadzonych bezprawnie w więzieniach i łagrach, a także Polaków internowanych na terenie państwa bałtyckich włączonych do ZSRR w 1940 r.

Wielu nigdy nie wróciło do kraju

Informacje o podpisanym układzie Sikorski-Majski do baraków na Syberii trafiały niejednokrotnie z dużym opóźnieniem, dlatego niektórzy opuszczali je na długo po podpisaniu dokumentu. Jednym z założeń układu było utworzenie w ZSRR Polskich Sił Zbrojnych, ich szeregi mieli tworzyć między innymi Sybiracy. Niektórym zesłańcom, pomimo amnestii, władze sowieckie nie pozwoliły dołączyć do wojska polskiego. Byli oni wywożeni do stref osiedlenia lub kołchozów.

By ukryć się przed Sowietami, Wacław Kołaniakowski spędził kilka dni w świeżo wykopanym grobie na cmentarzu (zdjęcie ilustracyjne)
By ukryć się przed Sowietami, Wacław Kołaniakowski spędził kilka dni w świeżo wykopanym grobie na cmentarzu (zdjęcie ilustracyjne)123RF/PICSEL

Wacław Kołaniakowski dostał przydział do pracy w takim państwowym gospodarstwie rolnym. Uciekł, jednak wyruszył za nim pościg. Mężczyzna przez kilka dni ukrywał się przed nagonką w świeżo wykopanym grobie na cmentarzu. Potem pieszo, a następnie pociągiem dotarł do Buzułuku, gdzie formowała się Armia Andersa. Następnie trafił do Iranu, skąd statkiem, który opłynął Afrykę, dostał się do Kapsztadu i w końcu Wielkiej Brytanii. Do Polski wrócił po 7 latach tułaczki.

Część zesłańców pociągnęła ku Polskim Siłom Zbrojnym formowanym przez Władysława Andersa. Inni, choć chcieli opuścić Związek Radziecki, nie mieli na to pieniędzy, więc zostali w nim, by zapracować na powrót. Kolejna grupa statkami trafiali do polskich osiedli w Afryce, skąd byli przewożeni do Australii. Część trafiła do Indii, Iranu, a nawet Japonii. Wielu z nich nigdy nie powróciło do Polski.

***

Zobacz również:

"Wydarzenia": Fundacja Polsat od 25 lat pomaga zmieniać świat na lepszePolsat News
INTERIA.PL
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas