Reklama

O. Leon Knabit: Pan Bóg jest dobrym szefem

Ojciec Leon Knabit /materiały prasowe

Kiedyś śmierć zapukała do drzwi pewnego możnego pana. "Śmierci, ale dlaczego jesteś taka mała?" - zapytał przestraszony mężczyzna. "Bo przyszłam po kanarka" - benedyktyn o. Leon Knabit zna wiele sposobów na oswajanie śmierci, a anegdoty to jeden z nich. - Pan Bóg jest jak dobry szef, wysyła nas na emeryturę od życia w momencie dla nas najlepszym - mówi.

Przeczytaj fragment książki "Dusza z ciała wyleciała. Rozmowy o śmierci i nie tylko", w której z O. Leonem Knabitem rozmawia Łukasz Wojtusik:

Łukasz Wojtusik: Można ojcu życzyć stu lat?

- Mam przygotowaną odpowiedź na powyższą okoliczność: "Dziękuję, jestem pragmatykiem, pozwolą państwo, że dożyję do kolejnych urodzin". To jak z chlebem - jeśli mam cały bochenek, to nie chwytam całego na raz, tylko ułamuję kawałek po kawałeczku, kęs po kęsie.

Poczucie upływającego czasu zmienia się z wiekiem?

Reklama

- Wydawało by się, że na starość każda godzina się wlecze, ale to nieprawda. Wręcz przeciwnie, mam czasem wrażenie, że czas płynie nieco szybciej. Dla rozwoju człowieka najważniejsze są pierwsze cztery lata naszego życia, później już tylko gnuśniejemy (śmiech). Mam ponad osiemdziesiąt sześć lat, od wielu czas gna bez opamiętania do przodu. Każdy dzień traktuję jak kawałeczek z większej, zaplanowanej całości.

Personalizuje sobie ojciec śmierć? Wyobraża sobie jako postać?

- Nie. W głowie kołaczą mi kalki literackie, kulturowe. Święty Franciszek mówi o Siostrze Śmierci i to wydaje mi się znaczące. Myślę o miłosiernej śmierci, która przychodzi, aby oddać człowieka w ręce Pana Boga. Lubię anegdoty o śmierci. Kiedyś zapukała do drzwi pewnego możnego pana. "Śmierci, ale dlaczego jesteś taka mała?" - zapytał przestraszony mężczyzna. "Bo przyszłam po kanarka" (śmiech).

Z opowieści ludowych wynika, że ważne jest, gdzie śmierć stanie przy łóżku: u wezgłowia czy u stóp chorego.

- Przy łóżku w mojej celi na razie się nie pokazała, w związku z powyższym trudno mi zająć stanowisko w tej kwestii (śmiech).

- Opowieści, o których mowa, są próbą oswojenia lęków, grą, w której czeka cię nagroda albo kara w zależności od tego, gdzie stanie śmierć. W Starym Testamencie motyw kary jest bardzo wyeksponowany. Współcześnie mówimy raczej o dialogiczności wiary, stawiamy na katechezę opartą na pokazywaniu dobra w człowieku. Ważne, byśmy jednak nie zapędzili się zbyt daleko w cukierkowym podejściu do problematyki związanej z karą i żalem za grzechy. Przestrzegamy Dekalogu, mamy zbiór praw, których staramy się nie łamać, funkcjonujemy w systemie norm kulturowych i społecznych, a jednak do końca nie jesteśmy pewni, jak patrzy na to Bóg. Dlatego choć na ludowe historie spoglądam z przymrużeniem oka, zawsze wysłuchuję ich, próbując wyciągnąć z nich naukę. Ot, mądrość ludowa. (...)

Duchowni są bliżej Boga? Mają u Pana Boga fory?

- Tylko z technicznego punktu widzenia (śmiech). Jeden z biskupów powiedział mi kiedyś: "Muszę się o Ojca otrzeć, przecież osoba konsekrowana to stan doskonałości". Odpowiedziałem mu, że purpurat to dopiero doskonałość. Spojrzał na mnie i rzucił: "Dziękuję, dziękuję, już ja coś o tym wiem" (śmiech).

Jesteście faworytami Pana Boga?

- Jedno jest pewne, kiedyś otrzymaliśmy od Niego dar powołania. Mamy całkiem liczne stadko świętych, zakonnic, mnichów, księży. Są i tacy, którym się nie udało.

Każdy ma swoje powołanie, część z nas na przykład do małżeństwa.

- Jednak powołanie do kapłaństwa w samym Kościele rozumiane jest często jako doskonalsze, ponieważ obowiązują nas na przykład śluby czystości.

Idąc tym tokiem rozumowania, mógłbym stwierdzić, że droga kapłaństwa to ścieżka dla tych, którzy nie poradziliby sobie w małżeństwie.

- Zgoda, ale tak naprawdę ludzkie kombinacje zwykle nie zdają w tym przypadku egzaminu. Przy powołaniu, bez względu na jego charakter, najważniejsze jest przekonanie, że nie traktujemy sprawy formalnie. "A nikt sobie tej czci nie bierze, tylko ten, który bywa powołany od Boga jako i Aaron". Nie wyobrażam sobie wchodzenia w stan kapłański dla wygody, podobnie jak nie wyobrażam sobie zawierania małżeństwa dla wygody.

A co mówi praktyka życia?

- Różnie bywa. Słyszałem o liście mężczyzny do kapłana, w którym przyszły mąż cieszył się z perspektywy zawarcia związku małżeńskiego takimi słowami: "Cieszę się, że będę mógł wreszcie legalnie zaspokajać swoje potrzeby seksualne". Nie chciałbym być żoną tego pana. Podobnie w przypadku przyszłych kapłanów moglibyśmy powiedzieć, że nie chcą mieć dzieci, problemów z pieluchami, kłopotów z żoną, dlatego decydują się pójść wygodniejszą ścieżką, wstępując do seminarium. Będę księdzem i jakoś to będzie!

- To prawda, czasem takie przekonanie wystarcza. Ludzi szanuję, pracę dobrze wykonam, świata nie zbawię, ale nikomu nie zaszkodzę. Ktoś powiedział, że artyzm zaczyna się tam, gdzie kończy się dobre rzemiosło. Niech więc mąż albo kapłan będzie przynajmniej dobrym rzemieślnikiem.

Co trzyma zakonników przy ziemi, co sprawia, że chcą być nie tylko rzemieślnikami, że starają się jednak być, jak Chrystus, blisko człowieka? Zakładam, że w klasztornych murach dość łatwo można duchowo odpłynąć.

- Mnisi z opactwa w Tyńcu mają mnóstwo obowiązków, od rzeczywistości trudno im się oderwać. Działają na terenie parafii, zajmują się pielgrzymami, gośćmi opactwa, pracują w muzeum, oprowadzają turystów. Oczywiście, są zakony kontemplacyjne zamknięte, które są płucami Kościoła. Pytanie tylko, co ważniejsze - płuca czy ręce? Bez dłoni nie załatwię wielu spraw, ale uszkodzone płuco spłyci mój oddech.

- Podczas Soboru Watykańskiego II dyskutowano kwestie związane z zasadnością istnienia zgromadzeń zakonnych. Okazało się dość szybko, że zakony są potrzebne Kościołowi, trzeba je tylko trochę zreformować, przystosować do rzeczywistości. Kto nie wierzy, że to możliwe, niech przyjedzie do Tyńca!

Mówimy o powołaniach zakonnych, kapłańskich i o odpowiedzialności, a mnie interesuje, dlaczego ci, którzy z racji powołania wydają się być bliżej Boga, czasem podejmują próby samobójcze?

- Skala samobójstw wśród kleryków czy księży wydaje mi się być podobna jak w każdej innej, dowolnie wybranej grupie społecznej.

Co sprawia, że człowiek głębokiej wiary popełnia samobójstwo?

- Nie wiadomo, może to kryzys wiary, presja. Ksiądz Waldemar Durda, twórca Katolickiego Ośrodka Studiów Społecznych w Lipnicy Murowanej, proboszcz Bazyliki Kolegiackiej św. Małgorzaty w Nowym Sączu, bardzo ciekawa postać polskiego Kościoła, popełnił samobójstwo. Dlaczego? Nie wiem. Znam historię księdza, który skutecznie targnął się na życie w domu, w którym wiele lat wcześniej samobójstwo popełnił jego ojciec. Niedoszły samobójca opowiadał mi, że jakaś siła pchała go do złego. Ludzie, którzy próbują ze sobą skończyć, najczęściej cierpią na niezdiagnozowaną i nieleczoną depresję. Choroba XXI w. spędza sen z powiek, nie tylko klerykom. Człowiek nie wytrzymuje presji.

Czy samobójca może liczyć na katolicki pogrzeb?

- Tak. Nie chciałbym się wypowiadać za psychologów czy psychiatrów, ale najczęściej decyzję o targnięciu się na swoje życie podejmujemy w stanie rozchwiania emocjonalnego, psychika szwankuje, mamy problem z racjonalną oceną rzeczywistości. Często samobójca podświadomie liczy na to, że ktoś go jednak uratuje. Dawniej samobójstwo było czymś społecznie niezrozumiałym, ludzie bali się wchodzić do pomieszczeń, w których ktoś się zabił. Teraz perspektywa się zmieniła, wiemy coraz więcej o depresji, można ją skutecznie leczyć, Kościół też zmienił swoje podejście do sprawy pochówku samobójców.

A śmierć w wirtualnym świecie? Jedno kliknięcie myszki to jeden zlikwidowany cel.

- Ale postać, w którą się wcielamy, również jednym kliknięciem można wskrzesić. Wirtualny świat w tym samym stopniu fascynuje mnie i przeraża. Technologie sprawiają, że zaciera się nam granica między rzeczywistością a fikcją. Problem polega na tym, że pobitego kolegi nie da się odkliknąć, by nagle wstał i w ciągu sekundy odzyskał życie i zdrowie. Z mojej perspektywy gry komputerowe są bardzo niebezpieczne. Ich producenci z wielką pieczołowitością odtwarzają realia jakiejś epoki, postaci coraz bardziej przypominają normalnych ludzi.

Ale w grach nie zawsze chodzi o strzelanie, można się uczyć, na przykład, awiacji.

- I słusznie. Nie uogólniajmy. Najbardziej martwi mnie fakt, że w grach często nie ma zarysowanej jasnej linii między dobrem a złem.

Jak w życiu.

Wierzę w możliwość ustawienia jednak pewnym zabezpieczeń w grach. Chodzi o prezentowanie w nich postaw prospołecznych, zbyt duża dawka destrukcji z wirtualnej rzeczywistości może nam się potem w odbić czkawką na zupełnie realnym już podwórku. Ważne, by w grach można było także pokazać, że możliwe jest zwycięstwo dobra nad złem, idei prospołecznych nad anarchią i chaosem.

W chaosie naszej rozmowy przyszła pora na ważne pytanie. Można rozgrzeszyć zabójcę?

- Oczywiście. Chyba że taki człowiek wcale nie żałuje. Trzeba wtedy jak w przypadku każdego innego grzechu tylko pobłogosławić. Można powiedzieć: pobłogosławię Cię, a Pan Jezus na ciebie poczeka.

Pobłogosławić? A piąte przykazanie?

- Pewnie, że to ciężki grzech. Jak nie pójdziesz na Mszę świętą w niedzielę, też masz ciężki grzech.

Ale kaliber grzechu inny.

- Odpowiem anegdotą. Rabbi mówi do Icka: "Słuchaj, jeśli wejdziesz do synagogi bez nakrycia głowy, to jakbyś popełnił cudzołóstwo!" - "Rabbi, próbowałem jednego i drugiego, nie ma porównania" (śmiech).

Niesprawiedliwe jest równanie absencji na Mszy świętej z pozbawieniem człowieka życia.

- Oburzające, prawda? Nie ślizgajmy się po powierzchni tematu, sprawdźmy, co się stanie, gdy zanurkujemy. Przykazania regulują system naszego zachowania, formułują nasz etyczny kościec w relacji z Bogiem. Zawsze chodzi jednak o świadome, podkreślam, świadome łamanie Boskich zaleceń. Jeśli więc robimy na złość Bogu, wystawiamy go na próbę, rezygnując z niedzielnej Mszy, to działamy wbrew Jego woli. Świadomie obrażamy Go, zabijamy część swojej duszy, więź z Nim. Strzelając go kogoś, bijąc pałką lub mieczem, również zabijamy.

- Oczywiście przypadek zadawania komuś cierpienia, uśmiercenie człowieka jest bardzo ciężkim przewinieniem wobec Boga, ale przede wszystkim wobec siebie. Sobie robimy źle. Każdy człowiek przy zdrowych zmysłach głęboko przeżyje śmierć, której był sprawcą. Nawet jeśli gra twardziela, na którym nic nie robi wrażenia.(...)

Co może być podstawą do rozgrzeszenia kogoś, kto zabił?

- Szczere wyznanie grzechu i równie szczery żal za grzechy. Dobry spowiednik ma coś z psychologa. Próbuje dostrzec wierzchołek góry lodowej. Nigdy do końca nie dowiemy się, co siedzi w człowieku. Zgadujemy, słuchamy, obserwujemy, ale jednoznacznych odpowiedzi nie ma. Dlaczego zabił?

- Rozmawiałem kiedyś z kobietą, która po pijanemu zamordowała swoją matkę. Na pierwszy rzut oka - okrutna matkobójczyni, wystarczyło jednak wysłuchać jej historii, by zmienić zdanie. Miejsce oburzenia zajęło współczucie. Siedem dni razem piły, córka po wytrzeźwieniu zobaczyła, że matka leży w kałuży krwi. Sama zadzwoniła na pogotowie. Śledztwo wykazało, że między matką a córką doszło do sprzeczki, w ruch poszedł nóż. Skończyło się na wyroku, więzieniu i odwyku. Mówimy o historii domu, w którym przemoc była na porządku dziennym. Rozmawiałem z kobietą, która zabiła swoją matkę i czułem, że pogodziła się z karą, żałowała.(...)

Często ojciec odwiedza więzienia w Polsce? W końcu piątym wśród uczynków miłosierdzia jest "więźniów nawiedzać".

- Byłem między innymi w zakładzie karnym dla kobiet w Grudziądzu. Sporo dowiedziałem się o funkcjonowaniu więzienia od opiekunek, które przekonują swoje podopieczne, że więzienie nie jest miejscem, do którego powinno się wracać. Za drzwiami zakładu kryją się prawdziwe ludzkie tragedie. Słuchając skomplikowanych opowieści o osadzonych, miałem dylematy, co sam zrobiłbym na ich miejscu?

- Podziwiam wychowawczynie, które pracują tam z dziewczynami, to bardzo ciężki kawałek chleba. Przy mnie jedna z opiekunek chwaliła ładną, młodą dziewczynę, wyglądającą na dwadzieścia cztery-dwadzieścia pięć lat. Bardzo miła osoba, uczynna, zadbana. Pochwaliła ją: "To moja prawa ręka". Zapytałem, za co siedzi. Za podwójne morderstwo. Ponoć na wolności unosząc się honorem, nie podawała niektórym ludziom ręki, w więzieniu pomaga wszystkim i robi, co trzeba.

Ojcze, co zrobić, żeby po śmierci nie zostać zapomnianym? Czy to w ogóle ważne?

- Dla wierzących czy niewierzących? (uśmiech).

Spróbujmy rozważyć oba warianty.

- Najlepiej posłużyć się przykładem. Może być biskup Ignacy Świrski, który zapewne w przyszłości będzie pewnie beatyfikowany. Święty i świetny to był człowiek, mój ordynariusz. W każdą rocznicę śmierci poprzedzającego go biskupa siedleckiego, Henryka Przeździeckiego, dziewiątego maja, duchowni modlili się w krypcie pod zakrystią katedralną, gdzie spoczywało jego ciało. Podczas kolejnej z rocznic biskup Świrski powiedział, że nie chce być w tym miejscu pogrzebany, bo tam tylko raz do roku ludzie się modlą. Wyraził życzenie, by pochować go normalnie, na cmentarzu, w parafii, w której go śmierć zastanie, zawsze ktoś w jego intencji zmówi Zdrowaś Maryjo. Wniosek: zależało mu na tym, by ludzie się modlili w jego intencji.

- Biskup umarł w domu biskupim opodal katedry, więc pochowano go na najbliższym cmentarzu, jaki był dostępny, czyli w krypcie kościoła katedralnego, ale blisko ściany zewnętrznej, gdzie do dzisiaj często przechodzą ludzie. Przy ścianie ustawiony jest klęcznik, a umieszczone nad nim tablice zachęcają do modlitwy za spoczywających tam biskupów podlaskich. "Pamiętajcie o mnie w modlitwie, za życia i po śmierci" - tak o modlitwę prosił Jan Paweł II w swoim testamencie.

A niewierzący?

- Nie wiadomo. Wydaje mi się, że każdy człowiek chce być zapamiętany. Exegi monumentum... Według Horacego poezja miała przetrwać wieki i na to liczył. Rodzice dzielą się doświadczeniem ze swoimi dziećmi - chcąc nie chcąc, zostawiamy po sobie wspomnienia, które towarzyszą przynajmniej przez czas jakiś osobom, które nas znały.

Skoro jesteśmy przy wspomnieniach: wypieramy z nich złe chwile, wybieramy dobre, wspólne. W ten sposób rekompensujemy sobie fizyczną stratę?

- Kogoś nam brakuje w życiowej układance. Zanim ułożymy ją na nowo, trzeba jakoś połatać ubytki. Dlatego czasem ktoś nam towarzyszy, jest obok, mamy przynajmniej takie wrażenie. Stąd postać osoby zmarłej pojawia się w snach.

A do ojca ktoś przychodzi w snach?

- Mamusia. Ona, jak już mówiliśmy, jest opiekunką moich trudnych podroży.

Ma ojciec doświadczenie trudnej śmierci, odejścia, która dotknęło bardzo mocno?

- Bardzo mocno - nie. Zawsze myślę, że Pan Bóg wie, co robi. Jeśli kogoś zabiera, to znaczy, że tam się bardziej przyda. Wiem, że to trudne, ale zróbmy założenie, że każdy umiera w najlepszym dla niego momencie. Pan Bóg jest jak szef, który zatwierdza urlopy. Niektórzy pracują w firmie dłużej, żeby więcej zarobić, mieć lepszą emeryturę, co do innych stanowisk chodzi pogłoska, że lepiej urwać się wcześniej, bo zmieniają się przepisy. Pan Bóg jest jak dobry szef, wysyła nas na emeryturę od życia w momencie dla nas najlepszym.

Najtrudniejsza dla ojca śmierć?

- Mamusia. Śmierć mamusi. Zapamiętałem jeszcze śmierć naszego brata zakonnego Piusa. Młody chłopak, umierał na raka w wieku trzydziestu trzech lat. Trzymałem go za rękę, modliłem się. Nagle po prostu przestał oddychać. Wielkie przejęcie. Odszedł w otoczeniu braci - majestat śmierci zamknięty w ciszy. Ze śmierci mojej matki zapamiętałem podobny moment: wypuściła z ulgą powietrze z ust i już. Wieczny odpoczynek racz jej dać, Panie. Jeden moment i mamusi nie ma. Był smutek, żal, ale bez buntu. Jak już mówiłem, czuję, że do dziś mi pomaga. Jeśli chodzi o tatę, otrzymałem tylko wiadomość, że został rozstrzelany przez Niemców. Ciało gdzieś wyrzucili, do dziś nie wiadomo - gdzie.

Gdyby ojciec znał miejsce śmierci taty, byłoby łatwiej?

- Pewnie tak. Mój obraz tej śmierci zbudowała wyobraźnia. Po jakimś czasie pojawiła się lista z nazwiskami zabitych, a na niej na czterdziestym miejscu: Aleksander Knabit, syn Kazimierza. Co było robić? Była wojna, trzeba było jakoś przeżyć. Kardynał Stanisław Dziwisz, krótko po śmierci Jana Pawła II, zaraz po opuszczeniu Watykanu przyjechał z wizytą do górali, którzy akurat odprawiali swoje rekolekcje w Domu Polskim w Rzymie. Mówił im wtedy, żeby nie lamentować i opowiedział kilka anegdot z życia Karola Wojtyły.

Bał się kiedyś ojciec o własne życie?

- Z czasu wojny zapamiętałem głównie bombardowania. Uciekaliśmy. Pamiętam dźwięk karabinu maszynowego. Żyliśmy chwilą, cieszyliśmy się, że udało się przeżyć kolejny mały odcinek wojny. Jak z odłamywaniem chleba, o którym wcześniej rozmawialiśmy. Kawałek po kawałeczku. Trzy minuty więcej, byle przeżyć. Szliśmy z mamą, ja - czternastolatek i moje dwie siostry. Nagle ziemia się zatrzęsła, zaczęliśmy krzyczeć i biec w kierunku mamusi, okazało się, że znaleźliśmy się na linii ostrzału rosyjskich katiuszy. Armia Radziecka podchodziła pod Siedlce, a my znaleźliśmy się między frontami. Huk był piekielny.

- Wojna to czas między życiem a śmiercią. Mieszkaliśmy nieopodal stacji kolejowej. Widziałem całe szeregi Żydów prowadzonych przez Niemców na pewną śmierć. Ludzie początkowo myśleli, że tylko Polacy jechali do Oświęcimia, a Żydzi do Treblinki. Potem dopiero okazało się, jak funkcjonowała fabryka zagłady w KL Auschwitz oraz ilu Żydów i przedstawicieli innych wyznań i narodowości tam zginęło. Ja zapamiętałem jęk, krzyki dobiegające do nas ze stacji kolejowej. A mieszkaliśmy bardzo blisko.

Przyglądał się ojciec śmierci?

- Trudno było jej nie widzieć. Pamiętam ją jak obrazy. Żydówka na nasypie kolejowym. Piękna, dostojna, z wielką dziurą z tyłu głowy. Nie było krwi. Widziałem mężczyznę, który próbował uciec z transportu, biegł ile sił w nogach. Wystrzał. Jeszcze kilka kroków. Dopiero po drugim strzale mężczyzna upadł, a Niemiec konwojent dobił go z bliska strzałem z karabinu. Takie wojenne wspomnienia dwunastoletniego chłopca. Zawsze zastanawiałem się, dlaczego po aresztowaniu mojego taty nie przyszli po nas. W wielu rodzinach gestapo zabierało później rodzinę i dzieci. A u nas cisza. Nikt nie przyszedł. Przyjechał już po śmierci ojca gestapowiec i przywiózł jego papiery i kilka drobiazgów, zresztą nie wszystkie.

Wybaczył ojciec mordercom swojego taty?

- To były trudne czasy. A jak mówiła mamusia: "Życia mojemu mężowi nikt już nie wróci". Nie byliśmy wychowywani w atmosferze zemsty.

Odchodzą ostatni świadkowie, więźniowie obozu KL Auschwitz. Jak według Ojca kształtować pamięć o tych czasach bez naocznych świadków zdarzeń?

- Obóz koncentracyjny w Oświęcimiu to II wojna światowa w pigułce. Paradoksalnie najtrudniejsza do przyjęcia jest realność, namacalność dowodów i świadectw dotyczących obozowej rzeczywistości. Młodym ludziom łatwiej uwierzyć w wirtualną rzeczywistość niż w wydarzenia na terenie obozu. Mimo tak wielu dowodów.

Może kolejne pokolenia powinny uwolnić się od traumy II wojny światowej?

- Młodzież musi pamiętać, wiedzieć, jak było naprawdę. Pamiętam, że w ramach Aktion Sühnezeichen Friedensdienste w latach sześćdziesiątych do Polski z NRD zaczęły przyjeżdżać pierwsze grupki wolontariuszy. Był to rodzaj zadośćuczynienia i próba pokazania Niemcom ich własnej historii. Walka ze znieczulicą niektórych środowisk po II wojnie światowej. Akcję Znaku Pokuty, czy, jak kto woli, Służby dla Pokoju zapoczątkowali przedstawiciele Kościoła protestanckiego. Wolontariusze pracowali w Polsce na terenach byłych obozów zagłady. Grupka młodych ludzi z tej akcji przez jakiś czas gościła także w Tyńcu.

- Po paru latach miałem możliwość wyjazdu do NRD. Wtedy jedna z niemieckich matek zapytała mnie wprost: "Po co młodym ludziom takie okrucieństwa pokazywać?". A po to, żeby nikomu do głowy nie przyszło zdobyć się na powtórzenie tych okrucieństw. W fabrykach śmierci nie obowiązywały żadne znane nam z normalnego życia zasady. Groteska mieszała się ze śmiercią, "produkcja" stała się terminem używanym w odniesieniu do człowieka, a w zasadzie do tego, co z niego zostało. Rozum nie jest w stanie ogarnąć czegoś tak okropnego.(...)

Fragment książki "Dusza z ciała wyleciała. Rozmowy o śmierci i nie tylko" - O. Leon Knabit, Łukasz Wojtusik, zdjęcia: Adam Golec. Wydawnictwo Benedyktynów Tyniec. Premiera: marzec 2016.

Skróty i wstęp pochodzą od redakcji.



Styl.pl/materiały prasowe
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy