Reklama

Sylwia Spurek: Konwencji stambulskiej powinniśmy bronić jak konstytucji

- 10 lat od przyjęcia Konwencji stambulskiej to doskonała okazja, by powiedzieć „sprawdzam”. Spytać polityków: jesteście z nami, czy stoicie po stronie sprawców? A może milczycie i dajecie ciche przyzwolenie na narastanie przemocy? – mówi doktora Sylwia Spurek, radczyni prawna, była Zastępczyni Rzecznika Praw Obywatelskich, a teraz posłanka do Parlamentu Europejskiego.

Od kilku dni rozsyła pani drukowane egzemplarze konwencji. Dużo ich już poszło w świat?

Sylwia Spurek: - Ponad 2,5 tysiąca.

Myśli pani, że ktoś przeczyta?

 - Mam nadzieję i liczę, że zrobią to przede wszystkim ci, którzy się boją. Jeśli przeczytają ze zrozumieniem zarówno samą konwencję, jak i po raz pierwszy przetłumaczone na język polski jej uzasadnienie, może przestaną odczuwać lęk przed "ideologią gender" i innymi wynikającymi z niewiedzy chochołami.

Liczy pani na jeszcze jakieś wnioski z lektury?

Reklama

 - Na okładce widnieje tytuł "Nasza Konwencja". Już przez samą nazwę chciałam pokazać, że ten dokument jest potrzebny Polsce i powinniśmy bronić go tak samo, jak broniliśmy Konstytucji. Konwencja wyznacza standardy, w oparciu o które moglibyśmy stworzyć kompleksowy system ochrony ofiar, wykonać milowy krok w walce z przemocą wobec kobiet. Choćby dlatego warto ją czytać, merytorycznie o niej rozmawiać i reagować na wymierzone w nią ataki.

Zanim ktoś przeczyta konwencję, być może sięgnie po statystyki przemocy domowej w Polsce. Różnice między rokiem 2011, czyli datą powstania Konwencji stambulskiej, a aktualną liczbą przypadków jest niewielka. To nam coś mówi o skuteczności tego dokumentu?

 - Dane na temat przemocy w rodzinie, w naszym kręgu kulturowym najpopularniejszej formy przemocy wobec kobiet, warto gromadzić. Musimy jednak mieć świadomość, że w przypadku tak specyficznego zjawiska, statystyki pokazują nie tylko liczbę naruszeń, ale i poziom świadomości społecznej. Innymi słowy, im mniejsza wiedza o tym, czym jest przemoc w rodzinie, jakie zachowania się do niej zaliczają, i bardziej ten temat jest tabu, tym mniej osób będzie zgłaszało ją na policję i do prokuratury. To właśnie dlatego Polska wypada w statystykach dotyczących przemocy lepiej niż państwa skandynawskie, w których świadomość prawna jest znacznie wyższa.

Pamiętam te statystyki. Niektórzy przedstawiali je jako sukces albo powód do dumy.

 - Podczas gdy powinny one być raczej powodem do niepokoju. W przypadku Polski niskie wskaźniki przemocy w rodzinie są skutkiem braku kampanii edukacyjnych, traktowania przemocy w rodzinie jako sprawy prywatnej i niemożności dotarcia do osób, którym państwo powinno zaoferować wsparcie. Gdyby działania edukacyjne były prowadzone, najpierw mielibyśmy do czynienia ze zwiększeniem zgłoszeń do służb, a dopiero potem, jeśli mechanizmy antyprzemocowe okazałyby się skuteczne, ze spadkiem. Tylko taka dynamika, w której spadkowi zgłoszeń towarzyszy wzrost świadomości, może być uznana za optymistyczną.

Liczby może nie są wiarygodne, ale za każdą z nich stoi jakiś sprawca i jakaś ofiara. Co zmieniło się w ich życiu po wprowadzeniu Konwencji stambulskiej?

 - Niestety, choć konwencja została ratyfikowana przez Polskę w 2015 roku, w kwestii konkretnych przepisów niewiele się zmieniło.

Dlaczego?

 - Ponieważ konwencja nie była wdrażana do polskiego systemu prawnego. Zamiast tego rządzący przekonywali, że nie musimy jej stosować, że jest niekonstytucyjna - wniosek w tej sprawie, złożony przez Prezesa Rady Ministrów, czeka na rozstrzygnięcie w Trybunale Konstytucyjnym, że trzeba ją wypowiedzieć. Jednak, co zaskakujące, w 2020 roku rząd PiS przygotował i doprowadził do przyjęcia przez polski parlament bardzo znaczącej zmiany w prawie, polegającej na możliwości natychmiastowej izolacji sprawcy od ofiary. Dzięki temu policja może nakazać oprawcy opuszczenie wspólnego mieszkania czy domu.

 - To rozwiązanie jest jednym z fundamentów przeciwdziałania przemocy w rodzinie. Jako pierwsze pojawiło się w Austrii, w 1996 roku, w Polsce zaczęto o nim mówić w 2003, w ramach prac nad projektem ustawy o przeciwdziałaniu przemocy w rodzinie. Niestety ani wtedy, ani później, żaden rząd nie zdecydował się na wprowadzenie tego narzędzia. Teraz zrobił to rząd PiS i choć jest to mechanizm opisany w art. 52 i 53 konwencji, zarzekał się, że nie jest to wynik wdrażania jej postanowień.

Co jeszcze mogłoby się zmienić, gdyby konwencja była w pełni wdrażana?

 - Mielibyśmy do czynienia z kompleksowym, nastawionym na potrzeby ofiar systemem wsparcia, pomocy, podnoszenia świadomości, specjalistycznych szkoleń dla służb oraz izolacji, ścigania i karania sprawców. System, który funkcjonuje dziś, jest nieszczelny, a na jego brakach najbardziej tracą osoby mniej zamożne, mieszkające na wsi, niepełnosprawne, starsze - te, które często nie mają dostępu do publicznych instytucji pomocowych, a skorzystanie z prywatnego wsparcia przekracza ich możliwości finansowe. Mam wrażenie, że rządzący po prostu o nich zapominają.

Jak już zostało powiedziane: w Trybunale Konstytucyjnym czeka wniosek o zbadanie zgodności konwencji z ustawą zasadniczą. Ma pani jakieś przeczucia, co do orzeczenia?

 - W tym przypadku trudno cokolwiek przewidzieć. Z jednej strony do tej pory polski rząd nigdy nie wypowiedział żadnej umowy międzynarodowej dotyczącej praw człowieka. Z drugiej strony sprawa w trybunale to co innego i widzę, jak bardzo zdeterminowane w tej kwestii są pewne grupy polityczne. Trudno być optymistką.

Gdyby do wypowiedzenia konwencji doszło, czym skutkowałaby ta decyzja? Może, jeśli nie jest wdrażana, nie ma co dramatyzować?

 - Pod względem prawnym rzeczywiście nie zmieniłoby się nic lub prawie nic. Bo Konwencja nie była i nie jest wdrażana do krajowych przepisów. Wypowiedzenie konwencji miałoby jednak wymiar symboliczny. To trochę tak, jakbyśmy planowali wypowiedzieć Konwencję Rady Europy o ochronie praw człowieka. Byłaby to jasna deklaracja: nie jesteśmy po stronie ofiar, wycofujemy się z przeciwdziałania ważnym problemom społecznym.

Nie tylko Polska ma problem z konwencją antyprzemocową. W Bułgarii Trybunał Konstytucyjny stwierdził, że dokument zaciera granice między płciami. Słowacy uznali, że wprowadza nową definicję małżeństwa. Turcja w tym roku konwencję wypowiedziała, a zwolennicy tej decyzji twierdzili, że jej zapisy promują homoseksualizm i zachęcają do rozwodów. Co o nas mówią te lęki?

 - One są przede wszystkim wynikiem braku jakiejkolwiek akcji informacyjnej, towarzyszącej przyjęciu konwencji. W 2011 roku Rada Europy powinna była przygotować sensowne argumenty, pokazać, czym jest konwencja, co zawiera i jasno powiedzieć, że jej celem jest ratowanie zdrowia i życia. Tylko tyle i aż tyle. Dla kontrastu, prawicowe organizacje przeciwne konwencji były wtedy świetnie przygotowane. Przedstawiały profesjonalne opracowania, wyliczające jej rzekome mankamenty, tworzące ideologiczny klimat wokół Konwencji. Brak rzetelnej informacji zrodził w społeczeństwie lęk, który obserwujemy do dzisiaj.

Nie myśli pani, że te lęki trafiły na podatny grunt? Że tak, jak i źródeł przemocy i źródeł lęków można by szukać w kulturowych uwarunkowaniach?

 - Dyskusja wokół konwencji pokazuje, że istnieją osoby przywiązane do status quo, w którym jedni członkowie rodziny sprawują władzę i kontrolę nad innymi. Przypomnę, że przemoc ze względu na płeć nie bierze się z biedy, alkoholu i innych patologii, choć czasami te zjawiska współistnieją, ale z przekonania o nadrzędności mężczyzn nad kobietami. Właśnie dlatego konwencja tak mocno podkreśla wagę edukowania społeczeństwa w zakresie ról społecznych kobiet i mężczyzn i związanych z nimi stereotypów.

 - Tymczasem mam wrażenie, że część osób, na przykład wielu prawicowych publicystów i dziennikarzy, jest bardzo przywiązana do sytuacji, w której kobiety i mężczyźni pełnią przypisane im kulturowo role, zamiast w sposób świadomy i wolny dokonywać życiowych wyborów. Tak jakby nie zauważyli, że żyjemy w XXI wieku, w czasach, w których mężczyzna ma prawo być ojcem na pełny etat, a kobieta ma prawo pracować zawodowo. Zamykanie oczu na zmiany, kurczowe trzymanie się tradycji i stereotypów jest po prostu szkodliwe.

Przytoczę słowa, które powiedziała pani przed kilkoma dniami w Parlamencie Europejskim: "Rząd PiS, przynajmniej na poziomie legislacyjnym, przez ostatnie dwa lata zrobił więcej dla kobiet - ofiar przemocy w rodzinie niż Komisja Europejska". Tłumaczyła pani później, że chodzi o zwlekanie z ratyfikacją konwencji przez Unię Europejską i opracowaniem dyrektywy antyprzemocowej. Z czego wynika ta opieszałość? Z formalnych barier, czy może mającego długą tradycję przekonania, że "na sprawy kobiet jeszcze przyjdzie czas"?

 - W ostatnią niedzielę, 28 listopada, obchodziliśmy rocznicę wywalczenia przez Polki praw wyborczych. Wspominam o tym, bo ponad sto lat temu sufrażystki również słyszały, że na ich postulaty przyjdzie jeszcze czas, że najpierw musimy odzyskać niepodległość. Tego rodzaju narracja, każąca kobietom czekać na odpowiedni moment, powtarza się przy każdej możliwej okazji. W przypadku konwencji również najwyraźniej nikomu się nie spieszy.

Formalnych przeszkód nie ma?

 - Rzeczywiście, Komisja i Rada od dwóch lat mówiły, że czekają na rozstrzygnięcie Trybunału Sprawiedliwości UE w tej sprawie i sprawę w Trybunale traktowały jako formalno-prawną wymówkę swojej bezczynności. Tyle, że Trybunał wydał już decyzję. Orzekł również, że Rada nie musi czekać na jednomyślność, może ratyfikować konwencję kwalifikowaną większością głosów. To ważne, bo z jednomyślnością w tej sprawie byłby problem - chochoły w stylu ideologii gender krążą nie tylko w Polsce, ale i na poziomie Komisji Europejskie. Teraz już naprawdę nie ma wymówek i nie ma na co czekać. Dlatego razem z 80 posłami i posłankami skierowałam apel do Przewodniczącej Komisji Europejskiej o podjęcie konkretnych działań. Nie pierwszy zresztą, ostatnio policzyłam, że w tej kadencji apelowałam do komisji 21 razy.

Konkretne rozwiązania, o których mówi pani od lat to m.in. wpisanie przemocy ze względu na płeć do katalogu europrzestępstw i przepisy na temat przeciwdziałania cyberprzemocy. Co te regulacje miałyby zmienić?

 - Dodanie przemocy ze względu na płeć do katalogu tzw. przestępstw unijnych jest niezwykle ważne z prawnego punktu widzenia. Umożliwia przyjęcie przez Unię dyrektywy, która po jej implementacji obowiązywałaby na terenie wszystkich państw członkowskich. Pamiętam, kiedy Ursula von der Leyen, jeszcze jako kandydatka na przewodniczącą Komisji Europejskiej mówiła, że przeciwdziałanie przemocy ze względu na płeć i przyspieszenie ratyfikacji Konwencji stambulskiej jest dla niej priorytetem. Niestety, na deklaracjach się skończyło. Komisja w grudniu miała przedstawić projekt dyrektywy antyprzemocowej, a już słyszymy o przesunięciu terminu na luty. Mam smutne poczucie, że Komisja Europejska, jeśli chodzi o prawa kobiet, ostatnie dwa lata po prostu zmarnowała.

A kwestia cyberprzemocy?

 - Teraz kończymy pracę nad wnioskiem legislacyjnym do Komisji Europejskiej o zajęcie się kwestią cyberprzemocy ze względu na płeć. Chcemy wezwać komisję do przyjęcia kompleksowej dyrektywy antyprzemocowej, w tym uwzględniającej problem przemocy w sieci. Kwestia agresji online jest niczym innym niż nową twarzą starego problemu. Kobiety w sieci są atakowane ze względu na wygląd, grozi im się przemocą seksualną, komentuje życie prywatne i rodzinne. To sprawia, że wiele kobiet - dziennikarek, aktorek, aktywistek, polityczek - ogranicza lub cenzuruje swoją aktywność w sieci. Brak regulacji w tej kwestii wpływa nie tylko na ich bezpieczeństwo i zdrowie, ale również na jakość demokracji. Nie reagując na tego rodzaju ataki, zgadzamy się na wycofywanie się kobiet z pewnych obszarów życia publicznego, społecznego i zawodowego.

Brak wdrażania, stojące w miejscu statystyki, opieszałość. Chyba niezbyt radosna ta 10. rocznica?

 - Za pozytywne można uznać samo powstanie konwencji - potężnego instrumentu, który mógłby pozwolić na skuteczne zwalczanie przemocy wobec kobiet i przemocy domowej, na zwalczanie problemu, którego dotychczas nie wyeliminował żaden kraj na świecie. 10 lat od jej przyjęcia to zaś doskonała okazja, by powiedzieć "sprawdzam". Spytać polityków: "jesteście z nami, czy stoicie po stronie sprawców? A może milczycie i dajecie ciche przyzwolenie na narastanie przemocy?". Te 10 lat powinno być zimnym prysznicem dla wszystkich, którzy mówią że sojusznikami kobiet, ale za ich deklaracjami nie idą działania. Może to właśnie jest moment, by obudzili się, przestali z samozadowoleniem klepać się z kolegami po plecach i wzięli do roboty.

 Zobacz również:

Połknęłam tabletkę i było po wszystkim

Holandia opłaci Polkom aborcję

Gdybyś była lepsza, traktowałbym cię inaczej



Styl.pl
Dowiedz się więcej na temat: przemoc wobec kobiet
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy