Reklama

Cytrynowa trawa Indochin

Kambodży i Wietnamu nie było w planach. Nie ciągnęło mnie w te rejony. Dawne azjatyckie kultury albo ślady wojny sprzed ponad ćwierć wieku to nie moje klimaty. Ale jak długo można siedzieć u kuzynki w hałaśliwym Hongkongu? Urlop mijał, a ja czułem, że muszę się stąd wyrwać.

Pewnie nigdy bym tu nie przyjechał, gdyby nie moja siostra Aga, stomatolog wolontariusz pracująca w organizacji na rzecz Trzeciego Świata. To ona namówiła mnie na wypad do Indochin. W biurze podróży w Hongkongu wybór padł na Angkor Wat. Zdążę też wpaść na parę dni do Hanoi.

W kambodżańskim Siem Reap ląduję w nocy. Z okna samolotu widać tylko oświetlony pas startowy. Tam gdzie powinno być miasteczko, jest ciemno. Miliony turystów przyjeżdżają do tej dziury tylko z jednego powodu: zobaczyć dawną stolicę imperium Khmerów - Angkor Wat.

Nie bez powodu stylizowane piramidy znajdują się na fladze Kambodży. Na 400 km kw. dżungli rozciąga się kompleks kilkudziesięciu świątyń i wciąż są odkrywane nowe. Abstrakcyjnie rzeźbione dekory, zdobiące każdą powierzchnię, i reliefy opowiadające dzieje bóstw i bohaterskie czyny królów charakteryzuje lęk przed pustką. Kłębowiska ciał w scenach bitew przypominają plecionki.

Reklama

W czasach kiedy w Polsce Piastów budowano drewniane ostrokoły, tu stały już kamienne budowle, majestatem i gabarytami dorównujące gotyckim katedrom. W średniowieczu Khmerowie przeżywali rozkwit. Angkor liczył milion mieszkańców i był największym miastem świata. Dzisiaj drogi budują tu Amerykanie, a świątynie remontują Japończycy i Hindusi. Największe wrażenie robią ruiny pozostawione w niezmienionym stanie, omszałe i rozsadzane przez olbrzymie korzenie figowców. Takie jak wtedy, gdy w 1860 r. odkrył je Henri Mouhot, który nie wierzył, że są dziełem miejscowych. To tu pod wrażeniem krętych labiryntów Simon West postanowił nakręcić "Larę Croft. Tomb Raider" z Angeliną Jolie w roli głównej. Aktorka po zetknięciu się z przejmującą biedą adoptowała potem tutejsze dziecko. W Red Piano, gdzie jem wołowinę na ostro z olbrzymią ilością trawy cytrynowej, ciągle pamiętają jej wizytę. A trawa cytrynowa towarzyszy mi od tej pory do końca urlopu.

Spod kół tuk-tuka - tutejszej motorowej rikszy - wzbija się czerwony pył i wciska do ust i oczu. Ale i tak jest świetnie - pęd powietrza odrobinę chłodzi. Z nieba leje się bowiem niemiłosierny żar. Dwa dni jeżdżę od świątyni do świątyni i obserwuję wszechobecne dzieciaki. Najmłodsze pozują za dolara. Siedmiolatkowie i starsi sprzedają pocztówki, a 15-latkowie potrafią nawet oprowadzić po świątyni, posługując się przy tym poprawnym angielskim. Wszędzie, jak mantrę, słychać nawoływania do zakupu coca-coli lub owoców.

Wodny świat

Jeszcze zdążę pojechać nad jezioro Tonle Sap. Droga jest dłuższa niż w porze deszczowej, kiedy to zasilane wodami Mekongu jezioro może nawet dziesięciokrotnie zwiększyć swoją powierzchnię, osiągając rozmiary np. Belgii. Ludzie mieszkają tu w łodziach.

Teraz, w porze suchej, odpłynęli kilkanaście kilometrów od brzegu. Pusty statek wycieczkowy obsługiwany przez szesnastolatka z prędkością spacerowicza dociera do mojej przystani prawie po godzinie.

Obok siebie żyją tu buddyści, katolicy, muzułmanie. Bardzo widoczna jest mniejszość wietnamska. Na barkach znajdują się katolicki kościół, hala do koszykówki, sklepy oraz punkt naprawy telefonów komórkowych.

Na osobnej łodzi w klatce widzę minifarmę z prosiętami. Z pływających domostw dochodzą odgłosy telewizora. Maluch siedzący na krawędzi łodzi jakoś nie wypada za burtę. Sześciolatek w mundurku szkolnym samodzielnie wiosłuje do domu. Zachód słońca w takiej wiosce jest żelaznym punktem zwiedzania. Jednak nasz przewodnik uznaje, że blisko 30-stopniowy upał to za zimno i dziś z powodu mgły widowiska nie będzie. Nie mam już czasu na następny zachód słońca nad Tonle Sap. Muszę pędzić na lotnisko. Mam zabukowany lot do Hanoi.

Wietnamski Ritz

Jadąc z lotniska do centrum Hanoi, stolicy Wietnamu, mijam wielkie hale japońskich i koreańskich koncernów. Przysłany z hotelu kierowca trąbi, wymusza pierwszeństwo, ale nie przekracza dozwolonej prędkości.

Hanoi jest piękne i straszliwie zaniedbane. Do dziś w centrum widać francuską architekturę. Kamienice nie były chyba odnawiane od czasu wyjazdu kolonistów. Wszystko zarasta tropikalną roślinnością i plątaniną linii energetycznych. Liczba skuterów może wprawić w osłupienie. Przez ulicę najlepiej przechodzić z zamkniętymi oczyma, wtedy ruch jak nurt wody obleje nas ze wszystkich stron.

Przed domami siedzą w kucki ludzie i jedzą pałeczkami narodowy przysmak - zupę pho z warzywami i pokrojonym w paseczki dowolnym mięsem. Smród spalin i tłuszczu miesza się z zapachem przypraw. Głowa po kilku godzinach pęka od brzęczenia silników i wycia klaksonów. Tłumy turystów zadeptują starówkę z katolicką katedrą i dzielnicę rzemieślników, gdzie każdą uliczkę opanował inny cech. W parkach nad licznymi jeziorami gimnastykują się ludzie. Taksówkarz wskazuje mi kręte i zapuszczone przejście między kamienicami prowadzące do skromnego hotelu. Dowcipny właściciel nazwał go Ritz - w tym oficjalnie ciągle komunistycznym kraju prawa do marki jeszcze nie są przestrzegane. Wokół zgiełk, ale hotel znajduje się w drugiej linii zabudowy i jest w nim trochę ciszej.

Dużo ciszej jest jednak dopiero w zatoce Ha Long. Legenda głosi, że do morza runął tu smok, a przepiękny archipelag to pozostałości po jego grzebieniu. Żeby tam dotrzeć, autokar przez cztery godziny przebija się wąską drogą na wybrzeże. Po drodze zostają katolickie kościoły i buddyjskie pagody, a między nimi pola ryżowe i chłopi w tradycyjnych kapeluszach.

Bajkową zatokę z niemal dwoma tysiącami wysp wyrastających z morza i obrośniętych dżunglą rozsławił film "Indochiny" Regisa Wargniera z Catherine Deneuve w roli francuskiej kolonistki. Jej piękna pasierbica, Wietnamka, i francuski oficer uciekali między tymi właśnie skałami.

Statek wypływa kilkadziesiąt kilometrów w głąb archipelagu. Niebo jest zachmurzone. Zamiast rajskich wysepek z białymi plażami i turkusowym morzem widzę baśniowe skały wyłaniające się z mgły we wszystkich odcieniach błękitów, fioletów i szarości. Morska toń jest tak spokojna, że pływamy w kajakach jak po jeziorze, dostając się przez grotę do wnętrza wyspy.

Nad nami kołują orły. Mimo że jest ciepło, to dni o tej porze roku są krótkie i wycieczka szybko dobiega końca. W Hanoi zamawiam z francusko-wietnamskiego menu pyszne sajgonki i wołowinę z nową dawką trawy cytrynowej. Popijam miejscowym piwem. Smród ulicy miesza się z zapachami kuchni. Kiczowate nowo wybudowane domy kontrastują z pięknymi pagodami sprzed wieków. Starsi ludzie są przykurczeni, powykrzywiani, schorowani, a ich wnuki i dzieci piękne. Myślę o tym, że ten niebywale dynamiczny świat jest zbudowany na takich właśnie przeciwieństwach.

Maciej Moszyński

Tekst pochodzi z magazynu

PANI
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy