Jezioro Lugano - alpejski raj
Oto jedno z tych przepięknych alpejskich jezior wciśniętych między góry. Przecina je granica szwajcarsko-włoska, do stromych stoków malowniczo przyklejone są piękne miasteczka.
Na świecie są miejsca wybrane przez Boga. Jakby z powodów znanych tylko sobie poświęcił im więcej czasu i serca. Wcale nie trzeba lecieć na drugi koniec świata, ku południowym wyspom, by tego doświadczyć.
Pogranicze szwajcarsko-włoskie należy do tych najpiękniejszych, najszczodrzej obdarzonych przez Boga. Nie dość, że sam podarował ludziom tu mieszkającym najpiękniejsze kraj obrazy świata, to jeszcze dorzucił „w pakiecie” łagodny klimat bez brudno-błotnistych zim i zbyt skwarnych lat.
A zadowolony z efektu pozwolił ludziom tu osiadłym unikać wojen i innych kataklizmów. I to wszystko w miejscu, gdzie wymieszały się dwa żywioły: pragmatyczny typowy dla Szwajcarów i rozrywkowo-niefrasobliwy Włochów.
Największym miastem nad jeziorem o takiej samej nazwie jest Lugano, także największy włoskojęzyczny ośrodek w Szwajcarii. Miasto, które w krótkim czasie wyrosło na trzeci ośrodek bankowy kraju, ale zachowało prowincjonalny, w dobrym tego słowa znaczeniu, charakter.
Najprzyjemniej jest, oczywiście, nad jeziorem. Blisko niego jest kościół Santa Maria degli Angioli. To kościół, który trzeba odwiedzić koniecznie, niezależnie od żarliwości religijnej. Jego ozdobą jest imponujący fresk włoskiego mistrza renesansu, Bernardino Luiniego. Tu trzeba usiąść w ławeczce, zadrzeć głowę i bez pośpiechu obejrzeć każdy fragment dzieła. Uznawane jest ono za najwybitniejsze dzieło sztuki renesansu w Szwajcarii.
Wzdłuż brzegu ciągnie się urocza promenada. Na ławeczkach przy niej stojących trudno znaleźć wolne miejsce. Nie ma się czemu dziwić. Stąd roztaczają się najpiękniejsze (może prawie najpiękniejsze, ale o tym za chwilę) widoki.
Można po prostu patrzeć przed siebie, machać odpływającym w rejsy po jeziorze stateczkom i zapomnieć o bożym świecie. Wróćmy jednak do tych najpiękniejszych widoków. Roztaczają się z dwóch wzniesień stojących naprzeciw siebie, po obu stronach miasta: San Salvatore i nieco wyższe Monte Bre.
Mnie bardziej przypadł do gustu ten z drugiego. Lepiej zaprawieni w pokonywaniu sporych różnic wysokości wchodzą nań pieszo lub wjeżdżają na rowerach. Ja wybrałam wygodną kolejkę szynową.
Z wysokości 925 m nad poziomem morza (około 600 metrów nad miastem) roztacza się pejzaż, który odbiera mowę. Wydaje się nierzeczywisty, jak namalowany. Może dlatego, że nie dochodzą tu odgłosy miasta, woda na jeziorze jest bez zmarszczek, jak zatrzymana stop-klatką. Kolory pastelowe, lekko przymglone.
Po lewej są już Włochy, na wprost grobla, którą przebiega autostrada łącząca północ Europy z południem. Czas zdaje się tu płynąć sobie tylko znanym bardzo powolnym tempem. Zostałabym tu na dłużej, ale mam bilet na stateczek wycieczkowy.
Przy trapie stoi szarmancki kapitan. Wita się wylewnie po włosku. Z urody też typowy Włoch. Jedyne co rozumiem, to: Belissima mia (Moja najpiękniejsza). Rumienię się i dukam, że jestem Polacca. Jego komplementy na temat urody Polek nie były chyba tylko kurtuazyjne, bo adoruje mnie całą drogę.
Jest prosecco i śpiewane przez tego wyjątkowego marynarza pieśni neapolitańskie. Głos niesie się po wodzie, machają do nas z przepływających łódek i jachtów. Kiedy wysiadam w Gandrii, kapitan wskazuje na zegarek i prosi, by wracać z nim.
Teraz on musi płynąć dalej, a ja zostaję w miasteczku dosłownie przyklejonym do skały, wiszącym nad wodami jeziora. Domy w pierwszym szeregu, choć narażone na działanie wody, są najdroższe. Każdy ma rodzaj garażu, a w nim łódź motorową. To najwygodniejszy środek komunikacji. Na zakupy, do kina lub pracy...
Zamiast spacerować po wąskich uliczkach (stromo, nogi się męczą), siadam w knajpce. Oczywiście z widokiem na jezioro i góry na horyzoncie. Mogłabym tu zostać na zawsze. Ale jednak nie, nie mogę tego zrobić mojemu kapitanowi. Przecież obiecał, że po mnie wróci...
Monika Rawska