Królestwo na wodzie. Witajcie w Jesionikach
Wodę spożywać w ilości 12 szklanek dziennie. Ciało zanurzać w całości lub do połowy. Chore miejsca okładać kompresami. W wolnych chwilach słuchać muzyki, grabić liście, rąbać drewno. O chorobach nie rozmawiać. Mniej więcej tak brzmiały zalecenia Vincenta Priessnitza, „wodnego lekarza”, którzy prawie dwieście lat temu, tuż za dzisiejszą polską granicą założył pierwszy na świecie instytut wodolecznictwa. Miejsce działa do dziś i przyciąga kuracjuszy z całego świata.
Opowieść o Vincencie, który wyleczył się sam
Pieniędzy nie miał nigdy, a i szczęście w końcu go opuściło. A może było całkiem odwrotnie: może właśnie szczęście zawsze mu dopisywało i to ono pozwoliło zmienić troskę w dostatek? Może było tak, a może jeszcze inaczej? Ze starymi opowieściami nigdy do końca nie wiadomo.
Według tej najpopularniejszej nazywał się Vincent Priessnitz, urodził się w ostatnim roku XVIII wieku, w pobliżu miejscowości Jesionik (cz. Jeseník), w regionie o bliźniaczo podobnej nazwie - Jesioniki. Obszar ten kiedyś należał do Śląska Austriackiego, a dziś znajduje się na czeskim terytorium. Majątku miał tyle co nic, za to rodzinę sporą: ojca, matkę, piątkę rodzeństwa, a nieszczęść tyle, że i dwa razy większą gromadę można by nimi obdzielić. Śmierci, choroby, wypadki, zdarzały się często, bieda była każdego dnia.
Szkołę Priessnitz porzucił zanim zdążył nauczyć się czytać. Gdy ojciec zmarł, a jeden z braci stracił wzrok, to on musiał zająć się rodzinnym gospodarstwem. Miał czternaście lat, gdy bele drewna zmiażdżyły mu rękę, szesnaście, kiedy przewróciły go spłoszone konie, a wóz przejeżdżając przez jego klatkę piersiową, połamał mu żebra. Wezwany na pomoc felczer orzekł: umrze w ciągu kilku tygodni, a jeśli przeżyje, na zawsze pozostanie kaleką.
Nie wiadomo, skąd wiedział, co ma robić. Może właśnie wtedy swoją rolę odegrało szczęście, może odegrała ją inteligencja, a może - jak głosi stara opowieść - młodzieńcza ciekawość. Vincent ponoć obserwował zwierzęta w lesie które chore lub ranne, stawały w płytkiej rzece i tam nabierały sił. Sam zaczął obmywać się wodą ze strumienia, przykładać moczone w niej opatrunki. Na oparciu krzesła prostował połamane żebra, spacerował, leżał na słońcu, głęboko oddychał.
Najpierw ludzie mówili, że jest dziwakiem, że od tych nieszczęść pomieszało mu się w głowie. A potem wyzdrowiał, a razem ze zdrowiem zyskał szacunek. Już nikt nie śmiał się z jego metod, przeciwnie, przychodzono do niego po poradę. Najpierw przychodzili biedni, potem coraz bogatsi, wreszcie ci, którzy dotychczas leczyli się u najświetniejszych medyków. Wszyscy przyjeżdżali do Jesionika, do "wodnego lekarza", który nie przyjmował już w małej chacie, ale w murowanym domu z wannami na parterze. Tak przynajmniej głosi opowieść, którą Czesi, lubią kończyć słowami: i tak narodził się pierwszy nowoczesny zakład wodoleczniczy na świecie.
Gogol, Tołstoj i krewni cesarza proszą o radę
Jak to ze starymi opowieściami bywa, trochę w nich fantazji, trochę zamazanych przez czas szczegółów, i trochę konkretów. W tym przypadku konkretne zachowały się daty: narodziny Vincenta Priessnitza - 4 października 1799 roku. Otwarcie zakładu przyrodoleczniczego w Jesioniku - 1826 rok. Otrzymanie od austriackich władz oficjalnego zezwolenia na wykonywanie zabiegów z zakresu wodolecznictwa - 1830 rok.
Znane są też liczby, na przykład te, dotyczące pacjentów przyjeżdżających do "wodnego doktora": w 1826 roku na leczenie przybyło 220 osób, kilka lat później - ponad tysiąc. Przyjeżdżali ci, którzy tak jak kilka lat wcześniej Priessnitz doznali wypadków, ci, u których rozwinęły się stany zapalne, cierpiący na choroby skóry i mający problemy z oddychaniem. Przyjeżdżał Tołstoj, Gogol, Krasiński. Był i rok, w którym pomocy u Priessnitza szukała rodzina samego cesarza. Co prawda nie pofatygowała się do Jesionika, ale posłała po słynnego doktora.
Pić, moczyć, nie rozmawiać
Chociaż "leczenie wodą", brzmi łagodnie i pozwala snuć wyobrażenia o zażywanym w wannach relaksie, w rzeczywistości w pionierskim zakładzie przyrodoleczniczym panował zdrowotny reżim. "Wodny lekarz" opracował własny model terapii, w którym na ozdrowieńczą receptę składały się nie tyle pojedyncze zabiegi co odpowiedni porządek dnia, bądź używając bardziej współczesnej nomenklatury - styl życia.
Był on, tym razem sięgając do modernistycznego słownika, higieniczny. Światło, ruch, świeże powietrze - to one miały przywracać do zdrowia. I oczywiście woda. Nią polewano chore miejsca, owijano je, przykładano do nich opatrunki. W niej kąpano się, brodzono, siadano, zanurzano do połowy, moczono wybrane kończyny. Pito ją wprost ze strumienia, płukano nią jelita. Wypijano w ilości 12 szklanek dziennie.
Oprócz prostych zabiegów, stosowano i procedury bardziej skomplikowane. Na przykład leczenie poprzez pocenie - kuracjusza najpierw zostawiano w łóżku, w cieple, szczelnie orytego, a potem zanurzano go w miskach z zimną wodą. Albo kąpiel pod niewielkim wodospadem, którą poprzedzać miał spacer, odbyty krokiem na tyle szybkim, by chory mógł rozgrzać ciało przed kąpielą (rację ma ten, kto podczas lektury pomyślał, że od słowo "prysznic" pochodzi właśnie od nazwiska "wodnego lekarza"). Miedzy zabiegami można było rozmawiać o wszystkim, tylko nie o chorobach. Zalecane było słuchanie muzyki, grabienie liści, pielenie grządek. Kuracje trwały od kilku tygodni do kilku lat, a za nieprzestrzeganie higienicznego reżimu groziło usunięcie z sanatorium. Kto wytrwał, w większości przypadków wracał do zdrowia.
Woda dla wszystkich, woda na wszystko
Dlaczego to działało? Według Priessnitza istniał związek między skórą, narządami wewnętrznymi i psychiką człowieka. Okłady i kąpiele, a więc zabiegi stosowane na skórę, miały być w stanie wyleczyć płuca czy stawy. Ruch i odpoczynek sprawiały, że całe ciało wracało do formy.
Była w tej koncepcji logika, którą i współcześnie trudno podważyć. Dziś wiemy jednak, co kryje się w jesionickiej wodzie To pierwiastki siarki, nadające jej przeciwzapalne i bakteriobójcze działanie. Zawierająca je woda wzmacnia odporność, przyspiesza regenerację stawów i odbudowę kości, zapobiega powstawaniu żylaków, łagodzi dolegliwości żołądkowe takie jak zgaga czy zaburzenia trawienia. Ponoć pomaga również tym, którym dzień wcześniej zdarzyło się nadużyć alkoholu.
Czy stosowane przez Priessnitza metody były nowatorskie? I tak i nie. Eksperymentalną hydroterapię już wcześniej z powodzeniem stosował żyjący na przełomie XVII i XVIII wieku pionier wodolecznictwa, Siegmunda Hahn, jednak to Priessnitz jako pierwszy potraktował ją holistycznie, łącząc wodne zabiegi z dietą i konkretną formą rekreacji. Jako, że był niepiśmienny, jego metody skodyfikowała i opracowała dopiero córka, tworząc "Vincenza Priessnitza Rodzinną Księgę Wodną", przechowywaną do dziś w zbiorach Wiedeńskiego Uniwersytetu Medycznego.
Vincent Priessnitz zmarł w 1851 roku, ale sanatorium działało dalej. Kolejni dyrektorzy starali się wzbogacać kuracje - dr Eduard Emmel dodał do nich masaże, dr Josef Reinhold dołączył osiągnięcia nowoczesnej medycyny. To już nie był "pierwszy ośrodek wodoleczniczy na świecie", to był ośrodek na światowym poziomie. Żeby się o tym przekonać nie trzeba było nawet korzystać z zabiegów, wystarczyło się rozejrzeć.
Pałace zdrowia
Jedni po przyjeździe mówią, że tutaj jest jak w Monte Carlo. Inni, że jak w austriackim kurorcie. Jeszcze inni, poruszający się na najwyższym poziomie abstrakcji, stwierdzają że "jak w jakimś Baden", a są i tacy, którzy czują się jak w filmie. Różne są wiec określenia, ale skojarzenia jedno - z luksusem, przeszłością, elegancją. Trudno o trafniejsze powiązanie.
Największe wrażenie robi główny budynek uzdrowiska. Posadowiony na wzgórzu, oglądany z daleka bardziej przypomina pałac niż zakład przyrodoleczniczy. Mimo imponujących rozmiarów jego bryła jest lekka, zaprojektowana w oparciu o delikatne kontrasty. Białe ściany zderzają się tu z ciemnym dachem, płaszczyzny ścian z falującą linią gzymsów, błysk okien z cieniem łuków. Wszystkie elementy budowli zdają się opadać i wznosić na przemian, pulsować, prowadzić wzrok przez labirynt wizualnych atrakcji, od balkonu do wykuszu, od jaskółki do latarni, od kapiteli kolumn, do misternej geometrii podziałów okien. A wszystko to zakomponowane na wzniesieniu, po zboczu którego, jakby na teatralną scenę, prowadzą schody. Wchodzącemu po nich budynek odsłania się fragment po fragmencie. Secesyjna teatralność w czystej postaci.
Ten budynek robi wrażenie największe, ale bynajmniej nie jest jedynym imponującym obiektem w okolicy. Priessnitz leczniczą wodę czerpał - jak głosi wspomniana już opowieść - ze strumienia. W Jesionikach bije jednak kilkadziesiąt źródeł, z których tryska woda o leczniczych właściwościach. Jest źródło u stóp Studničnego vrchu jest źródło pod Zlatym Chlumem, w pobliżu miejscowości Dolni Morava bije "źródło mleczne", swoją nazwę zawdzięczające białemu kolorowi wody, zabarwionej węglanem wapnia, w okolicach osady Rejvíz pieni się zaś "bublavy pramen" - źródełko, na powierzchnię którego wydostawały się bąbelki powietrza.
Wokół źródeł w szybkim tempie zaczęły wyrastać kolejne sanatoria, wraz z infrastrukturą niezbędną do obsługi kuracjuszy. Karlova Studánka, Bludov, Dolní Lipová, Velké Losiny, - wszystkie te miejsca czekały na tych, którzy chcieli odzyskać zdrowie dzięki wodzie i słońcu. Te ostatnie szczycą się mianem "najstarszego morawskego uzdrowiska termalnego", woda którą leczy się tam choroby skóry oraz dolegliwości neurologiczne, onkologiczne i układu krążenia, wypływa z głębokości 1000 metrów.
Każde z tych miejsc bez większego trudu również dziś wytrzymuje porównanie z luksusowymi kurortami Niemiec czy Austrii. Wzdłuż obsadzonych zielenią ulic wznoszą się tam jednorodzinne wille o dekoracyjnych, neostylowych formach i większe pensjonaty, estetyką nawiązujące bądź do alpejskich bądź do modernistycznych wzorców. Ich drewniane lub ceglane ściany wspierają kamienne podmurówki, gzymsy ozdabiają misterne ornamenty, białe okiennice kontrastują z ciemnym drewnem ścian. Wszystko to zwykle zatopione w zieleni, otoczone parkowymi alejkami, na których kuracjusze mogą zażywać spokojnego ruchu.
Nawet jeśli zdrowiu nic nie dolega, gdy jest się w Jesioniku, Velkich Losinach czy Karlovej Studánce, warto zajrzeć na chwilę do jednego z sanatoryjnych budynków. W wielu zachowały się dekoracyjne posadzki, wygięte w łagodne łuki poręcze, elegancka stolarka okienna, drewniane okładziny ścian. Żywe muzeum designu od XIX wieku do modernizmu.
Dwieście lat później
"Żywe" jest tutaj słowem-kluczem, bo historia jesienickiego uzdrowiska nie skończyła się ani (jak już powiedziano) wraz ze śmiercią Priessnitza, ani z wybuchem wojny ani wprowadzeniem komunistycznego porządku, czy później - z jego upadkiem. Uzdrowisko działa do dzisiaj, a współczesność otworzyła w jego historii nowy, nieco bardziej komercyjno-rekreacyjny rozdział. Oprócz rozsianych po całym regionie domów zdrojowych w Velkich Losinach działa dziś park termalny, wyposażony w baseny, wypełnione wodą z mineralnych źródeł i atrakcje właściwe tego rodzaju miejscom od zjeżdżalni dla dzieci począwszy, przez sztuczne rzeki, jaskinie, fontanny, na saunach i masażach skończywszy.
Okolica kusi i na inne sposoby, w większości oparte o naturalne walory. Jest tu więc las miejski ze stuletnimi drzewami, jest park ekologiczny, w którym najmłodsi mogą karmić leśne zwierzęta, jest biotopowe kąpielisko, jest i park balneologiczny z bezpłatnymi, plenerowymi zabiegami, który sam w sobie stanowi niezwykłe dzieło architektury ogrodowej. Lekarze radzą, by podczas spacerów oddychać głęboko - tutejsze powietrze jest najczystsze w całych Czechach.
Są wreszcie góry, bo to między ich zboczami powstało przyrodolecznicze imperium. Latem zapraszają turystów i rowerzystów zimą zaś narciarzy. W odległości kilkunastu minut drogi od Velkich Łosin znajduje się kilka ośrodków narciarskich: Paprsek, Červenohorské sedlo, Ramzová. Najbliższy zaś to Kouty nad Desnou, który lubi szczycić się mianem "prężnie rozwijającego się resortu". Miłośnikom sportów zimowych oferuje onad 10 kilometrów tras, szerokich, na większości odcinków łagodnych, dobrych do nauki od podstaw lub szkolenia umiejętności. Poprowadzono je w taki sposób, by przed szusującmi otwierała się panorama na przytulone do wzgórz kameralne uzdrowiska.
Zimowy spacer
W chłodny, zimowy dzień, kiedy odwiedziłam Velké Losiny, w uzdrowiskowym parku było cicho. Mimo, że same termy w ciągu roku przyciągają ćwierć miliona odwiedzających, najwyraźniej styczeń nie jest czasem, gdy zjeżdżają oni szczególnie tłumnie. Może to i dobrze. W spokoju, w pustce, najłatwiej dostrzec walory tego miejsca - architekturę, która choć dekoracyjna, harmonizuje z naturalnym otoczeniem, krajobraz, któremu udało się zachować dziewiczy charakter i jeszcze coś nieuchwytnego, tą mieszankę nostalgii, spokoju, melancholii, właściwych dla uzdrowiskowych miejscowości. Po drodze mija się kuracjuszy, którzy tak samo jak dwa wieki temu wystawiają twarze do słońca, czekając aż ich oddech wyreguluje się po szybkim marszu. Potem ruszają dalej, ku budynkom jak z filmowej dekoracji, żeby wracać do zdrowia przy pomocy wody, ruchu i diety. Dokładnie tak, jak zalecał "wodny doktor".