Reklama

Livigno. Pocztówka z Małego Tybetu

Droga wije się na wysokości dwóch tysięcy metrów. Żeby ją pokonać, kierowca musi mieć mocne nerwy, a pasażerowie nie mniej mocne żołądki. Trzy godziny podróży z Mediolanu, serpentyna za serpentyną, coraz wyżej i wyżej. Kiedy jednak dotrze się do celu, od razu wiadomo, że było warto. Witajcie w Livigno, maleńkiej, wtulonej w Alpy wiosce, nazywanej Małym Tybetem.

Fotografia z początku ubiegłego wieku mogłaby posłużyć za ćwiczenie na spostrzegawczość. Zadanie: na czarno-białym zdjęciu, w gęstej siatce wąskich prostokątów, odnajdź wioskę. Podpowiedź: szukaj w dolinie, między dwoma górskimi pasmami. To tam dostrzeżesz maleńkie prostokąty - to niewielkie, jednorodzinne domy, położone w równych odstępach od siebie. Prostokąty, tworzące gęstą siatkę to zaś pola  - do każdego gospodarstwa przylegał skrawek ziemi z jednej strony sięgający rzeki, z drugiej górskich stoków. Na tych drugich można dostrzec jeszcze mniejsze niż domy kwadraciki - szopy na siano i małe chatki, do których przenoszono się latem, by mieć bliżej do pasących się na zboczach zwierząt. Domy, pola, góry, rzeka  - to właściwie wszystko. Nawet obserwator o najbardziej spostrzegawczych oczach nie dostrzeże tu niczego więcej.

Reklama

Zobacz również: "To miejsce było naszym odkryciem". Turyści dosłownie zakochują się w tych zakątkach

Fotografia wisi w niewielkim, miejscowym muzeum, a utrwalony na niej widoczek uzupełnia opowieść przewodniczki. Nazwa miejsca to Livigno. Liczba mieszkańców: kilka tysięcy. Wysokość: 1800 metrów nad poziomem morza. Region: Lombardia, włoskie Alpy, dolina między dwoma masywami, których szczyty osiągają wysokość 3 tysięcy metrów.  Przydomki: Mały Tybet, jedno z najwyżej położonych miejsc w Europie, jedno z najbardziej wyizolowanych miejsc w Europie, wieś na końcu świata.

Zobacz również: Mała wioska słynie z niecodziennej atrakcji. W roli głównej: psy

Domy na krańcu świata

To "jedno z najbardziej wyizolowanych miejsc w Europie" - trzeba od razu sprostować. W połowie XX wieku droga, łącząca Livigno ze światem (a konkretnie z pobliską wioską Bormio), stała się przejezdna również zimą. Ta infrastrukturalna zmiana otworzyła w życiu wioski nową epokę.

O drodze będzie jednak później, teraz jeszcze o położeniu i izolacji.

Z tych dwóch czynników ulepiona jest tożsamość wioski. 1800 metrów nad poziomem morza to - jeśli ktoś pamięta ze szkolnych lekcji geografii "piętro alpejskie", obszar na którym nie ma już drzew, roślinność ogranicza się do traw i krzewinek, a okres wegetacyjny jest bardzo krótki. Średnie temperatury wynoszą od zera do minus dwóch stopni Celsjusza, pokrywa śnieżna utrzymują się nawet przez 250 dni w roku, często schodzą lawiny. Na takiej wysokości to natura decyduje o życiu mieszkańców, o tym co jedzą, w co się ubierają, jakie domy budują, a nawet z kim biorą ślub.

Zobacz również: Królestwo na wodzie. Witajcie w Jesionikach

Bo tak: jeśli drzewa nie występują, drewno staje się towarem deficytowym. By uniknąć konfliktów w Livigno zdecydowano, że jedna rodzina w ciągu roku może ściąć nie więcej niż cztery drzewa. To niewiele - tyle co na meble, gospodarskie sprzęty i palenie w piecu. Domy budowano więc z kamienia, a jedynym ich drewnianym elementem były drzwi, okiennice i rzeźbione balkony.

Dalej: skoro nic nie rośnie, dieta jest uboga. Jedynym warzywem, które udawało się uprawiać na wąskich polach, była rzepa. Roślinę gotowano i startą dodawano do kiełbasy i chleba, żeby zwiększyć ich objętość. Kto miał delikatniejszy język, jadł je zaraz po przygotowaniu, nim zdążyły przesiąknąć ostrym smakiem warzywa. Oprócz tego w diecie mieszkańców wioski były też sery, wytwarzane z mleka pasących się na stokach krów, kóz i owiec, było mięso i jaja. Jadło się tłusto i ciężko, do dziś w karcie restauracji można znaleźć lokalny specjał: pizzocheri - gryczany makaron z ziemniakami, kapustą i serem. Na przystawkę można wziąć również lokalne sciatt - kulki z żółtego sera smażone na głębokim tłuszczu.

Ubrania noszono wełniane - kolejny surowiec, którego dostarczały zwierzęta. Była to odzież ciepła i skrajnie praktyczna, dla mężczyzn - szare spodnie i marynarki, dla kobiety - czarne koszule i kolorowe spódnice. Te ostatnie, jedwabne, kupowało się w mieście na szczególne okazje, na przykład na własny ślub i noszono latami, aż do zdarcia.

Zobacz również: Jej wysokość, perła Alp

Do miasta było daleko. 

Najbliższa Livigno miejscowość to niewiele większe od niej Bormio, odległe o 30 km. Najbliższe miasto: Sondrio: 100 km, najbliższe duże miasto: Mediolan: 280 km. Choć 30 kilometrów do najbliższego Bormio zdaje się nie być imponującym dystansem, w alpejskiej scenerii trzeba przemnożyć odległość przez trzy. Latem możliwa do pokonania przez osoby o dobrej kondycji, zimą stawała się barierą nie do przebycia. Ba, gdy spadł śnieg, często nawet wycieczka do sąsiedniego domu stawała się wyprawą. W tym samym muzeum (jego pełna nazwa to MUS! Museo di Livigno e Trepalle) można zobaczyć zdjęcia tuneli wykopanych w śniegu - padały go dziesiątki centymetrów, metry, padało go tyle, że chodzenie po nim stawało się niemożliwe, drogę należało torować sobie inaczej. Tunele prowadziły do sąsiada, kościoła, szkoły (do której każde z dzieci oprócz zeszytów codziennie musiało przynieść kawałek drewna na rozpałkę w piecu), sklepu, ale nie dalej. Gdy spadł śnieg, drogę zamykano, a wyjazd z Livigno stawał się niemożliwy, aż do późnej wiosny.

Dlatego niektórzy wcześniej, jeszcze przed pierwszym śniegiem, postanawiali z niego wyjechać. Zwłaszcza mężczyźni, gdy na polach nie mieli już nic do roboty, udawali się do Mediolanu albo za granicę, do Szwajcarii. Tam pracowali jako szewcy, stolarze i przedstawiciele innych profesji. Jeśli wraz z nimi wyjeżdżały żony i córki, zatrudniały się jako pomoce domowe, opiekunki do dzieci, kucharki. Ze sobą przywozili nie tylko pieniądze, ale również język. Dzisiejszy dialekt w Livigno jest mieszanką włoskiego i szwajcarskiego. To z tego ostatniego pochodzą słowa takie jak tea - szopa, albo saor - smak. Jeśli ktoś za granicą się zakochał, musiał zapłacić  - Desire Castelani, przewodniczka w MUS! tłumaczy, że kto chciał poślubić kobietę z Livigno, musiał liczyć się z wydatkiem na rzecz lokalnej społeczności.

Ci, którzy zostawali, całymi dniami siedzieli w swoich kamiennych domach i wykonywali proste prace. Przędli wełnę na kołowrotkach, gotowali w kuchniach, w których nie było stołów (posiłki podawano przez okienko, łączące kuchnię z sypialnią), zasypywali szyszki cukrem, tworząc w ten sposób syrop - remedium na wszelkie dolegliwości. A wieczorami opowiadali sobie bajki, na przykład o księdzu, który grał na flecie i wyprowadził myszy z wioski albo o czarownicy, która mieszka w górach. Rok za rokiem, tak samo, przez wieki.

Zobacz również: Valetta - piękna historia, strome schody i moc zabytków

Ksiądz i przemytnicy

Oprócz legend o myszach, czarownicach i cudownych zdarzeniach, Livigno ma jeszcze jedną opowieść. Tym razem prawdziwą - o księdzu, który przyniósł do wioski nowoczesność. Urodził się na początku XX wieku, a nazywał się Don Alessadro Parenti.

Do Trepalle (niegdyś osobnej wioski, dziś stanowiącej najwyżej położoną część Livigno), przybył w 1929 roku, zaraz po tym, jak przyjął święcenia kapłańskie. Wiedział, że miejsce, do którego został skierowany, nie jest typową parafią. "Powiedziałem sobie: albo uwijesz sobie tu gniazdo albo zginiesz z samotności. Ja uwiłem sobie gniazdo" - można przeczytać fragment jego wspomnień na stronie muzeum.

Choć dziś słowa brzmią lekko, wicie gniazda w górskiej dolinie nie było zadaniem prostym. Choć Don Parenti powołanie znalazł w religii, smykałki do biznesu i talentu do  - jakbyśmy dziś powiedzieli - "networkingu" nie można było mu odmówić, a i prawnicy chętnie zaliczyliby go do swego grona. Wiernych trzymał twardą ręką: zapraszał na msze o 5 rano i wymagał obecności. Była to jednak surowość połączona z troską: niektóre z kościelnych pomieszczeń przeznaczył na organizację szkoły i przedszkola, założył spółdzielnię oraz - co mieszkańcy wspominają ze szczególnym szacunkiem -  otworzył stację benzynową.

By docenić pomysłowość tej inwestycji, trzeba cofnąć się w czasie jeszcze dalej, aż do XVI wieku, kiedy to ówcześni władcy ustanowili w dolinie autonomię gospodarczą i legislacyjną. W XIX wieku zaś, Napoleon zwolnił Livigno z odpowiednika dzisiejszej akcyzy, który to przywilej utrzymał się mimo upływu lat. Oznaczało to, że w dolinie benzyna była tańsza niż na pozostałym terenie Włoch. Opłacało się przyjechać, nawet nadkładając drogi i zatankować. Otwarta w 1953 roku stacja stała się ważnym impulsem do rozwoju miasteczka - w 1960 roku dochody z niej były na tyle wysokie, że pozwoliły zelektryfikować Trepalle.

Zobacz również: Oto pięć klimatycznych miejsc na nocleg w Polsce. Bliżej natury, ale z klasą

Przedsiębiorczy ksiądz miał słabość do tych, którzy tak jak i on wykazywali smykałkę do interesów, nawet tych nie do końca legalnych. Strefa wolnocłowa na terenie Livigno dla części mieszkańców stanowiła pokusę, by szczupły domowy budżet reperować za pomocą przemytu. W wypakowanych plecakach, przez góry nieśli tytoń, alkohol i inne obłożone akcyzą produkty, by z zyskiem sprzedawać je poza wioską. A kiedy przychodził moment, w którym z metody zarobkowania należało się wyspowiadać, ksiądz pobłażliwie machał ręką na wyznania, mówiąc, że on jest od pilnowania boskich, a nie ludzkich zasad.

Dla domknięcia tej historii należy wyjaśnić jeszcze jeden fakt. "Opłacało się przyjechać do Livigno, nawet nadkładając drogi i zatankować" - tylko jak, skoro wioska była niemal odcięta od świata? Otóż  - i tu wracamy do wspomnianej wcześniej logistycznej rewolucji - w 1952 roku, droga łącząca Livigno ze światem stała się przejezdna również zimą. Od tego momentu życie miasteczka już nigdy nie było takie samo.

Zobacz również: Krokusowy szał w Tatrach rozpoczął się na dobre

Kiedyś żołnierze, dzisiaj turyści

Całoroczna droga otworzyła przed mieszkańcami nowe możliwości rozwoju. Dziś w MUS!, przy wejściu do jednego z pomieszczeń wisi metalowy pałąk, do którego przytwierdzono drewniany krążek - pierwszy orczyk w historii Livigno, uruchomiony rok po otwariu drogi. W 1959 działały już dwa. Potem kolejne, a turystom ciągle było mało.

W jaki sposób dowiadywali się o Livigno? Dlaczego do niedawna odcięta od świata wioska tak szybko stała się popularnym, zimowym kierunkiem? Jak tłumaczy Desiré, niektórzy pamiętali go sprzed dwóch dekad, z czasów jeszcze przed wojną, gdy żołnierze przyjeżdżali tu trenować poruszanie się po śniegu i jazdę na nartach (w tym celu należało najpierw wynieść je na ramieniu na górę). Zauroczeni miejscowością, po latach wracali, by znów szusować, tym razem dla relaksu. A z nimi przyjeżdżały rodziny, przyjaciele, znajomi, znajomi znajomych, wszyscy skuszeni opowieściami i o niezwykłej wiosce w dolinie.

Zobacz również: Podniebny spacer i suche wino, czyli narty w Czechach

Ośrodek rozrastał się, aż w końcu osiągnął współczesny kształt. Dziś w Livigno szusować można po ponad 100 kilometrach stoków. Na górę narciarzy wywożą krzesełka i gondole, w dół jechać można trasami o wszystkich stopniach trudności. Poprowadzono je po obu stronach doliny, z których każda ma swoje charakterystyczne punkty. Po jednej mamy więc Carosello - miejsce położone na wysokości trzech tysięcy metrów, z charakterystyczną, srebrną figurą ptaka na szczycie. Jak sama nazwa wskazuje, zjeżdżać można stąd w niemal wszystkich kierunkach -  tak jak na karuzeli, kręcimy się dookoła. Choć hasło "trzy tysiące metrów" robi wrażenie, nawet mniej wprawionych narciarzy wysokość nie powinna przerażać. Oczywiście, są trasy trudne, strome, stawiające wyzwania, ale są i długie, niebieskie, wymagające minimalnego wysiłku. Nagrodą za wysiłek i odwagę są pejzaże. Ciągnące się bez końca, białe, wznoszące się i opadające połacie to widok, niby powszechnie znany, tysiące razy oglądany na zdjęciach, filmach, pocztówkach, jednak na żywo robiący niezapomniane wrażenie.

Zobacz również: Wielkanoc 2023 w Zakopanem. Będzie drożej, ale chętni są

Hasłem wywoławczym dla drugiej strony doliny jest zaś "Mottolino". W podstawę zbocza wtula się nowa stacja gondoli (jeden z nielicznych nowoczesnych budynków w Livigno), u góry biegną zaś trasy, uchodzące za nieco trudniejsze niż te przy Carosello. Czy tak jest naprawdę, każdy powinien sam ocenić. Tutaj wysiłek wynagradzają nie tylko widoki (zobaczyć stąd można wspomniane Trepalle i wieżę znajdującego się na jego terenie kościoła, uchodzącego za najwyżej położony w Europie), ale i kilka stworzonych nie przez naturę, ale przez człowieka atrakcji. Mamy tu więc snow park - gratkę dla tych, którzy potrzebują emocji większych niż te, oferowane przez standardową jazdę na stoku, mamy kilka punktów z ramkami, bramami i napisami, idealnych do instagramowych zdjęć, mamy restauracje, a nawet... wrak samolotu. Spokojnie, nie doszło tu nigdy do katastrofy. Wrak z odciętym dziobek jest tylko dekoracją, kiedyś stanowiącą element snow parku.

Choć podczas szusowania może zakręcić się w głowie od wysokości i możliwości, warto choć raz zatrzymać się na skraju stoku i spojrzeć w dolinę. Z tej perspektywy, wijące się między zboczami Livigno, zdaje się jeszcze mniejsze i obdarzone większym urokiem.

Cześć, buon giorno, pojeździmy?

Co roku Livigno odwiedza ponad 1,5 miliona turystów. Są wśród nich oczywiście Włosi (choć zimą to zaledwie 20 procent) są Szwajcarzy, Austriacy, Słowacy, są też Polacy. Tych ostatnich jest na tyle dużo, ze spora część instruktorów zaczęła uczyć się polskiego. Czasem online, czasem przyjeżdżają na kilka miesięcy nad Wisłę, żeby podszkolić język. Potem łamaną polszczyzną, pytają swoich uczniów: tylu Polaków tu przyjeżdża, co właściwie was tu ciągnie? Odpowiedzi są różne, ale najpopularniejsze to warunki (tłoku przy wyciągach, muld, nieprzygotowanych stoków i innych znanych z naszego regionu "atrakcji" nie sposób tu uświadczyć) i koszty. Choć w prostym porównaniu ceny we Włoszech zdają się być o wiele wyższe niż w Polsce, na Słowacji, czy w Czechach, gdy pod uwagę weźmiemy również liczbę i długość tras, koszty szusowania stają się zbliżone. Dodatkowo, Włosi na początku i na końcu sezonu kuszą oszczędnych promocjami: rezerwując pobyt w niskim sezonie (jeździć w Livigno można aż do maja), skipass, jest wliczony w cenę noclegu.

Ziemię mam dla dzieci

Część turystów tak bardzo upodobała sobie to miejsce, że chciałaby zostać w nim na zawsze. Niestety (albo na szczęście), pieniądze to zbyt mało, by spełnić marzenie o domu w "Małym Tybecie".  - Czy przychodzą, czy pytają o możliwość sprzedaży ziemi, czy domu. Oczywiście. I oczywiście zawsze słyszą odmowę - mówi mi Desiré. To, co dla niej jest oczywiste, dla mieszkańców wielu innych turystycznych miejscowości stanowi postawę niespotykaną. Nie trzeba dalekich i licznych podróży, by zauważyć, jak krótka jest droga od popularności danego miejsca do jego skrajnej komercjalizacji.

Wystarczy sukces jednej atrakcji, umiejętna rozbudowa oferty, czy uwaga influencerów, by turyści zaczęli ciągnąć do danego miejsca. Wraz z nimi pojawiają się sieciowe hotele i restauracje, pod które mieszkańcy chętnie wyprzedają ziemię albo nieruchomości. Względnie, jeśli sami posiadają odpowiedni kapitał, otwierają własne biznesy, nierzadko promowane krzykliwymi szyldami. Kilka sezonów wystarczy, by urocza miejscowość zmieniła się w krainę, w której wszystko jest na sprzedaż. Taką samą, jak tysiące innych na całym świecie.

Livigno to żywy przykład tego, jak mogłoby być, gdyby społeczności udało się powściągnąć pęd do pieniędzy. - Tu nikt nie sprzedaje obcym ziemi i domów, zostawiamy je dla dzieci, wnuków, a jeśli ktoś ich nie ma, to dla dalszych, młodszych krewnych - powtarza Desiré.  - Tradycja jest dla nas bardzo ważna i zależy nam, by miejscowość jak najdłużej przetrwała w takim kształcie, jaki pamiętamy ją ze swojego dzieciństwa.

Starsi trzymają dla młodych swoje domu i biznesy, a oni nie chcą stąd wyjeżdżać. To jeszcze jeden lokalny fenomen. Podczas gdy socjologowie w niemal wszystkich krajach Europy mówią o odpływie ze wsi do miast, z Livigno wyjeżdżać chcą nieliczni, a jeśli już to po to, żeby wrócić. - Grupa moich rówieśników liczy około 60 osób, może 10 procent z nich poszło na studia. Nie dlatego, że brakowało im pracowitości czy talentu, po prostu nie mieli takiej potrzeby, wiedzieli, że odziedziczą biznesy po rodzicach - mówi przewodniczka dodając, że ona sama studiując w Mediolanie, doskonale wiedziała, że po dyplomie wróci do domu.

Co można więc robić w Livigno? Zimą oczywiście uczyć jazdy na nartach. - Tutaj każdy jeździ od dziecka. Po szkole na narty, w weekend na narty. Dlaczego by więc nie uczynić z tego zawodu? - mówi mi Jessica, jedna z instruktorek. A po sezonie? Mniej więcej to samo, co pokolenia temu. Można na przykład hodować zwierzęta. Latem na zboczach gór pasą się krowy. Mleko z blisko trzydziestu gospodarstw przetwarzane jest w lokalnej mleczarni. Każdego ranka samochód "latterii" objeżdża okolice farmy, odbiera bańki, z których zwartości wyczarowuje później ręcznie sery i te młode i długo dojrzewające. Każdy z nich ma swoją nazwę, czasem bardzo charakterystyczną. Na przykład "eroe"- "bohater", ser który zaczęto produkować w pandemii i który uratował biznes przez zapaścią.  Latem z mleka z doliny powstają z niego też lody, po które ludzie długimi kwadransami stoją w kolejkach. Nikt nie narzeka, bo warto.

W dolinie można hodować i inne zwierzęta, kozy, lamy, alpaki, trzymane nie tyle na wełnę, co do towarzystwa. Paolo, właściciel gospodarstwa agroturystycznego, mówi, że hoduje je od kilku lat, pierwszą piątkę wziął na próbę.  - zacząłem z nimi spacerować, a ludzie jakby oszaleli. Każdy chciał potrzymać lejce, każdy chciał zdjęcie - mówi. Dziś zwierzaków ma piętnaście, kiedy nie spacerują, wylegują się w zagrodzie z widokiem na góry.

Biały cud

Kiedy jadę krzesełkiem ponad górami, co kilka minut powtarzam, że jest tu pięknie. To nie tyle przemyślana reakcja, co kompulsja: tyle śniegu, tak biało, taka przestrzeń. Ja się zachwycam, a Jessica kręci głową. - Tego śniegu wcale nie jest dużo, to, co rozciąga się pod nami, to wcale nie jest normalny widok. Mamy marzec, a to co widzisz, te plamy ziemi i trawy u podstawy masywu, to krajobraz końca kwietnia - tłumaczy mi instruktorka.

Choć z perspektywy Polski, w której w tym roku szusowało się po jęzorach śniegu, spływających wśród zeszłorocznej trawy, białe stoki Livigno mogą wydawać się beztroską krainą, głowy tamtejszych mieszkańców wcale nie są wolne od zmartwień. Śniegu w tym roku było szczególnie mało, padał rzadko, a przez wysokie temperatury, nie utrzymywał się zbyt długo. Trzeba było wspomagać się sztucznym naśnieżaniem. Dodatkowo tutaj niedostatek śniegu to niedostatek wody. Jadąc przez wioskę, można zobaczyć wyschnięte, sztuczne jezioro. Zmiany klimatyczne zakradają się i na dach świata.

Jak sobie z tym radzą? Sposobów jest kilka. Śniegiem gospodaruje się oszczędnie i rozważnie - gdy temperatury są szczególnie niskie, gromadzi się go na zapas. W dolinie funkcjonuje miejsce o nazwie "snow factory" - "hałda" śniegu zgromadzona w zimie, zabezpieczona specjalną płachtą, może przetrwać nawet letnie miesiące. Biały puch wykorzystuje się potem w pierwszych tygodniach sezonu. Dalej: stawia się na ekologiczny transport, racjonalną gospodarkę odpadami. I przede wszystkim, nie czyni niepotrzebnych inwestycji. W 2026 Livigno będzie gościć dwie konkurencje Igrzysk Milano-Cortina. Dolina nie zmieni się jednak w plac budowy, nie stanie tu olimpijska wioska. Jedyne planowane inwestycje to gondola, która połączy Carosello i Motolino oraz podziemny parking. Nic więcej. Tu wszyscy widzą, ze olimpiada przeminie, a krajobraz zostanie na zawsze.

Kiedy wyjeżdżam z Livigno, zaczyna pruszyć śnieg, a kierowca taksówki mówi mi, że tutaj taka pogoda to mały cud. Pytam, czy martwi go to, co dzieje się z przyrodą. Odpowiada, że martwi, ale nie przeraża. Tutaj ludzie wiedzą, jak szanować naturę i stawiać czoło wyzwaniom. Mają w tym całe wieki praktyki.

Informacje praktyczne:

Dojazd:

Do Livigno najłatwiej jest dojechać własnym samochodem, kto podróżuje w zimie, powinien pamiętać o łańcuchach na koła. W sezonie zimowym do Livigno prowadzą dwie drogi: wiodąca z Mediolanu Foscagno Pass oraz Munt La Schera Tunnel, łączący Livigno ze Szwajcarią. W sezonie zimowym kursuje również autobus łączący Mediolan z Livigno.

Ceny:

Sześciodniowy ski pass w wysokim sezonie to koszt ok. 263-291 euro za osobę dorosłą i 131-145 euro za dziecko do lat 10, jednodniowy to odpowiednio: 59 i 29,50 euro. W niskim sezonie zaś (po 15 kwietnia), ceny zostają zredukowane do 31 i 15,50 euro za dzień. W końcówce sezonu można też skorzystać z promocji, w której do rezerwacji noclegu dołączany jest darmowy skipass.

Atrakcje zimą:

Oprócz jazdy na nartach, Livigno oferuje szereg innych zimowych atrakcji, spośród których warto wymienić: narty biegowe, jazdę na skuterach śnieżnych, fat biking, lot paralotnią, spacer w rakietach śnieżnych, jazdę na łyżwach, biathlon.

Atrakcje latem:

W lecie Livigno kusi zaś miłośników turystyki pieszej, wspinaczy, rowerzystów. Całoroczną atrakcją jest zaś park wodny - Aquagranda i wspomniane w tekście muzeum. 

Styl.pl
Dowiedz się więcej na temat: Livigno | włochy atrakcje turystyczne | narty | podróże | turystyka
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy