Riwiera nad Jeziorem Genewskim
To wyjątkowo malownicze, nawet jak na Szwajcarię, miasto od wieków przyciągało ludzi niezwykłych. W XIX wieku odwiedzał je angielski poeta George Byron, a jego bardzo bliska znajoma, Mary Shelley pewnego deszczowego lata tu wymyśliła Frankensteina.
Kiedyś magnesem były bajeczne widoki i wyjątkowy klimat. Od kilkudziesięciu lat gości przyciąga też muzyka - słynny festiwal oraz legenda zespołu Queen i jego lidera, Freddiego Mercury’ego. Już pierwsze wrażenie jest piorunujące. Zwłaszcza, gdy dojeżdżamy do Montreux samochodem. Autostrada wygląda z daleka jak przyklejona do górskiego zbocza stromo opadającego do jeziora. Z bliska widać, że podtrzymują ją gigantyczne betonowe słupy.
Z autostrady dobrze widać odbijające się w wodzie alpejskie, przez znaczną część roku ośnieżone, szczyty. A na brzegu rosną sobie jakby nigdy nic... palmy. W XX wieku Montreux powoli zmieniało swój wizerunek snobistycznego kurortu dla bogaczy na bardziej przyjazny. Sprawiła to muzyka. Do historii przeszedł utwór "Smoke on the Water" zespołu Deep Purple. Absolutny klasyk rocka, jedna z piosenek wszech czasów.
Kiedy siedzę na ławeczce z widokiem na Jezioro Genewskie, tutaj zwane Lemanem, w uszach rozbrzmiewa mi gitarowy wstęp jednego z hitów wszech czasów. Stało się to w grudniu 1971 roku. Zespół przebywał w Montreux. Miał nagrać płytę, która przeszła do historii rocka pod tytułem "Machine Head". Podczas koncertu Franka Zappy ktoś odpalił racę, w kasynie zapalił się dach, wybuchł gigantyczny pożar.
Muzycy Deep Purple obserwowali zdarzenie z zewnątrz. Poświęcili mu jeden ze swoich najlepszych i najbardziej znanych utworów. Kasyno odbudowano w tym samym miejscu. Budynek stoi nieco na uboczu, kilkaset metrów na zachód od Placu Targowego, który przyciąga dziś do Montreux tłumy. Tutaj, na tle ażurowej hali zbudowanej na zlecenie Henriego Nestle, na brzegu jeziora stoi Freddie Mercury. Charakterystyczna, nieco arogancka poza znana z koncertów. Prawa ręka w górze, gest w stylu: jestem panem świata.
W tym muzycznym mieście, słynącym przecież od półwiecza ze wspaniałych festiwali, zespół Queen odgrywał rolę szczególną. Tutaj jego muzycy byli rezydentami połowy ostatniego piętra luksusowego hotelu "Montreux Palace". Tutaj (nieco powyżej miasta) zbudowali swoje Mountain Studio i spędzali wiele wolnych chwil.
Szczególnie Mercury. On w Montreux czuł się bezpieczny, z dala od wścibskich londyńskich reporterów. Wspominał, że uwielbia poranne spacery po promenadzie, gdy przechodnie witali go jak sąsiada grzecznym bonjour... Kupił tu sobie część willi, którą widać z pociągu i równoległej do niego szosy, prowadzącej do Chateau de Chillon. Kiedy kręcę się tu chwilę, wzbudzam ciekawość sąsiadów. Uspokajają się, słysząc, że przyjechałam specjalnie z Polski.
- Wie pani, co tu się działo? Długo by mówić... - zawiesza głos znacząco. Ale wszystko z klasą - dodaje. A teraz jakiś Rosjanin kupił dom od spadkobierców. Oni wszystko tu wykupią - dodaje bez entuzjazmu. Jadę dalej, do Chillon. Bardzo fotogeniczny zamek wygląda jak filmowa dekoracja. Można go zwiedzać samodzielnie, z wynajętym za kaucją ipodem. Niestety wśród kilkunastu języków nie ma polskiego. Na osłodę bardzo miła pani daje mi ulotkę ze skrótem informacji... po polsku. Na zwiedzanie warto poświęcić kilka godzin.
A gdy zmęczą nas mroczne historie i zabytki, można spojrzeć przez zakratowane okienko na jezioro. Wygląda fascynująco. To jeden z widoków, których się nie zapomina. Kiedy wracam do Montreux, muszę iść na promenadę. Czeka mnie jeden ze spacerów życia ze wspaniale kiczowatym zachodem słońca na deser. Co chwilę coś przykuwa uwagę. Zachwycają rośliny, które podobno ściągnięto ze wszystkich, poza Antarktydą, kontynentów. To naprawdę fascynujące: kwitnąca egzotyka na tle ośnieżonych Alp.
Ma w sobie Montreux coś dystyngowanego, ducha sprzed czasów dekadencji, ale jednak trochę figlarnego. Dziwne rzeźby, artystyczne instalacje z przymrużeniem oka. I sklep z pamiątkami po grupie Queen, który stylem i poziomem niektórych towarów z tym obrazem nieco się gryzie. Promenada prowadzi mnie w stronę "polskiego" Vevey, gdzie przebywał Ignacy Paderewski oraz, aż do śmierci, Henryk Sienkiewicz. Ale to już inne miasto i inna historia. Pewnie tu jeszcze wrócimy.
Świat i Ludzie 15/2013