Budynki nie są tym, czym się wydają
Stopnie, zdające się być schodami do nieba. Figury unoszące się nad ziemią. Sklepienia, wsparte na ścianach ze światła. Architekci w swoim repertuarze mają spory zbiór trików, oddziałujących na zmysły i wyobraźnię. O tym kiedy, dlaczego i z jakim skutkiem je stosują, opowiadają Natalia Szcześniak i Radosław Gajda, autorzy programu o architekturze Good Idea, goście tegorocznej edycji Festiwalu Copernicus.
O czym my właściwie rozmawiamy? O hochsztaplerstwie?
Radosław Gajda: - Nie nazwałbym optycznych zabiegów oszustwem, a jeśli już, to oszustwem w dobrej wierze. Owszem, architekci czasem wprowadzają nas w błąd, ale w zamian sprawiają, że odbiór przestrzeni staje się ciekawszy, przyjemniejszy, bardziej emocjonujący. To ten rodzaj pułapki, w którą chce się wpadać.
Gdzie można dać się złapać?
R.G.: - Na przykład w barokowych budowlach. Tam pokryte iluzjonistycznym malarstwem sklepienia zdają się otwierać na niebo, a figury przy ołtarzach sprawiają wrażenie unoszonych tajemniczą siłą. Za najbardziej spektakularny przykład z tego okresu mogą posłużyć Scala Regia, czyli Schody Królewskie w Watykanie. XVII-wieczni papieże chcieli uczynić wejście do Pałacu Apostolskiego bardziej widowiskowym. Poprosili więc Gian Lorenza Berniniego, by projektując ów element, nieco nagiął zasady perspektywy. W efekcie, wchodzącym do budynku zdaje się, że rozciągają się przed nimi nie zwykłe stopnie, ale drabina do nieba. Kto nie chciałby się przejść po takiej drabinie?
Przejść chciałby się pewnie każdy. Pytanie, czy każdy da się na taki perspektywiczny trik nabrać?
R.G.: - W pierwszej chwili na Scala Regia nabiera się każdy. Choć na nas, oswojonych z efektami specjalnymi, ta realizacja robi pewnie mniejsze wrażenie niż na żyjących 400 lat temu Włochach, to wciąż skutecznie oddziałuje na zmysły. Na pewne elementy języka architektury nie można się uodpornić.
"Na zmysły", czyli na więcej niż jeden.
R.G.: - Architektonicznymi zabiegami da się oszukać nie tylko wzrok, jednak w grze z kilkoma zmysłami na raz celowało barokowe malarstwo. W tej epoce niektóre obrazy komponowano tak, że widz zadawał sobie pytanie: co dzieje się poza ramą? Co takiego się wydarzyło, że sportretowane przez malarza postaci reagują w ten, a nie inny sposób? Artyści robili to tak sprytnie, że obcowanie z dziełem przechodziło na inny poziom, przestawaliśmy tylko oglądać płótno, ale w wyobraźni zaczynamy również, np., je "słyszeć".
Na lekcjach plastyki mówi się uczniom, że w greckim Partenonie wrażenie idealnie prostej kolumnady uzyskiwano dzięki delikatnym wybrzuszeniom trzonów kolumn. To właśnie w starożytności zaczęto sięgać po optyczne sztuczki?
R.G.: - Trop korekt optycznych jest słuszny, jednak nie da się wytyczyć konkretnego momentu, w którym budowniczowie zaczęli prowadzić z widzem wizualną grę. Możliwe, że robili to od zarania dziejów. W połowie trzeciego tysiąclecia p.n.e. piramidę Dżosera w Sakkarze ustawiono tak, by wchodzący do kompleksu grobowego widzieli ją w jak najciekawszym ujęciu: nie na wprost, ale bryłowo. Potem w taki sam sposób stawiano piramidy w Gizie, następnie był wspomniany już Partenon, a dalej - starożytny Rzym z doskonałym malarstwem iluzjonistycznym, za sprawą którego we wnętrzach domów rozgrywały się niezwykłe widowiska. Ten łańcuch trików można by ciągnąć aż do współczesności - teraz mamy np. ekrany ledowe na ścianach. Ta atrakcja, często stosowana w parkach rozrywki, jest daleką spadkobierczynią pompejańskich iluzji.
Interesuje mnie jedno oczko w tym łańcuchu - Średniowiecze. Epoka, która tak ochoczo odrzuciła antyczny dorobek estetyczny z iluzji też zrezygnowała?
R.G.: - Wręcz przeciwnie, gotycka struktura miała służyć iluzji. Charakterystyczne dla tego stylu łuki przyporowe i skarpy konstruowano po to, by siły rozporu, naciskające na ściany, przerzucić na zewnątrz budynku. Dzięki temu zabiegowi, wierni stojący we wnętrzu świątyni mieli wrażenie, że sklepienie nad ich głowami unoszone jest przez światło, wpadające przez gigantyczne, witrażowe okna. Jakby zwieszało się z nieba - znów - dzięki nie ziemskiej, a boskiej ingerencji.
Wyjdźmy na moment z tych świątyń. Bo nie wierzę, że tylko w architekturze sakralnej pozwalano sobie na sztuczki.
R.G.: - Nie tylko. Wspomniane Scala Regia, choć stworzone na zlecenie papieży i umieszczone w Watykanie, były konstrukcją jak najbardziej laicką. Imponujące schody miały robić wrażenie na tych, którzy odwiedzają stolicę apostolską nie w celach religijnych, ale politycznych. Przypominały, że Watykan to nie tylko religijna, ale i świecka potęga.
Czyli iluzja w służbie władzy. Dyktatorzy zapewne nie mogli sobie odmówić.
R.G.: - I nie odmawiali, ale zwykle z marnym estetycznie skutkiem. Iluzje optyczne, by działać, muszą opierać się na grze z widzem, być rodzajem dialogu. W dyktaturze nie ma miejsca na rozmowę, tam jest wyłącznie perswazja. Ubrana w język architektury przyjmuje formy płaskich ścian, powtarzających się rytmów okien i kolumn, oddziałuje skalą, a nie finezją. Doskonałymi przykładami są projekt berlińskiej Volkshalle, czy Gauforum w Weimarze. Choć obydwa zostały stworzone przez architektów III Rzeszy, po zastosowane w nich środki sięgano w niemal każdym systemie totalitarnym, niezależnie od epoki i miejsca w Europie.
Pojedyncze realizacje można oprzeć na iluzji. A całe miasta?
R.G.: - Miastem, które prowadzi grę z widzem, jest Zamość. Jego układ został zaprojektowany w taki sposób, że od momentu przejścia przez historyczną bramę mamy do czynienia z gradacją przestrzeni. Wchodzimy w ten układ w nieco dziwnym miejscu, jakby bokiem do bloków zabudowy, potem wkraczamy w ciemną ulicę, dalej przechodzimy przez jasny odcinek. Ta sekwencja ciemno-jasno powtarza się kilka razy, aż wreszcie docieramy do ciemnej bryły pałacu, zamykającego cały układ. Taki spacer naprawdę robi wrażenie.
N.Sz.: - Tę grę ze spacerowiczem do mistrzostwa doprowadzono na placu św. Marka w Wenecji. Czy optyczne sztuczki były tam zamierzone, czy też powstały w wyniku nawarstwiających się przez pokolenia przebudów, trudno powiedzieć. Efekt jednak jest imponujący: seria następujących po sobie wnętrz urbanistycznych zaprasza do odkrywania placu, a wzrok prowadzą kolory, gzymsy, krawędzie budynków. W takim miejscu nie potrzebujemy przewodnika, architektura sama prowadzi nas za rękę.
Co daje lepsze efekty: projektowanie od podstaw, czy narastające przez setki lat formy?
N. Sz.: - Nawarstwianie dziedzictwa tworzy charakter i tożsamość miejsca, buduje coś, co określa się mianem genius loci. Można go poczuć np. na rynkach starych miast. Budynki otaczające te place nierzadko były kilkakrotnie burzone i stawiane na nowo, ale sam układ urbanistyczny trwa, niezmienny od setek lat. Takie mieszanie starego z nowym daje bardzo ciekawe efekty. Nierzadko ciekawsze niż te, tworzone od podstaw, przy wykorzystaniu nowoczesnych narzędzi.
Czytaj dalej na następnej stronie >>>
Współczesna urbanistyka lubi korzystać z wypracowanych przez wieki optycznych sztuczek?
R.G.: - Tutaj, niestety, nie mam optymistycznych wniosków. W ostatnich dekadach zagubiliśmy myślenie o przestrzeni jako o miejscu, z którego możemy, a nawet powinniśmy, korzystać z przyjemnością. Zamiast projektować miasta tak, by były ciekawe, koncentrujemy się na tym, w jaki sposób na jak najmniejszej przestrzeni upchnąć jak największą liczbę mieszkań.
N. Sz.: - Ja powiem nawet ostrzej: polska urbanistyka przeżywa kryzys. Zdarzają się oczywiście udane realizacje, takie jak np. rewitalizacja Krakowskiego Przedmieścia, zrealizowana przez pracownię Krzysztofa Domaradzkiego, ale takie próby podejmowane są rzadko. Zamiast nich powstają więc dziesiątki tysięcy bloków, z rozciągającą się pomiędzy nimi przestrzenią niczyją. O ciekawym zakomponowaniu terenu między obiektami mieszkalnymi myśli się tylko w przypadku bardzo dużych, kilkuhektarowych realizacji. Wtedy zdarza się, że między budynkami poprowadzony jest jakiś koncept, jednak kończy się on zwykle wraz z granicą działki. Bo dalej jest już przecież inny deweloper, a inny deweloper to inny koncept. Urbanistyka skapitulowała.
Skapitulowała, bo drogo? Bo trudno? Bo brakuje motywacji?
N. Sz.: - Wszystko po trochu. Prywatni właściciele nie chcą ze sobą współpracować, władze odpuściły trud projektowania dla mieszkańców, a sami mieszkańcy, często z obawy przed zmianą na gorsze, przeciwstawiają się jakiemukolwiek projektowi rewitalizacji.
R.G.: - Notorycznie przesypiamy też czas, w którym najłatwiej byłoby wprowadzić zmiany. Aktualnie trwa boom na osiedla budowane na obrzeżach miast. Można by wykorzystać ten moment do stworzenia planów miejscowych, w których zawarte byłyby przynajmniej rudymenta organizacji przestrzeni. Choćby to, by główna ulica meandrowała, tak żeby przechodnie mogli oglądać budynki pod różnymi kątami. Jednak w większości przypadków, sąsiadujące ze sobą działki należą do różnych deweloperów, a każdy z nich buduje według innego konceptu. Więcej: nawet jeśli dany inwestor ma do dyspozycji sporą działkę, to zdarza się, że kolejne etapy jego inwestycji nie są ze sobą w żaden sposób powiązane. Efekt jest taki, że chciałby się przespacerować tą naszą wspomnianą ulicą, ale nie można, bo blok, bo płot, bo inna przeszkoda. To nie tylko niewykorzystana szansa, ale też zepsuta na wiele lat, jeśli nie na zawsze, przestrzeń.
Czyli w konfrontacji przeszłość - teraźniejszość, znów wygrywają PRL-owskie osiedla?
N. Sz.: - Wcale nie.
Dlaczego nie? Nasza redakcja ma siedzibę w Nowej Hucie. Jest tam zieleń, są przechodki, są bramy, place, nic tylko spacerować i odkrywać.
N. Sz.: - W każdej epoce można znaleźć przykłady dobrego i złego projektowania urbanistycznego. Nowa Huta w Krakowie czy Ursynów Północny w Warszawie to przykłady dobre, zdecydowanie wyróżniające się na tle tego, co w owym czasie było standardem. A standardem były blokowiska - nijakie, monotonne, przestrzennie słabo zdefiniowane. Taka ciekawostka: choć przestrzeń możemy dokładnie zmierzyć, dla ludzkiego umysłu ważniejsze niż centymetry są punkty. Stare drzewo, charakterystyczny budynek, fasada o ciekawym kolorze - to w oparciu o nie tworzymy mentalną mapę miejsca. Na PRL-owskich osiedlach dramatycznie brakuje takich wyróżników.
Zniszczone przestrzenie da się uzdrowić?
N. Sz.: - Coś zawsze da się zrobić, jednak poprawianie wymaga o wiele większego wysiłku i o wiele większych pieniędzy niż porządne budowanie od podstaw.
Gdzieś się udało?
N. Sz.: - Przychodzi mi na myśl węzeł autostradowy Nya Slussen w centrum Sztokholmu. Charakterystyczna koniczynka zbudowana w 1935 roku, była pierwszym tego rodzaju rozwiązaniem w Europie. Teraz, po prawie stu latach od powstania, zmienia swoje oblicze - będzie służyć już nie samochodom a przechodniom, powstanie tam deptak, centrum kultury, lokale usługowe. To imponująca, ale wymagająca bardzo dużej ingerencji w przestrzeń metamorfoza.
R.G.: - Tak naprawdę nad uzdrawianiem przestrzeni, dopiero będziemy łamać sobie głowy. Teraz wciąż budujemy. W Polsce w ciągu ostatnich 70 lat powstało więcej nijakich, brzydkich i źle zagospodarowanym miejsc niż kiedykolwiek w historii. Dopiero kiedy wreszcie zorientujemy się jak dużo ich jest i ile nas kosztują (bo źle zaprojektowana przestrzeń generuje gigantyczne wydatki), zaczniemy szukać rozwiązań. To kolejny problem, który zostawimy w spadku następnym pokoleniom.
To może teraz jakiś pozytyw? Ktoś pozwala sobie dzisiaj na luksus budowania z wyobraźnią?
N. Sz.: - Rzadko, ale tak. Na przykład twórcy King Cross Central - londyńskiego kompleksu, stworzonego na dawnych terenach przemysłowych. Stare realizacje mieszają się tu z nowymi, a obok budynków mieszkalnych znajdują się biura, lokale usługowe, miejsca do wypoczynku. Przestrzenie służące różnym aktywnościom ulokowane są blisko siebie, a to sprawia, że takie założenie nawet swoim stałym bywalcom, oferuje wciąż nowe zaskoczenia. Dodam jednak, że jest to przykład przytoczony po długim namyśle. Takich realizacji, ukierunkowanych na prowadzenie dialogu z odbiorcą, na wzbudzanie w nim emocji, naprawdę nie powstaje dziś wiele.
Luksusowo ma być we wnoszonych od zera miastach Bliskiego Wschodu. Tam nie brakuje ani przestrzeni ani pieniędzy, jest też jeden plan i jeden gospodarz, które powinien dopilnować, by całość była spójna. Może w takie inwestycje będą dobrym miejscem dla wyobraźni i prowadzenia wizualnej gry z przechodniami?
R.G.: - Takie inwestycje raczej nie są dobrym miejscem do niczego. Oczywiście, można wydać gigantyczne pieniądze na zbudowanie miasta od zera, tylko po co jeśli za kilkadziesiąt lat ten teren nie będzie nadawał się do życia z powodu wzrostu temperatur? W Dubaju 40 lat temu nie było nic, a dziś jest wszystko, czego dusza zapragnie, tylko co z tego? Po tym mieście nie da się spacerować i odkrywać jego uroków, bo zwyczajnie jest tam zbyt gorąco. Nie ma tam też mowy o subtelnych zaskoczeniach, o grze z odbiorcą, o finezji. Jest tylko epatowanie skalą.
Nowe technologie przegrywają ze starymi rozwiązaniami?
R.G.: - Jakiś czas temu, kilkanaście kilometrów od Abu Dhabi, chciano postawić nowoczesne miasto Masdar. Ośrodek miał być zeroemisyjny, trzeba więc było znaleźć alternatywę dla elektrycznej klimatyzacji. Po długich badaniach i konsultacjach zaproponowano wąskie, zacienione ulice, studnie, mające pobudzać ruch powietrza, miejski plac, ocieniany przez wielkie parasole. Te, ogłaszane jako nowatorskie rozwiązania były niczym innym, jak ukłonem w stronę tradycyjnej architektury regionu.
N. Sz.: - Coraz częściej badając przestrzeń dochodzimy do wniosku, że czasem zamiast dać się uwieść nowoczesności smart cities, warto zrobić krok do tyłu i przyjrzeć się temu, jak radzili sobie nasi przodkowie. W wielu przypadkach rozwiązań nie trzeba wymyślać na nowo, wystarczy tylko odrobinę je uwspółcześnić. Czasem od elektroniki, sztucznej inteligencji i skomplikowanego oprogramowania, lepsza jest siła wyobraźni.
Natalia Szcześniak i Radosław Gajda są gośćmi tegorocznej edycji Festiwalu Copernicus. 20 maja, o godz. 15.00 na Facebooku festiwalu będzie można wysłuchać ich wykładu "Więcej niż widzieć - Jak wyobraźnia pomaga nam w odbiorze przestrzeni i jak igra z naszymi zmysłami"
Zobacz również:
Eurowizja 2021 - niezręczna wpadka podczas półfinału
Julia Kamińska pozuje na plaży
Niefortunna wpadka "Pytania na śniadanie"