Znikający relaks. Co się stało z ośrodkami wczasowymi z PRL?
Niewielkie, drewniane domki, rozrzucone w środku lasu. Przeszklona stołówka z widokiem na jezioro. Dachy, imitujące swoją linią kształt górskiego pasma. Na ścianach mozaiki, a nad wejściem - gięte z metalu litery, układające się w napisy: "Skowronek", "Kormoran", "Posejdon". Takich miejsc na wakacje już nie ma albo – prawie nie ma. O tym, co się z nimi stało, opowiada Marcin Wojdak – fotograf, pisarz, twórca instagramowego profilu Cosmoderna i autor książki "Ostatni Turnus. Pocztówki z wczasów w PRL-u".
Tydzień w pięciogwiazdowym hotelu, czy turnus w ośrodku wczasów pracowniczych - co wybierasz?
Marcin Wojdak: - A czy to byłby ośrodek w czasach swojej świetności?
Zdecydowanie. Załóżmy, że można przenieść się w czasie.
- W takim razie, bez wahania: ośrodek. W pięciogwiazdkowym hotelu już byłem, a przenosząc się na wczasy z lat 60-tych czy 70-tych mógłbym zweryfikować, czy opowieści, które sprzedają mi dawni wczasowicze są odbiciem rzeczywistości, czy może tylko efektem nostalgii.
Co się kryje w tych opowieściach?
- Gdybym miał odpowiedzieć jednym słowem: beztroska.
To może nie być kwestia magii wczasów w PRL, tylko zwykła tęsknota za młodością.
- Wydaje mi się, że w tym przypadku rolę odgrywa jeszcze kilka elementów - rytm życia sprzed transformacji, mniejsze podziały społeczne, mniej dotkliwa presja ekonomiczna. Może właśnie z uwagi na nie wczasy w PRL jawią nam się jako dwa tygodnie, w czasie których można było naprawdę oderwać się od codzienności, być "tam i tylko tam", bez zaprzątających głowę myśli o tym, co czeka nas w pracy po powrocie z turnusu.
Zobacz również: Ostatnia stacja. Jaki los czeka dworce z PRL?
Wczasy w ośrodku należącym do zakładu pracy, obiekty o nazwach "Kolejarz", "Metalowiec", "Budowlani", mozaiki z atrybutami górnika czy rybaka i wreszcie - koledzy z pracy na tym samym turnusie. To nie brzmi jak okoliczności, w których można zapomnieć o pracy.
- Niekoniecznie. W PRL zakłady pracy często zatrudniały setki jeśli nie tysiące pracowników, turnusy odbywały się w interwałach po 100-150 osób, rotacja była więc wystarczająco duża, by zminimalizować sytuację, w której kolega z biurka obok staje się kolegą z wakacji. A nawet gdyby tak się stało, dla wielu osób byłoby to nie tyle źródłem stresu czy frustracji, co po prostu zabawnym zbiegiem okoliczności. Kilkadziesiąt lat temu praca nie stanowiła tak dużego obciążenia psychicznego jak dziś.
Wyobraźmy sobie taką sytuację: wyjechałeś na wczasy. Budzisz się pierwszego dnia turnusu i za nic nie możesz sobie przypomnieć, gdzie jesteś. Rozglądasz się po pokoju, wychodzisz z domku letniskowego i próbujesz domyślić się, do jakiego to regionu Polski, wysłał cię tego lata Fundusz Wczasów Pracowniczych...
- Gdybym po wyjściu na zewnątrz usłyszał szum fal, to stawiałbym na Bałtyk...
A wykluczając dźwięki i krajobraz? Czy sam wygląd ośrodków wypoczynkowych mógłby podpowiedzieć ci, gdzie się znajdujesz?
- Nieszczególnie. W górach istnieją pojedyncze przykłady ośrodków, stylizowanych na mocno uproszczony, zmodernizowany styl zakopiański, nad morzem pojawiają się mozaiki, przedstawiające fale, ryby czy Posejdona, jednak w ogólnym ujęciu, architektura okazuje się bardzo jednorodna. Dla mnie taka sytuacja jest całkiem w porządku - pozwoliła na wykrystalizowanie się jednego stylu, charakterystycznego dla całego kraju.
Jak byś opisał ten styl?
- Wszystkie obiekty wypoczynkowe noszą cechy, charakterystyczne dla powojennego modernizmu, mają czytelne formy i proste kształty. Co ciekawe, ta nowoczesność miesza się w nich z tradycją - powszechne, zwłaszcza w przypadku domków letniskowych, są nawiązania do wiejskich budynków z gankiem, spadzistym dachem, czasem również z okiennicami.
Wiemy, kto projektował te obiekty?
- Tylko w nielicznych przypadkach, jak np. słynnych piramid Buszko i Franty w Ustroniu. Większość firm, które zlecały budowę ośrodków wypoczynkowych, już nie istnieje, podobnie jak należące do nich dokumenty i archiwa, trudno więc przeprowadzić kwerendę w tej sprawie. Dodatkowo na obiektach z rzadka umieszczano tabliczki znamionowe z nazwiskami architektów - dom wczasowy czy zespół domków letniskowych miał pełnić określoną funkcję, a nie być pomnikiem umiejętności biura projektowego.
W PRL zakład, który chciał postawić dla swoich pracowników ośrodek, mógł po prostu wybrać projekt z katalogu państwowej firmy, specjalizującej się w tego rodzaju budownictwie. Bywało, ze jakieś przedsiębiorstwo kupowało dany model, a potem stawiało taki sam obiekt w górach, na Mazurach i nad morzem. Wyjątki w tej jednolitości stanowiły ośrodki luksusowe - one wymykały się wszelkim kategoriom, może poza ogólnym kryterium powojennego modernizmu.
Kto w PRL mógł liczyć na wakacyjny luksus?
- Górnicy, wojskowi, a przede wszystkim - klasa rządząca.
I jak wyglądały wakacje premium w minionym ustroju?
- Gdyby ktoś chciał sam się o tym przekonać, mógłby odwiedzić np. ośrodek Wilga w miejscowości Rudno na Ziemi Lubuskiej. Jest tam nie tylko zachwycająca stołówka w kształcie rotundy, ale też biblioteka, kawiarnia, sala telewizyjna, a wszystko to wykończone na najwyższym poziomie: mozaiki, metaloplastyka, niepowtarzalne oprawy świetlne, starannie dobrana stolarka okienna.
- W poszukiwaniu luksusu można też zajrzeć do Łańska - obiektu, który do dziś należy do Kancelarii Prezesa Rady Ministrów. To gigantyczny, liczący kilkadziesiąt hektarów teren, w obręb którego wchodzi niemal całe jezioro. Tuż nad akwenem postawiono budynki, stylizowane na XIX-wieczne myśliwskie wille, a także murowane, modernistyczne obiekty z lat 50. Wszystko ogrzewane, z pełnymi węzłami sanitarnymi.
A coś na południu Polski?
- W tym rejonie polecam Kozubnik na Żywiecczyźnie. Znajduje się tam były Zespół Domów Wypoczynkowo-Szkoleniowych Hutniczego Przedsiębiorstwa Remontowego. Usytuowany w dolinie, ze zróżnicowaną architekturą i atrakcjami w postaci basenu, sauny, boisk oraz stołówki. Pod tą ostatnią przepływał górski potok. Wczasowicze, jedząc śniadanie czy obiadokolację, słyszeli wodę, szumiącą pod nogami. Myślę, że taki obiekt z powodzeniem mógłby powstać w Alpach czy w jakimś zakątku Stanów Zjednoczonych i nie odbiegałby formą od tamtejszego budownictwa. Ma niestety jedną, poważną wadę - już nie istnieje. Na początku lat 2000 został całkowicie zdewastowany, a od kilku lat na jego miejscu stawiany jest nowy kompleks budynków mieszkalnych. Na szczęście wciąż można odwiedzić hotel Tatry w Małych Cichych. To dawny hotel Urzędu Rady Ministrów powstały pod koniec lat 70-tych. W jego wnętrzach zachowało się wiele oryginalnych elementów wystroju i ze wsparciem odrobiny wyobraźni można się tam poczuć jak Gierek na wakacjach.
Dla partii luksus, a dla zwykłych obywateli? Co można było robić w ośrodku, położonym w małej miejscowości, w środku lasu?
- Myśląc o wakacyjnych atrakcjach w PRL, warto zwrócić uwagę na topografię ośrodków wczasowych. Pomijając regiony w górach, głównym kryterium, decydującym o umieszczeniu obiektu w danym miejscu była woda. Bliskość morza, jeziora, stawu czy rzeki, stanowiła atrakcję samą w sobie. Kilka dni temu spędziłem noc w ośrodku Skowronek w Augustowie. Kiedy rano otworzyłem drzwi domku, zobaczyłem sosnowy las wokół, poczułem zapach żywicy i usłyszałem ptaki, to nie miałem żadnych wątpliwości co do tego, że chciałbym wypoczywać w takim miejscu. Myślę też, że jeszcze kilkadziesiąt lat temu ludzie nie mieli tak wielkiego problemu z niedoborem bodźców. Przypuszczam, że perspektywa odpoczynku, obecność ludzi wokół, wspólne rozmowy po posiłkach, były atrakcją samą w sobie. A jeśli dodać do tego obecność przestrzeni do uprawiania sportu, plac zabaw dla dzieci i salę telewizyjną, to mamy komplet. Nic tylko wypoczywać.
Mogłam mieć trzy lata, kiedy pojechałam z rodzicami na wczasy do Muszyny. Z dostępnych na miejscu atrakcji można wymienić: rzekę po kolana, salę telewizyjna, gdzie chodziło się oglądać "Dynastię" i żółwia, który przyjechał na wakacje z panią z domku obok. Nie przypominam sobie narzekania na nudę.
- Dokładnie, tak to wyglądało.
To teraz zapytam o coś, co wydaje mi się stać na drugim biegunie standaryzacji, typowości i przewidywalności: wczasy wagonowe. Cóż to był za wynalazek?
- Kapitalna sprawa. Bardzo żałuję, że na podobny koncept nie zdecydowali się również rybacy czy lotnicy. Mógłbym wtedy jeździć po ośrodkach zbudowanych ze starych kutrów albo samolotów.
- Wczasy wagonowe były oczywiście rozwiązaniem dla kolejarzy i ich rodzin. W starych, wyłączonych już z użytku wagonach, urządzano miejsca wypoczynkowe o najróżniejszym metrażu i wyposażeniu. Czasem cały wagon stawał się domkiem letniskowym dla jednej rodziny, czasem jeden, wieloprzedziałowy wagon zamieniał się w pawilon z kilkoma odrębnymi pokojami wewnątrz. Co ciekawe, bywały sytuacje, w których rodzina wczasowiczów mogła sobie zamówić taki wagon z bezpośrednim transportem do wybranego ośrodka wczasów wagonowych. Wsiadali do niego na umówionym wcześniej dworcu - np. w Zakopanym, wagon był podczepiany do końca składu jadącego np. nad morze i tak rodzina podróżowała przez całą Polskę już w swoim docelowym wagonie. Można powiedzieć, że była to kolejowa wersja przyczepy.
Zobacz również: Wakacje z widokiem na tory
Wyobrażam sobie ten widok.
- Można wyobrazić sobie jeszcze lepszy. Kiedy wagony wypoczynkowe stały na bocznicy jakiegoś dworca czy węzła kolejowego, to prezentowały się w sposób - powiedzmy - umiarkowanie surrealistyczny. Jednak parę razy widziałem wagony ulokowane po prostu na brzegu jeziora. Kompletny kosmos.
Na wagon w środku lasu raczej nie sposób trafić przypadkiem. Skąd wiedza, gdzie szukać dawnych ośrodków wczasowych?
- Sposobów jest kilka. Można na przykład w wyszukiwarkę portali aukcyjnych wpisywać frazę "ośrodek wczasowy". Ja na przestrzeni lat znalazłem kilkanaście publikacji - skorowidzów gromadzących np. ośrodki wczasowe Pojezierza Drawskiego. Umieszczono w nich adresy, gorzej jednak ze zdjęciami. Zamiast fotografii często publikowano ryciny lub szkice, na podstawie których trudno zweryfikować atrakcyjność danego miejsca.
- I tu z pomocą przychodzą Google Maps, moim zdaniem najlepsze źródło informacji o architekturze w ogóle, bo żaden opis nie odda informacji o stanie budynku tak dobrze, jak zdjęcie satelitarne. Zdjęcia satelitarne pomagają też w poszukiwaniach - skoro wiemy, że ośrodki wczasowe powstawały w atrakcyjnych przyrodniczo lokalizacjach, można po prostu sprawdzić jak wygląda brzeg danego jeziora na mapie Google. Czy w jego sąsiedztwie widać jakieś interesujące obiekty? Dodatkową wskazówkę stanowią komentarze i opisy. Kiedy w recenzji danego obiektu czytam: "jedzenie dobre, pokój czysty, ale urządzony jak za Gierka" wiem, że warto tam pojechać.
Załóżmy więc, że jedziesz. Docierasz na miejsce, idziesz np. do sklepu, pani ekspedientka widząc nową twarz pyta: co pan tu robi? Ty odpowiadasz, że będziesz fotografował opuszczony ośrodek wypoczynkowy. Jaka jest najczęstsza reakcja?
- Niewiedza. Coś tam kiedyś było, coś tam dalej stoi, właściwie nie wiadomo co to jest. Bardzo często to ja jestem źródłem informacji o obiekcie dla ludzi, którzy od lat żyją w jego sąsiedztwie.
Czyli "lokals" anegdoty nie opowie.
- Różnie bywa. Jestem typem, który lubi rozmawiać z ludźmi, wchodzę w interakcje, nawet gdy nie ma takiej potrzeby. Wchodząc na teren jakiegoś opuszczonego obiektu, chcę uniknąć wrażenia, że przychodzę na szaber albo mam inne niecne zamiary. Zagaduję więc do kogo tylko mogę, a czasem z tych spotkań wychodzą fajne rzeczy. Robiłem kiedyś zdjęcia opuszczonego garnizonu wojsk radzieckich w Trzebieniu, w Lubuskiem. Na miejscu, w budynku dawnego kinoteatru spotkałem grupkę młodzieży. Był piątek wieczór, gdy dojechałem akurat zaczynali imprezę. Wszedłem, mówię "cześć", pytam co to za impreza, co robią, co piją, oni patrzą na mój aparat i też zaczynają pytać: a skąd ja jestem, co robię, czego tu szukam. I tak od słowa do słowa chyba trochę mnie polubili, bo zaprowadzili mnie do miejsca, w którym schowane były stare plakaty propagandowe. Dostałem od nich na pamiątkę portret Breżniewa.
A jak z przyzwoleniem na robienie zdjęć?
- To jest śliski temat.
Chyba wiem, na czym polega jego śliskość. "Nie wolno, ja nie mogę sam pani wpuścić, ja muszę do szefa zadzwonić, a czego pani w ogóle szuka?". Z mojego doświadczenia wynika, że ochroniarze niczego nie strzegą tak pilnie, jak dostępu do obiektów w których nie zostało już nic do ukradzenia i niemal nic do zniszczenia.
- Masz rację, często tak jest. Mój sposób na rozładowanie tego rodzaju sytuacji jest następujący: najpierw próbuję wyczuć, jak bardzo obronne jest podejście osoby pilnującej budynku. Jeśli stan wydaje się poważny, zaczynam mówić coś w rodzaju: a wie pan, bo ja kiedyś byłem w podobnym miejscu, pewnie tam obok jest stołówka, a nieco dalej boisko. Kiedy ktoś już widzi, że nie jestem przypadkową osobą, sam zaczyna snuć swoje wspomnienia związane z tym miejscem albo po prostu opowiadać o trudzie pracy ochroniarza. A gdy jesteśmy trochę zakolegowani to wreszcie mówi: niech pan robi już te zdjęcia...
Zobacz również: Dziewczyny mówią: koniec z pompą. Teraz budujemy dla ludzi
Cały czas mówimy o sytuacjach, w których w obiekcie ktoś przebywa. A gdy nikogo nie ma, jakie są scenariusz? Skok przez ogrodzenie?
- Tak robią ci, którzy zajmują się urbexem.
A ty nie zajmujesz się urbexem?
- Ja mam problem z urbexem, nawet z samym słowem. Dla mnie nigdy wartością samą w sobie nie było to, że dany budynek jest opuszczony czy zrujnowany. Z mojej perspektywy nadrzędnym kryterium jest jego atrakcyjność wizualna i architektoniczna.
- Poza tym, obiektywnie patrząc, wejście na cudzy teren jest po prostu włamaniem. Wiadomo, że jeśli mówimy o miejscu, leżącym odłogiem, które ogradza podziurawiona siatka, to można pozwolić sobie na więcej. Jeśli jednak okazuje się, że aby wejść do obiektu trzeba najpierw wdrapać się na ogrodzenie, a potem jeszcze wyważyć okno w podpiwniczeniu, to mam wobec takiego scenariusza spore opory. Kiedy trafiam na nienaruszone miejsce, to po prostu zostawiam je w spokoju. Przecież ostatecznie nie mówimy tu o skarbach starożytnego Egiptu, które trzeba bezwzględnie udokumentować dla przyszłych pokoleń. Praworządność jest istotniejsza.
Może nie skarby starożytnego Egiptu, ale zawsze skarby. Gdyby porównać Polskę do innych krajów bloku komunistycznego, jak bardzo wyjątkowi i atrakcyjni jesteśmy z naszymi ośrodkami?
- Forma zorganizowanego wypoczynku istniała we wszystkich krajach bloku wschodniego. Polskę na ich tle wyróżniają jednak dwie rzeczy. Po pierwsze: ich liczba - nikt nie ma tak gigantycznego zbioru ośrodków wypoczynkowych. Po drugie: charakter. Miałem kiedyś pomysł, żeby zrobić zagraniczne wersje Ostatniego Turnusu i sfotografować obiekty w Bułgarii, Mołdawii czy Rumunii. Pojechałem, obejrzałem i okazało się, że to nie to. Brakowało powabu, klimatu, sentymentu, kojarzącego się z wypoczynkiem. Hotele nad ciepłymi morzami dawnego bloku wschodniego są zaskakująco podobne do obiektów na wybrzeżu hiszpańskim czy włoskim - betonowe, obliczone na przyjęcie dużej liczby gości, anonimowe. Po prostu nieatrakcyjne.
Może więc nasze ośrodki wypoczynkowe mogłyby być towarem eksportowym? Francuski albo włoski turysta myślałby sobie: co tam Wawel, co tam Malbork, zamki są i u nas. Za to modernistyczny domek nad jeziorem - to jest coś oryginalnego!
- Obawiam się, że pojedyncze stołówki, mozaiki czy rozrzucone w lesie domki to zbyt mało, żeby skusić zachodniego turystę.
Nawet tego zorientowanego na architekturę?
- Taki turysta minie Polskę i pojedzie jeszcze dalej na wschód, do Rosji, oglądać wielkie uzdrowiska pełne monumentalnych budynków o zadziwiających formach. Nie widzę więc szans na uczynienie z dawnych ośrodków wypoczynkowych produktu eksportowego. Za to produkt lokalny - owszem. Myślę, że ładnie odrestaurowany ośrodek w stylu retro bez problemu znalazłby gości.
Zobacz również: Półwysep z betonu. Co się buduje nad polskim morzem?
Po 89. roku ośrodki w stylu retro zamieniliśmy na obiekty większe, nowocześniejsze, wygodniejsze, wyposażone w większą liczbę atrakcji. Chciałoby się powiedzieć "zamieniliśmy na lepsze". Czy rzeczywiście?
- Nie. Według mnie bilans wychodzi absolutnie na zero. Przypuszczam, że gdyby PRL nie miała problemów finansowych wzrost standardu w ośrodkach wypoczynkowych nastąpiłby samoistnie. Tak jak w blokach i domach upowszechniły się łazienki z ciepłą wodą, tak z biegiem czasu stałyby się one normą w domach wczasowych i domkach letniskowych. Wygoda przyszłaby sama - w tym celu nie trzeba stawiać nowych obiektów.
- Tym bardziej, że stawiając je, często dokonuje się zbrodni na przestrzeni. Od czasu, gdy fundamentem urbanistyki jest zysk, jej jakość drastycznie się pogorszyła. Walory krajobrazowe niby wciąż są istotne, jednak w wielu regionach popyt na miejsca noclegowe jest tak duży, że można sprzedać i zabudować każdą działkę. Kiedy patrzę na to, co powstaje na terenach dawnych ośrodków wczasowych stwierdzam, że mimo podwyższenia standardu jakość tych miejsc spada na łeb na szyję. Jest gęsto, brzydko, pstrokato, bez troski o doświetlenie pomieszczeń i przestrzenie wspólne. Kiedyś na terenie każdego domu wczasowego czy ośrodka domków letniskowych znajdowało się miejsce do przebywania razem. Teraz jest co najwyżej parking i mikroskopijny ogródek.
To brzmi jak objawy tej samej choroby, która trawi budownictwo mieszkaniowe. Rak miejskiej patodeweloperki z przerzutami do kurortów.
- Dokładnie. Pamiętam szok, jaki przeżyłem w małej nadmorskiej miejscowości Rowy. W zachodniej części miasteczka, tuż nad morzem, znajdowało się kilkanaście ośrodków wypoczynkowych. Składały się na nie domki rozstawione tak rzadko, że przypominały zbudowane w lesie samotnie. Teraz część z tych ośrodków zburzono, dużą ilość drzew wycięto, a na miejscu domków powstały rzędy bliźniaków. Stoją ciasno, jeden obok drugiego, a przestrzeń między nimi wybetonowano. Koszmar.
Prawdziwe wakacje marzeń.
- Dodatkowo, gdy tego rodzaju ośrodki domków letniskowych są sprzedawane, często ulegają atomizacji - każdy domek zyskuje innego właściciela. I tak zespół zmienia się w kilkadziesiąt odrębnych bytów, z których każdy zyskuje inny kolor, formę, dekorację...
I oczywiście każdy zyskuje ogrodzenie.
- Często tak. Dodatkowo, gdy dochodzi do tego rozparcelowania, części wspólne, które zwykle prezentowały bardzo wysoki architektoniczny poziom, przestają być potrzebne. Stołówki i kawiarnie stoją puste, niszczeją, stają się straszydłem wśród pozostałych, wyremontowanych domków, aż wreszcie właściciele wspólnie podejmują decyzję o ich wyburzeniu I tak cenny obiekt znika.
Czasem znika cały ośrodek. Co decydowało o tym, czy ośrodek przetrwa transformację ustrojową?
- Kilka czynników: lokalizacja, kapitał, szczęście do ludzi, kompetencje lokalnych władz. W zależności od występowania lub braku tych elementów, losy ośrodka mogły potoczyć się według różnych scenariuszy.
Scenariusz pierwszy - firma, będąca właścicielem obiektu bankrutuje, a on sam odchodzi w niebyt. Niby przejmują go Lasy Państwowe czy gmina, ale nie nikt nie ma pomysłu na jego prowadzenie, więc opuszczone budynki zaczynają niszczeć. Jeśli dotrze do nich jakaś urbexowa grupa, a zdjęcia z wizyty umieści w Internecie, agonia nieco przyspiesza, bo o opuszczonym obiekcie dowiadują się różnej maści lokalni złodzieje, zbieracze i ci, którzy szukają miejsca na plenerowe imprezy.
Scenariusz drugi to wspomniana już atomizacja, czyli rozparcelowanie całości na setkę odrębnych własności.
Scenariusz trzeci - modernizacja przez uproszczenie. Ma być "nowocześnie" metaloplastyka zostaje więc rozmontowana, mozaiki zamalowane, światła wymienione na ledy. Z dawnego charakteru ośrodka nie zostaje prawie nic.
A czasem nic nie zostaje z samego ośrodka i to jest scenariusz czwarty. Jeśli kompleks kupiono tylko ze względu na grunt, na którym stoi, szybko zostaje zrównany z ziemią.
Cztery scenariusze, a każdy czarny.
- Jest i piąty - najrzadziej spotykany, ale za to pozytywny. To sytuacja, w której ośrodkiem zajmuje się ktoś, kto czuje cały ten vibe, kto wie, jaką wartością jest wystrój i architektura. Trzy tygodnie temu w Borach Tucholskich spotkałem pana zarządzającego ośrodkiem pierwotnie należącym do stoczni remontowej Żeglugi Gdańskiej, w której sam pracował. Domki w tym kompleksie zbudowano z blachy odzyskanej ze złomowanych statków - to jedyna taka realizacja w Polsce. Ten pan, świadomy jak wyjątkowym miejscem kieruje, utrzymuje obiekt w niemal niezmienionym kształcie, a jeśli już wprowadza drobne modernizacje, to zawsze robi to z szacunkiem dla pierwotnego projektu.
Kto przyjeżdża do takich miejsc?
- Na to pytanie odpowiedziała mi z kolei dyrektorka ośrodka wczasowego powstałego niegdyś dla pracowników radia i telewizji w Posejnach niedaleko Augustowa. Ona, zawodowa kierowniczka ośrodków wczasowych z 40-letnim stażem i praktyką w 16 obiektach, również zachowała to miejsce w niemal niezmienionym kształcie. Mówi, że doskonale wie, że nie przyjadą do niej zamożni ludzie, wymagający klimatyzacji, basenu, spa i restauracji. Odwiedza ją za to stała klientela, która bardziej od luksusów ceni sobie kameralny klimat i niezmieniający się charakter ośrodka.
Co tracimy wraz z dawnymi ośrodkami wypoczynkowymi?
- Dwie rzeczy. Pierwsza jest bliższa człowiekowi, druga - bliższa przyrodzie. Ludzie tracą powszechny dostęp do wypoczynku. Wczasy pracownicze może nie były luksusowe czy ekscytujące, ale były powszechnie dostępne. Prawie każdy, kto pracował, mógł co roku spędzić dwa tygodnie nad morzem czy w górach. Dziś nie wszyscy mogą pozwolić sobie na taki wyjazd.
Dziś nie wszyscy mogą sobie pozwolić na jakikolwiek wyjazd.
- Dodatkowo, pobyt w ośrodku dawał szansę obcowania z dobrej jakości architekturą, ze sztuką w postaci mozaik i metaloplastyki, z wzornictwem wykonanym przez mistrzów w swoim fachu. Wszystkie te elementy są obecnie wybitnie deficytowym towarem,
- Druga strata dotyka zaś krajobrazu. Zaburzona zostaje harmonia między infrastrukturą i przyrodą, niknie przyjemny rytm domków ukrytych w lesie, nikną bryły domów wczasowych, umiejętnie wkomponowane w górskie pasma. Tego już nie ma. Dziś nikt nie myśli o tym, w jaki sposób nowopowstający budynek wpływa na krajobraz i zdaje się nie dostrzegać, że często jest on bryłą, która szpeci okolicę w promieniu kilkuset metrów. I chyba to złości mnie najbardziej. Człowiek może stracić wiarę w postęp, gdy widzi, jak egoistyczną formę potrafi on przybrać.