Jerzy Gruza: Ja cały czas kocham...
... siebie”, mówi twórca kultowego „Czterdziestolatka” i niepoprawny kobieciarz, który właśnie kończy 83 lata. Z tej okazji dał się namówić na zwierzenia o telewizji, kobietach i swoich wybrykach.
Słynie pan z poczucia humoru. Z siebie też potrafi się pan śmiać?
Jerzy Gruza: - Śmieję się niemal wyłącznie z siebie. Wszystko, co pisałem i robiłem w życiu, to było naigrywanie się z samego siebie. Nie obserwuję tego u kolegów - ludzie wolą się śmiać z polityki, szefa, kolegi. W moich anegdotach to ja jestem bohaterem negatywnym. Zawsze mi się coś dzieje, ktoś mi podstawi nogę, coś mi nie wyjdzie, przewrócę się.
Nie doskwiera panu gęba żartownisia?
- Trochę tak, bo nawet gdy chcę coś poważnego napisać czy powiedzieć, i tak każdy oczekuje, że jednak będzie tam coś śmiesznego. W towarzystwie wciąż jest presja, że coś powiem albo skomentuję w zabawny sposób. A przecież nie zawsze mam chęć do żartów.
No właśnie, niedawno pan powiedział, że ostatnio rzadko się śmieje. Dlaczego?
- Bo okres prześmiewczy w pewnym wieku zaczyna się u człowieka zmieniać w obserwację smutną. Dziś obserwuję pewne sytuacje i zawsze widzę dwie strony medalu: i komiczną, i tragiczną. Podam przykład. Po tej ulicy spaceruje starszy pan z małym pieskiem i przemawia do niego tak, jakby ten pies absolutnie wszystko rozumiał, a wręcz był partnerem do rozmowy. Ale to jest zarówno śmieszne, jak też smutne. Śmieszne jest to, co on wygaduje, ale smutne to, że pewnie ma tylko tego psa do rozmowy. Zapewne jest samotny i nikogo w jego życiu już nie ma.
Co pana drażni?
- Sam siebie drażnię (śmiech). Drażni mnie to, że nie mam silnego charakteru. Wszystkie przyrzeczenia, które sobie robię, spełzają na niczym. Czy to po wizycie u lekarza, czy na Nowy Rok. Mówię sobie, że nie będę jadł w nocy, a potem o pierwszejsię dopycham. Ech...
O czym pan rozmyśla podczas bezsennych nocy?
- Próbuję się zanurzać w inne życia. Czytam klasyków. Zagłębiam się w powieści, kilkakrotnie mogę czytać jakąś książkę. Zawsze mnie to wciąga, bo to jest czyjeś życie, inny kraj, inny pejzaż, inne niebo. Budzi mnie dopiero śmieciarka, która rano podjeżdża pod mój blok. Odkrywam pamiętniki, lubię czytać czyjeś refleksje. Zbieram te złote myśli, spisuję je i myślę o tym, żeby je wydać. Parę swoich zapisków już zresztą wydałem. Do nowych mam już nawet tytuł: "Spostrzegacz Warszawski". Spostrzegam pewne rzeczy - ważne, mniej ważne, smutne i zabawne. Unikam tylko polityki, bo to szybko przemija.
Najważniejsze spostrzeżenia spostrzegacza?
- Pani się na pewno tam znajdzie. Ale ostatnio dostrzegłem coś jeszcze - otóż w Warszawie otwiera się dużo knajpek prowadzonych przez młodych ludzi. Mają kapitalne pomysły i dużo energii. Polska się bardzo rozwinęła pod względem gastronomicznym. Mój przyjaciel spędził ostatnio tydzień w Nowym Jorku. Po powrocie stwierdził, że te nowe knajpy warszawskie są czymś wyjątkowym i wyróżniają się na świecie.
Co dobrego widział pan ostatnio w telewizji?
- Bardzo rzadko ją oglądam. Mam płatny kanał sportowy, namiętnie więc oglądam boks. Nie mogę się od niego oderwać. W boksie jest taki moment, w którym wychodzą panie i pokazują, która to runda. Są bardzo ładne, zadbane i roznegliżowane. Ale kamery wcale ich nie pokazują! Migną tylko, a potem kamera schodzi na spoconego, zakrwawionego faceta z podbitym okiem, któremu trener coś wtyka do głowy. A ten i tak niczego nie rozumie, niczego nie widzi, nawet przypuszczam, że nie wie, gdzie jest. Powinni to zmienić. Gdyby pokazywali panie, byłby to bardzo miły przerywnik podczas tej młócki.
Planuje pan nową produkcję?
- Chciałbym coś nakręcić, ale zupełnie prywatnie. Bez żadnych nacisków, bez pieniędzy i bez wskazówek. Całe życie pracowałem pod naciskami - a to dyrektora, a to prezesa telewizji, redaktora czy cenzora. Już mi się nie chce robić czegoś pod czyjeś dyktando i słuchać opinii ludzi, którzy się na tym nie znają. Dlatego teraz sam, za pomocą telefonu nakręcę jakiś wstrząsający film. Możliwe, że o sobie samym.
Dlaczego nie powstała trzecia część "Czterdziestolatka"?
- Bo żadna opcja telewizyjna go nie chciała. Mieli złotą żyłę w ręku i powiedzieli "nie". Teraz już jest za późno, bo Andrzej Kopiczyński jest w złej formie. Pani wie, o ilu dyrektorów się ten "Czterdziestolatek" rozbił? Mam cały zeszyt z nazwiskami, które się co chwila zmieniały. Trudno, ten film już nie powstanie i trzeba się z tym pogodzić.
Dlaczego to był taki hit?
- Bo dotykał spraw, które są wieczne jak stosunek kobieta - mężczyzna, podwładny - szef, minister - pracownik, dzieci - rodzice, romans - małżeństwo. Kiedy film dotyka tych spraw i jeszcze jest zabawnie opowiedziany, to podoba się ludziom. Niezależnie od tego, kto akurat jest u władzy.
Co się działo na planie "Czterdziestolatka"?
- To było miłe doświadczenie. Świetna ekipa: Andrzej Kopiczyński i Anka Seniuk, młodzi aktorzy grający ich dzieci. Do dziś pamiętam, jak zaangażowałem Piotra Kąkolewskiego do roli syna Karwowskich, a on po wakacjach wrócił na plan ostrzyżony. I nagle w tej nowej fryzurze stał się kompletnie innym człowiekiem! Kazałem zrobić perukę, w której grał już do samego końca. Nawet w wieku 40 lat z tą peruką wyglądał jak chłopiec (śmiech).
Podobno w Karwowskim jest trochę z Gruzy.
- To mężczyzna opanowany przez kobietę. W tamtych czasach była bardzo silna władza kobiet. Prężnie działała liga kobiet. To były potężne kobity, które katowały mężczyzn. Troszkę żeśmy tę sytuację przemycili w serialu. Karwowski, tak jak ja, był w pewnym sensie zdominowany.
Jest produkcja, której się pan wstydzi?
- Owszem. "Gulczas, a jak myślisz" i "Yyyreek!!! Kosmiczna nominacja". Obie były na zlecenie prywatnego producenta. "Gulczasa" uważam za film dość dowcipny, jednak za mało w nim cudzysłowu. Przecież w tym filmie kpiłem i wyśmiewałem, a krytycy sądzili, że popieram zjawisko reality show. Krytykowano mnie za zatrudnianie naturszczyków, a przecież co drugi amerykański aktor to kelner, fryzjer, taksówkarz albo kurtyniarz.
Puścił pan kiedyś producenta z torbami?
- Tak, razem z Bromskim puściliśmy z torbami zagranicznego producenta. "Alicja" to była koprodukcja polsko-belgijska. Producent sprzedał swój pałac, rozwiódł się z żoną i został z niczym. Włożył w ten film wszystko co miał, a ja i Bromski podeszliśmy do kręcenia dość zabawowo...
To prawda, że dotykał pan pierwszych w Polsce sztucznych piersi?
- Tak, należały do Violetty Villas. Znałem ją jeszcze, zanim wyjechała do Ameryki. Z Las Vegas przyjechała jako wielka diwa estrady z ogromnym biustem, którego nigdy wcześniej nie miała. Pokazała mi. Powiedziała: "Zobacz, dotknij". Chyba jako pierwszy w Polsce badałem ten produkt własnoręcznie (śmiech). Ona była urocza, choć męcząca. Ale wspominam to z uśmiechem.
Przez lata miał pan łatkę kobieciarza.
- Czy ja wiem...
"Po moim spojrzeniu kobiety się potykały" - to pana słowa.
- Świadczą o sile oddziaływania. Człowiek ma coś we wzroku. Emanuje pewną energią. Kiedyś w stresie wsiadłem do windy i ona natychmiast się zacięła. Tak samo miałem z kobietami. Jeśli mnie któraś zainteresowała i na nią spojrzałem, ona się z miejsca potykała. Niektórzy aktorzy ćwiczyli takie sztuczki. Mieli tak mocne spojrzenie, że jakby na panią spojrzeli, to by pani nie mogła oderwać wzroku. Ja to miałem naturalnie, gdy mnie ktoś zainteresował.
Wiele razy pan kochał?
- Ja cały czas kocham... siebie.
Co kocha pan bardziej: kobiety czy sztukę?
- Wie pani, nie mogę powiedzieć o sobie, że uprawiałem w życiu sztukę. Robiłem różne rzeczy od festiwali poprzez teatr, telewizję, rozrywkę. Miałem bardzo szeroki zakres zainteresowań i nie mogę powiedzieć, że coś tak uwielbiałem, że bez tego nie mógłbym żyć.
Najlepiej się pan czuje jako twórca filmów, seriali czy programów telewizyjnych?
- Jestem człowiekiem telewizji.
Ale jej pan nie ogląda.
- Kiedyś było mało kanałów, więc gdy coś się w telewizji działo, to się o tym dyskutowało. Teraz jest inaczej. Jacyś agenci się gdzieś gonią po Afryce, a całkiem niedawno wybitna aktorka Danuta Stenka jurorowała, jak skakali na tyłek do wody. Ona to oglądała i się wzruszała. To jakaś bzdura. Wyobraża sobie pani, że Holoubek obserwuje skaczących dupą do wody? Wyłączyłem to. Doszło do mnie, że teraz nie ma granic, że wszystko można. Stenka nie rozumiała, że reprezentuje coś wyższego, w co ludzie wierzą, jakąś wyższą kulturę. Poza tym wkurzają mnie "formaty". Polski reżyser nie jest w stanie niczego wymyślić, tylko opiera się na formatach zza granicy. Byłem kiedyś gościem w telewizyjnym show. Reżyser do mnie mówi: "To teraz pan idzie z lewej do prawej, a potem pan siada z prawej do lewej". Ja mówię: "Ale mnie jest wygodniej z drugiej strony", na co on: "No nie, to jest format. To przyszło z Ameryki, wszystko musi być tak jak w oryginale". Szok!
Popularne seriale też są oparte na formatach.
- No właśnie! To u nas już nikt nie umie niczego dobrego stworzyć? Jakaś pani zdobywa nagrodę za rolę w serialu o niani. Nagradzają ją za wspaniałą rolę, podczas gdy ona dokładnie odtwarza to, co wcześniej już zagrała amerykańska aktorka.
Jest pan szczęśliwym człowiekiem?
- Chyba nie. Jestem zbyt emocjonalny. Wyobraźnia zawsze u mnie pracuje na nie. Ciągle mi się wydaje, że coś się stanie, że coś nie wyjdzie. Potrzeba mi kogoś, kto mnie z tego wyzwoli, czy inaczej nakieruje. Być może psychoterapeuty. Długo już żyję na świecie, widziałem okupację Warszawy, żyłem w różnych okresach polskiej historii, która zawsze stwarzała poczucie niebezpieczeństwa. To mnie nauczyło negatywnego spojrzenia. Mam w sobie dużo strachu. Teraz dotyczy on również mojego zdrowia. Mam swoje lata. Ale też nie mogę powiedzieć, że mi się coś w życiu nie udało. Gdybym teraz coś nakręcił, byłoby to ciekawe. Coś tam już nakręciłem, mam początek i koniec filmu. Zobaczymy, co z tego wyjdzie. Kiedyś Maklakiewicz miał same początki filmów. Kiedy pytałem: "A co dalej Zdzisiu?", bezradnie rozkładał ręce.
Jak pan widzi dzisiejszą Polskę?
- Fenomenalnie rozwijające się państwo. Widzę wielki skok w różnych dziedzinach. Jest taki rewir warszawskiej Woli w kierunku Towarowej. To kiedyś była biedota, Dziki Zachód. I nagle to wszystko rośnie w górę i się rozwija. Ale sporo jeszcze przed nami. Byłem ostatnio w Dubaju. Tam to dopiero jest skok! Oni już dawno są w XXII wieku. Cała Europa i Ameryka nie dorastają im do pięt. Oni mają straszne pieniądze, ale też kulturę i gust. U nas się podniecają Galerią Mokotów. A tam w takiej galerii na drugim piętrze jest szyba, za którą pływają rekiny i ludzie. To rzuca człowieka na kolana. Jedna rzecz mnie ostatnio nuży - déjà vu. Każdy zaułek w Warszawie dotykał mojego życia. Chodzę Polną - tu podczas okupacji mama mi kupiła nowe spodnie, a ja je rozdarłem na rowerze. Tu kręciłem "Czterdziestolatka", tu spotykałem się ze znajomymi. Wszystko już było. Nie mam nowych wrażeń, ale może w pewnym wieku już się ich nie potrzebuje? Nowych ludzi na przykład nie chce mi się poznawać. Tak jak kiedyś Antoni Słonimski. Facet podszedł do niego i mówi: "Chciałbym pana poznać", na co Słonimski odpowiedział: "Proszę pana, ja już zamknąłem listę znajomych". Mam tak samo. Owszem, lubię ludzi, lubię z nimi rozmawiać. Czasem się lubię wtrącać. Gdy np. kłóci się małżeństwo, to ich podburzam. Ostatnio podszedłem do kłócącej się pary na ulicy i z grobową miną mówię: "Proszę pani, ten pan nie ma racji, pani ma rację. On panią obraża". Na co ona "No właśnie, słyszysz? Obrażasz mnie". I awantura!
Bawi pana wichrzycielstwo!
- Niezmiernie! Gdy mi się uda zamieszać w różnych sytuacjach życiowych, jestem szczęśliwy. Ilekroć idę na sushi, robię ten sam numer. Przychodzi kelner i podaje pałeczki, a ja je przy nim rozrywam i z przerażeniem w oczach mówię: "Ojej, strasznie przepraszam, rozerwało mi się". Wtedy ten biedny kelner pouczającym tonem mówi: "Nie, proszę pana, niech się pan nie martwi, tak trzeba robić". Za każdym razem to samo!
Zdarza się panu koloryzować historie na swój temat?
- Zawsze to robiłem. Brali mnie przez to za kłamcę. A ja to robiłem po to, żeby banalną sytuację zmienić w anegdotę.
Dziś pan coś podkolorował?
- Hmm... Powiedzmy, że dzisiaj chyba nie.
Justyna Kasprzak
SHOW 7/2016
Zobacz także: