Wyzwania mnie podniecają
Nie marzy, nie planuje. Bierze życie takim, jakie jest. Minimalista i racjonalista, ale romantyczny. Wierzy, że potrzeba miłości umiera w człowieku ostatnia.
Marcin Dorociński: Lubię scenariusze, które dotykają trudnych spraw, mówią o najintymniejszych stronach ludzkiej natury. Życie nie jest łatwe i usłane różami, ludzie często mierzą się z ciężkimi sytuacjami. O tym jest "Róża" i moje kolejne filmy: "Lęk wysokości", "Obława" i "Miłość". To z pozoru trzy różne historie. Łączy je wspólny mianownik - pytanie, jak zachowuje się człowiek, gdy staje w obliczu ekstremalnej sytuacji. Lubię takie historie. Ale żeby zaraz być ekspertem... to nie. Nie jestem ani psychologiem, ani filozofem. Po prostu chcę grać w ciekawych filmach.
Czego więc może oczekiwać widz po najnowszym filmie z pana udziałem, "Róży"?
- Niezwykle przejmującego filmu, który mam nadzieję, nie pozostawi nikogo obojętnym.
Ten film opowiada o tym, że człowiek nawet po najtrudniejszych przeżyciach nadal jest gotów do miłości. Ta potrzeba umiera chyba ostatnia.
- To prawda! "Róża" to love story, tyle że przefiltrowana przez wrażliwość Wojtka Smarzowskiego i jego sposób opowiadania. Bohaterowie filmu spotykają się w ekstremalnych czasach, gdy słowa człowieczeństwo i miłość zostały zniszczone. Ich spotkanie pokazuje obojgu, że nawet po przeżyciu wielkich tragedii można zbudować piękną i czystą relację nawet na emocjonalnych zgliszczach. Dzięki miłości i zaufaniu odbudowują krok po kroku swój świat.
To ważny film w pana karierze?
- Kiedy zobaczyłem "Różę" w kinie po raz pierwszy, przeżyłem wstrząs. A to nie zdarza się często. Rzadko zapominam, że oglądam obraz ze swoim udziałem i rzadko daję się po prostu wciągnąć w historię. Tutaj było inaczej - mimo że dobrze znałem scenariusz, gra moich kolegów, montaż, reżyseria, muzyka sprawiły, że byłem poruszony. Takie właśnie chwile w kinie lubię najbardziej.
Zdarzyło się, że zagranie jakiejś roli było dla pana szczególnie trudne, bo wiązało się np. z przeżyciami osobistymi?
- Takie sytuacje zdarzały się kilkakrotnie. "Boisko bezdomnych" opowiadało historię człowieka, który był kiedyś obiecującym piłkarzem. Niestety, kontuzja kolana nie pozwoliła mu kontynuować kariery i jego życie potoczyło się inaczej. Ja co prawda nie byłem jakoś świetnie zapowiadającym się piłkarzem, ale chciałem grać w piłkę. Tak jak mój bohater miałem kontuzję i moje życie też potoczyło się inaczej, niż to sobie zaplanowałem.
- Ale tak naprawdę, kiedy czytam scenariusz, nie ma dla mnie większego znaczenia, czy znajduję w swoim życiu podobieństwo do mojego bohatera. Najbardziej cieszę się, kiedy zaczynam żyć fikcyjnym życiem ze scenariusza. W przypadku "Róży" chodziłem zarośnięty, z brodą, nie dosypiałem, by mieć podkrążone oczy. Przygotowując się do roli, podporządkowuję jej wszystko. Stwarzam sobie w głowie i w sercu nową tożsamość.
Pewnie trudno potem z tego się wychodzi?
- Tak, to prawda. Bohaterowie, którym oddałem wszystko, całego siebie, jak Tadeusz z "Róży" czy Tomek z "Lęku wysokości", długo po zdjęciach siedzą jeszcze w mojej głowie. Ale jeśli dzięki temu powstają ważne dla ludzi filmy, to warto nawet za wszelką cenę - "krwi, potu i łez". Trudne wyzwania mnie podniecają.
Słynie pan z tego, że jest gotów poświęcić się dla roli. Są granice, których by pan nie przekroczył?
- Oczywiście. Nigdy nie dałbym się okaleczyć. Mogę eksperymentować ze swoim ciałem, ale też w granicach rozsądku.
A nagość przed kamerą? Sceny z "Kobieta, która pragnęła mężczyzny" były trudne?
- Nie jestem ekshibicjonistą i delikatnie rzecz ujmując, nie odczuwam specjalnej przyjemności z rozbierania się przed obcymi ludźmi. Kiedy scenariusz jest dobry i są tam sceny erotyczne, ale uzasadnione, akceptuję to. Oczywiście potem się zżymam, sprawia mi to kłopot, jestem skrępowany i stresuję się. Zawsze więc muszę się do tego przygotować emocjonalnie. I dobrze, jeżeli mogę wcześniej porozmawiać z partnerką z planu. Dogadać pewne rzeczy, ustalić, a przede wszystkim sobie zaufać. Oczywiście staram się potem rozładowywać napięcie poczuciem humoru. Bo aktorstwo, w najprostszym rozumieniu tego słowa, polega na udawaniu, sceny erotycznej również.
Jak się panu grało z Agatą Kuleszą, filmową Różą?
- Wspaniale. Może dlatego, że Agata jest doskonałą aktorką? A może dlatego, że znamy się od szkoły teatralnej, czyli prawie 20 lat? Pracowaliśmy razem 14 lat w Teatrze Dramatycznym, teraz rozpoczynamy próby w teatrze Ateneum do sztuki "Merylin Mongoł" w reżyserii Bogusława Lindy.
- Agata jest ciepłą, koleżeńską, pełną uroku i dowcipną osobą. Praca na planie była dla nas obojga trudnym doświadczeniem. Ale poradziliśmy sobie, może też dlatego, że mogliśmy na siebie liczyć i byliśmy dla siebie wsparciem. Podczas pracy nad "Różą" odkryłem Agatę na nowo. Myślę, że ten film był dla nas, jak mawiał Rick Blaine grany przez Humphreya Bogarta w "Casablance", początkiem prawdziwej przyjaźni.
Jakie ma pan marzenia?
-Jestem minimalistą i cieszę się z tego, co mam. Nie mam jakiś specjalnie wydumanych marzeń, żyję dniem dzisiejszym i staram się za bardzo nie planować przyszłości. Przyjmuję to, co los mi przyniesie i wierzę, że będzie dla mnie łaskawy.
A pragnienia zawodowe?
- Mój minimalizm dotyczy wszystkich sfer mojego życia. Nigdy nie marzyłem, żeby zagrać Hamleta. Zawsze raczej po cichu liczyłem, że przyjdzie do mnie człowiek i da mi do przeczytania interesujący scenariusz, a potem uda mi się z nim zrealizować dobry film. Marzę więc o tym, żeby spotykać na swojej drodze dobrych i ciekawych ludzi.
Rozmawiała: Justyna Kasprzak