Reklama

Nie wolno tracić nadziei

"Jest cudownie", mówi SHOW Justyna Steczkowska. Zdradza, że wkracza w nowy etap życia. Wspólnie z mężem wygrali walkę o jego zdrowie. Nagrała kolejną płytę. I zabrała rodzinę do Indii.

Co robiliście podczas zimowych ferii?


Justyna Steczkowska: - Pojechaliśmy całą rodziną do Indii. Pierwszy raz byłam tam 14 lat temu. Wtedy kręciliśmy teledysk. Niestety, nic nam się nie udało zrobić. Hindusi są przemiłymi ludźmi, ale nieustannie się spóźniają. I to nie godzinę, tylko kilka dni, twierdząc jednocześnie, że już, za chwilę będą na miejscu, bo właśnie jadą (śmiech). Ale kocham ten kraj, jest magiczny. Teraz też zabrałam ze sobą ekipę do pracy przy teledysku...

Czyli jednak pracowałaś... Podobno wcześniej, na czas choroby twojego męża Maćka, odłożyłaś nagrywanie płyty. To prawda, że przestałaś tworzyć?

Reklama

- Przestałam tak skrupulatnie zajmować się pracą. Ale grałam koncerty, bo przecież nikt z nas nie jest zwolniony na czas choroby od płacenia rachunków. Życie płynie dalej, a my musimy sobie z tym poradzić. Ale powiem ci, że nie chcę na ten temat zbyt dużo rozmawiać, bo o chorobie ma prawo mówić ten, kto ją przeżył. Ja tylko stałam z boku. Współczuć i pomagać to nie to samo, co czuć.

To ja zadam pytanie użyteczne. Czy jest cokolwiek, co mogłabyś poradzić rodzinie osoby chorej?

- Tylko tyle, by nie traciła nadziei i była pełna pozytywnych myśli. To nieodzowny element zdrowia każdego z nas.

W jaki sposób wzbudzałaś w sobie nieustanną wiarę i pozytywne myślenie? 

- To chyba jest kwestia dojrzałości. Mam też taki sposób, że jak zaczynam być mocno podenerwowana, bo wszystko się rozpada, to zaczynam śpiewać. Muzyka płynie, a moje anioły ją słyszą i przylatują z pomocą.

Słyszałam, że jest odwrotnie. Ludzie nieszczęśliwi mają ściśnięte gardło, tracą chęć do śpiewania.

- Przed laty byłam w związku z chłopakiem, który strasznie podcinał mi skrzydła. Człowiek jest utkany z emocji, a kobieta to najdelikatniej utkana "francuska koronka". Kobiety potrafią kochać wbrew wszystkiemu i wszystkim. Tak też było ze mną. Po kolejnej porcji niepotrzebnych słów i czynów straciłam głos. Poszłam do lekarza, bo przecież miałam koncert. Wtedy lekarka powiedziała mi: "Pani Justyno, z pani gardłem jest wszystko w porządku. Czy przeżyła pani ostatnio jakąś traumę?". Pomyślałam w duchu: "Traumę? Jak to strasznie brzmi". Ale prawdą jest, że wtedy całe moje życie było jednym wielkim nieszczęściem. Powoli zaczęło przychodzić otrzeźwienie.

Czy można powiedzieć, że miniony rok był najtrudniejszym czasem w twoim życiu?

- Na pewno bardzo trudna była śmierć taty. A potem... właśnie ostatni rok związany z chorobą męża. Tak, to dwa najmocniejsze zakręty w moim życiu.

Wcześniejsze doświadczenia: szukanie miłości, rozstania z mężczyznami pewnie też były ciężkie?

- Wtedy takie się wydawały. Ale z perspektywy czasu wydają się błahe. Szczególnie po ostatnich wydarzeniach, w których dopada cię nagle świadomość, że możesz stracić kogoś, z kim stanowisz jedność.

Pamiętasz, jak poznałaś Maćka? Przypuszczałaś, że to będzie wielka miłość?

- Historia jest długa, ale zaczęło się od tego, że zobaczyłam go na zdjęciu w gazecie. Pomyślałam, że jest niezwykle pięknym mężczyzną. Być może przez moją nastoletnią głowę przeszła wtedy myśl, że zostanie moim mężem, ale tego nie pamiętam!?

A co było dla ciebie dotąd największym wyzwaniem, jeśli chodzi o pracę na scenie?

- Na scenie nie ma lat lepszych czy gorszych. Cały czas jest ciężka i mozolna praca, przekraczanie granic własnych możliwości. Każdy koncert to sprawdzian twojego talentu, scenicznej charyzmy, charakteru, ale i warsztatu, bez którego talent stoi w miejscu.

Dokładnie dwadzieścia lat temu zrezygnowałaś ze studiów, by śpiewać. Miałaś kiedyś przeczucie, że będziesz popularną osobą?

- Raczej śpiewającą. Popularność nie mieściła się w granicach dziecięcego postrzegania świata. Z dzieciństwa pamiętam, że gdy tylko Agata (najstarsza siostra, przyp. red.) siadała do fortepianu, natychmiast stałam przy niej i już chciałam śpiewać. Reszta obowiązków była poza moim zainteresowaniem (śmiech).

Już w dzieciństwie marzyłaś o śpiewaniu?

- Pamiętam taką scenę. Miałam wtedy jakieś pięć lat. Wracałam z tatą z kościoła. Byliśmy tylko we dwoje. Ciemno. I tata pokazał mi spadającą z nieba gwiazdę. Powiedział: "Kochanie, pomyśl szybko marzenie. Na pewno się spełni". I ja pomyślałam, że chcę śpiewać. Więc chyba było mi to przeznaczone.

Pierwszy koncert?

- To musiało być ponad trzydzieści lat temu. Wtedy z rodziną jeździłam małym busem po całej Europie, grając koncerty. Pamiętam poranne wstawanie i zapach kadzidła w kościele, bo zdarzało nam się występować w pięknych starych kościołach.

Który moment w swojej karierze wspominasz najmilej?

- Gdy wygrałam konkurs w Opolu w 1994 roku. Śpiewałam wtedy "Boskie Buenos" Maanamu. Pamiętam, że najpierw wyczytywano wyróżnienia. Nie było wśród nich mojego nazwiska. Pomyślałam: "Jedyne, na co zasługiwałam, to wyróżnienie, więc już po mnie". Nagle usłyszałam, że to ja zdobywam pierwsze miejsce, i słowa Ireny Santor: "Nie zgubmy tej perły". Takie momenty nie zdarzają się często.?

- Wydałam wtedy okrzyk szczęścia. To był chyba najwyższy z możliwych dla mnie dźwięków (śmiech). Przez kolejne piętnaście lat zdobyłam wszystkie ważniejsze nagrody muzyczne i nie tylko. Ale nigdy już nic nie było dla mnie takim szokiem energetycznym, jak wygrane Opole.

Na co wydałaś pierwsze zarobione na śpiewaniu pieniądze?

- Na rzeszowskim rynku kupiłam sobie buty. Kremowe, na płaskim obcasie. Piękne! Potem do sznurówek doczepiłam złote kółeczka, które pierwotnie były ozdobami świeczników, a na butach wyglądały jak prawdziwa biżuteria. Wtedy półki w sklepach były puste, a ja nosiłam rzeczy po starszych siostrach, więc takie buty szybko zostały megahitem (śmiech). To były czasy wielkiej improwizacji dla młodych ludzi z wyobraźnią.

Ile miałaś wtedy lat?

- Szesnaście.

Żałujesz czegoś ze swoich ostatnich 20 lat?

- Nie! Staram się nie odczuwać żalu ani pretensji do nikogo za to, jak toczy się moje życie. Pretensje, strach, zazdrość niszczą przede wszystkim nas samych, a nie tych, do których żywimy wszelkie żale. Dlatego codziennie staram się być dobrym i serdecznym człowiekiem. Wszelkie potknięcia i trudne sytuacje traktuję jak lekcje. Czasu nie da się cofnąć! Możesz tylko nauczyć się nie popełniać tych samych błędów. Od teraz do końca świata.

Zazdrościsz czasem piosenek innym artystom?

- Uwielbiam Dead Can Dance. Kocham każdą piosenkę Lisy Gerrard, Björk i kilku innych artystów. Ale te utwory tylko w ich ustach brzmią doskonale.

Niektórzy twierdzą, że "Boskie Buenos" zaśpiewałaś przed laty lepiej od Kory.

- Ależ to tylko oryginał ma tę pierwotną energię, która pociągnęła za sobą ludzi. Dlatego wszystkie show, w których młodzi ludzi śpiewają cudze piosenki, to, niestety, błędne koło. Szkoda, że nie ma programu, w których ludzie śpiewaliby swoje kompozycje. Miałoby to sens, bo tylko wtedy moglibyśmy się dowiedzieć, czy mamy do czynienia z artystą, czy też odtwórcą piosenek, których na świecie jest naprawdę wielu.

Zachwycił cię ktoś z "The Voice of Poland", "Bitwy na głosy" czy X Factor?

- Głos to nie wszystko. Zachwyt mam nadzieję przeżyć, słuchając ich autorskich płyt. Ale na razie ich nie słyszę. Dobrym przykładem jest Adele. Podobno wygrała brytyjski "Mam talent" w wieku 8 lat, ale nie dała się potem do niczego zmusić. Powiedziała, że płytę wyda, jak będzie gotowa. I zachwyciła cały świat, bo nie zrobiła niczego na siłę i wbrew temu, co muzycznie czuje. To bardzo ważne!

A ty tworzyłaś swoje piosenki już w wieku 18 lat?

- Tworzyłam je bez przerwy, na okrągło, już jako dziecko. Zanim poznałam Grzegorza Ciechowskiego, miałam napisaną prawie całą "Dziewczynę szamana" i kilka pomysłów na następną płytę. Wiele osób uważa, że Grzegorzowi zawdzięczam wszystko. To prawda, że zawdzięczam mu bardzo wiele, i zawsze szczerze go podziwiałam. On był nie tylko wspaniałym artystą, ale i człowiekiem. Kiedy zaczęłam z nim pracować, byłam już w dużej mierze ukształtowanym muzykiem, z całą gamą własnych piosenek i pomysłów.

- Wiedziałam konkretnie, czego chcę i w którą stronę zamierzam iść. Grałam już w kilku zespołach alternatywnej sceny: Wańka Wstańka, Revolutio Cordis. Wspólnie z moim ówczesnym ukochanym, Pawłem, tworzyliśmy niektóre utwory. Nie miałam tylko dobrych tekstów. Tych, które dla mnie wtedy napisano, w ogóle nie czułam, chociaż ich autorami byli bardzo znani i poważani artyści. Dopiero Grzegorz trafił w sedno i zakochałam się w tym, co stworzył ze słów dla mnie. Bo w dużej mierze w tych tekstach byłam właśnie ja.

Trzymasz życie w swoich rękach?

- Ludzie mówią: "Nic nie mogę zmienić, bo: a to mam okropnego szefa, a to popaprane życie". Ale to przecież są warunki zewnętrzne. Sztuką jest oddzielić je od siebie samego. Uważam, że każdy człowiek powinien stanąć przed lustrem i zapytać uczciwie: "Czego mi potrzeba? O czym marzę? I za czym tęsknię?". Każdy wie doskonale, co dla niego jest najlepsze. Życie jest nieustannym ruchem, zmianą i nauką. To, co było dobre za czasów naszych rodziców, niekoniecznie przystaje do naszego szczęścia.

Żyjesz pod prąd?

- Żyję po swojemu i błogosławię każdy dzień, w którym na nowo otwieram oczy.

Czego chcesz więcej?

- Wolnego czasu, choć jego brak jest też w dużej mierze moim wyborem. Tak więc nie narzekam!

Kto daje ci pozytywną energię?

- Byliśmy z mężem ostatnio na koncercie Sade. Ona jest nieprawdopodobna: zmysłowa, piękna, cudownie śpiewa. Nie mogliśmy oboje oderwać od niej oczu. Natomiast z moim starszym synem pojechaliśmy na koncert Rihanny i... nawet Leon nie był zachwycony. Rihanna to piękna dziewczyna i naprawdę fajnie śpiewa, a niektóre jej piosenki są świetnie wyprodukowane, o teledyskach nie wspominając. Wielkie show, mnóstwo pieniędzy. Ale wzruszeń i prawdy niewiele! Sade to przykład prawdziwego artysty, a Rihanna wielkiej gwiazdy nowych czasów.

Jaka będzie twój nowy krążek?

- Dwie płyty w jednym pudełku. Ale nie będzie to typowe "the best of", czyli przegląd najlepszych starych utworów. To będą wybrane przeze mnie piosenki, zaaranżowane tym razem na nowo przez młodych producentów, m.in.: Agim Dzeljilji, Agnieszka Lach, Fox, Digit All Love, Bartosz Hervy, Mimofoni. Wszystko jest masterowane w Berlinie u mistrza, który pracuje z Iggy Popem, Limp Bizkit, Miss Kittin czy Peaches.

Długo nagrywałaś tę płytę?

- Praca nad "XV" (to tytuł płyty, przyp. red.) zajęła mi, z przerwami, dwa lata. Ale cieszę się i jestem z niej dumna. Z tego, jak brzmi i jak wygląda. Mamy cztery teledyski kręcone w czterech różnych krajach, które najpierw będziemy pokazywać w Warszawie. Pracuję teraz z fantastycznymi młodymi ludźmi i wierzę, że moi fani będą zachwyceni tym, co zrobiliśmy. W pierwszych dniach kwietnia album będzie już czekał w sklepach.

Kiedy czułaś się w życiu najszczęśliwsza?

-I tu oczywiście nie mogę powiedzieć, że na scenie (śmiech). Jak każda mama powiem, że... wtedy, kiedy moi synowie przyszli na świat. Jak zobaczyłam te piękne oczyska Leona i Stasia, to był moment nieporównywalny z niczym. Natychmiast się w nich zakochałam i głęboko wzruszyłam.

Tak właśnie myślałam. A jacy oni dzisiaj są ci twoi ukochani synowie?

- Młodszy Staś ma duży talent do muzyki. A starszy Leon odziedziczył wszystkie talenty po tacie, ale z muzyki też ma szóstkę (śmiech).

Jesteś chyba kobietą, która mocno stąpa po ziemi.

- Patrząc na nasz dom rodzinny, cieszę się każdą chwilą. I zdrowiem! Bo ono jest najważniejsze.

Jakie jest twoje "tu i teraz"?

- Cudowne! Wchodzę w czterdziesty rok życia. Jeszcze nigdy mój głos nie był tak dobrze zespolony z ciałem. Mój mąż wyzdrowiał i czuje się dobrze. Wracam z nową siłą do pracy. Wydaję dwupłytowy album XV i wiosną jadę w trasę nie tylko po Polsce. Kręcę program dla Polsat Café. Niczego więcej nie potrzebuję. Zawsze kocham swoje życie, bez względu na to, jakie niesie ze sobą niespodzianki.

Iwona Zgliczyńska


Show
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy