Konrad Kruczkowski: Nie mogę się gorszyć, nie mogę oceniać
- Im jestem starszy, tym większe mam wątpliwości, czy na pewno mam prawo do wygłaszania swoich poglądów ex cathedra. Takie prawo to wypadkowa doświadczeń, czasu, często nieprzeciętnej wiedzy i inteligencji. A ja nie przypisuję sobie żadnego z tych składników - mówi Konrad Kruczkowski, bloger, autor zbioru wywiadów "Halo człowiek".
Katarzyna Pruszkowska: Wcześniej rozmawialiśmy o tym, że pomoc, która uzależnia, może szkodzić potrzebującym. Czy rozwiązania systemowe, które funkcjonują w naszym kraju, sprzyjają takim uzależnieniom?
Konrad Kruczkowski: - Jestem blogerem, który przygląda się społeczeństwu, nie ekspertem. Nie czuję się na siłach, żeby sądzić. Oczywiście, mam swoje odczucia, jak każdy. Dla przykładu: program 500+ i system zasiłków dla osób bezrobotnych. To wszystko bardzo potrzebne, ale w obecnej formie niewystarczające. Bieda to nierówny dostęp do edukacji, technologii, ograniczony dostęp do kultury. Kibicuję Karcie Dużej Rodziny.
- Ewa Błaszczyk opowiedziała mi o wizycie w Wielkiej Brytanii: na były widowni rodziny, które po spektaklu mogły usiąść w restauracji i zjeść wspólny obiad. Za wizytę w Teatrze Starym w Krakowie czteroosobowa rodzina musi zapłacić 150-200 zł. Z obiadem, dojazdem to koszt na poziomie czterystu, może pięciuset złotych. Ile polskich rodzin może sobie pozwolić na dwa wyjścia w miesiącu? Na święta otrzymałem 100-złotowy voucher do księgarni. Kupiłem dwie książki - na tyle wystarczyło. Kultura stała się przywilejem elit i nie kształtuje masowej wrażliwości. Wszyscy ponosimy tego koszty.
- I teraz: jak rozumiem program 500+ został stworzony m.in. po to, aby wyrównać dostęp do kultury. Tymczasem to nie instytucje, ale rynek komercyjny momentalnie dokonał abordażu na te środki. Tylko w marcu widziałem trzy artykuły sponsorowane o jednym tytule: "Jakie auto możesz kupić za 500+?". A może właśnie nie samochód, jeśli nie jest konieczny, ale lekcja jazdy konnej albo skrzypiec? Dodatkowy angielski? Obok pieniędzy warto pokazać możliwości. Nikt ich nie pokazuje.
Nie szukamy słabych stron dzieci, nie chcemy, żeby wątpiły we własne siły. One i tak wątpią, po co to pogłębiać? Chcemy, żeby wierzyły w siebie.
Nie masz wrażenia, że Polacy nie do końca ufają urzędnikom i podejrzliwie podchodzą do pomocy oferowanej przez państwo?
- Trudno się dziwić: zabory, dwie wojny światowe i komunizm. Kiedy w innych krajach tworzyła się kultura administracyjna, u nas dojrzewała kultura walki - urzędu z obywatelem i obywatela z urzędem. Po ‘89 roku nie udało nam się stworzyć standardów, gdzie administracja funkcjonuje obok polityki. W masowej świadomości polityka i administracja to jeden byt, a politykom nie ufamy za grosz. Między innymi dlatego tak bardzo potrzebujemy trzeciego sektora - organizacji pozarządowych.
Skąd, twoim zdaniem, wzięły się niedawne ataki na pracowników trzeciego sektora?
- Po pierwsze: ten atak był niegodziwy. Po drugie: głupi. Stowarzyszenie WIOSNA zestawiono z organizacjami obywatelskimi. Zestawienie miały pokazać, że te drugie źle gospodarują środkami, bo procent kosztów stałych, w tym wynagrodzeń, jest większy. Atak był niegodziwy, bo - ośmielę się sądzić - wygrała małostkowość, organizacje obywatelskie pełnią funkcję kontrolną wobec władzy, dodatkowo w części tych organizacji pracują osoby o niepopularnych nazwiskach. Atak był głupi, bo nie można zestawiać organizacji charytatywnych z obywatelskim, tam zupełnie inaczej rozkładają się koszty i finansowania. Te organizacje mają kompletnie różne cele. Materiały, które emitowały "Wiadomości" były w najlepszym razie przykładem nierzetelnego dziennikarstwa. W najgorszym: nieprzyzwoitości. Efekt może być taki, że budowany z mozołem kapitał zaufania społecznego do organizacji pozarządowych zacznie się chwiać.
Czym jest dla ciebie społeczna przyzwoitość?
- To trudne pytanie. Łatwiej mi powiedzieć, czym przyzwoitość nie jest. Przyzwoitość pewno nie jest świadomą, intencjonalną krzywdą.
- Może sprawdzimy słownik? "Postawa zgodna z obowiązującymi zasadami etycznymi i moralnymi". Bez sensu. Zaraz zaczniemy spór o to, które zasady etyczne są tymi odpowiednimi. Jeśli rozmawiamy o kwestiach społecznych, przyzwoitość wymaga od nas solidarności. W społeczeństwie, gdzie mamy osoby bardzo bogate i bardzo biedne, nie można ustawiać linii: zamożny - lepszy, biedny - gorszy. To nie jest przyzwoite, bo nie jest prawdziwe. Mówiliśmy ostatnio, że przekonaniem "jestem gorszy" można nasiąknąć. Jeśli nasiąkają dzieci, bardzo trudno to zmienić w ich dorosłym życiu.
Sądzę, że podział, o którym mówisz, istnieje. Przykład z życia: kiedy w tramwaju siada koło nas osoba bezdomna, bez problemu ostentacyjnie wstajemy. Gdyby to był ktoś inny, raczej byśmy się tak nie zachowywali.
- Są ludzie, których lepiej nie zauważać, albo wobec których pozwalamy sobie na zachowania, które w innych okolicznościach nie wchodzą w grę. Zwróć uwagę, jak bezdomni są traktowani w centrach handlowych. Czy ochroniarze mówią do nich: "pan, pani"? Z jakiegoś powodu uznaliśmy, że nie zasługują na ten sam poziom szacunku, co inni.
- Nikt nie uczy nas funkcjonować inaczej. Przez długi czas odczuwałem nieuzasadniony, ale wręcz somatyczny lęk przed bezdomnymi. Kilka rodzajów lęku. Pierwszy dotyczył tego, że rozmowa z bezdomnym jest jak strumień świata - taka sytuacja zwraca uwagę innych. Teraz, kiedy siedzimy tu razem, nikt nas nie widzi. Jesteśmy tłumem. Ale jeśli obok usiądzie człowiek, który wygląda inaczej, nieprzyjemnie pachnie, a na głowie nosi bandaż, będzie jak punktowy reflektor. Drugi lęk dotyczył idiotycznych uprzedzeń: a co jeśli ten człowiek zarazi mnie jakąś chorobą? Albo mnie ugryzie, bo jest szalony? Nie jestem z tego dumny i cieszę się, że dzisiaj jest inaczej.
Nie masz wrażenia, że w Polsce dość często myśląc o osobach potrzebujących, biednych, myślimy od razu o bezdomnych?
- Nie myślę. Wiem, że tak jest. Ci ludzie potrzebują często specjalistycznej pomocy i nikt tego nie neguje. Ale źle, jeśli skupiamy się tylko na biedzie, którą widać. Są osoby, które mają tak niewiele, że nie są w stanie samodzielnie funkcjonować. Ale ich nie widać, bo nie chodzą po ulicach, nie potrafią wyciągnąć dłoni i powiedzieć: "proszę". Są biedni i niewidoczni. Dosłownie walczą o życie. To właśnie do nich kierujemy naszą pomoc. Nie tylko "Paczkę", ale również jej siostrzany projekt - "Akademię Przyszłości", w której pomagamy dzieciom zagrożonym biedą.
Czyli?
- Bieda potrafi być dziedziczna. Często dzieci biednych rodziców - już jako osoby dorosłe - same są biedne. Trudno się dziwić, bo rodzice, którzy muszą wydzierać życiu każdy grosz, nie mają czasu i sił, żeby np. odrabiać wspólnie lekcje. Często brakuje im kompetencji i nie zawsze to brak zawiniony. A jeśli pojawiają się okoliczności jak choroba alkoholowa, dzieci nie mają szans. Jest bieda, a więc brak książek i pomocy naukowych, brak dostępu do komputera. Jak mają mieć dobre wyniki w szkole? Skąd mają brać motywację do pracy? Są poniżane, bo są biedne, i są poniżane, bo nie mogą dorównać rówieśnikom. Świat od małego mówi im, gdzie jest ich miejsce w szeregu.
Na końcu.
- Tak. Ja się na to nie zgadzam. Właśnie dlatego powstała "Akademia Przyszłości". Wierzymy, że jeśli pomożemy im teraz, nie będziemy musieli pomagać im za kilka lat w "Paczce". Dodatkowo: system działa inaczej niż model szkolny. W szkole nauczyciel wzywa do tablicy, a każde kolejne pytanie ma ujawnić niewiedzę i finalnie - obniżyć ocenę.
- W "Akademii" jest odwrotnie: nie szukamy słabych stron dzieci, nie chcemy, żeby wątpiły we własne siły. One i tak wątpią, po co to pogłębiać? Chcemy, żeby wierzyły w siebie. Jeśli dziecko jest zagrożone z angielskiego, wolontariusz ćwiczy z nim np. odmianę czasowników. Jeśli uczeń zapamięta, do "Indeksu Sukcesów" trafi wpis "świetnie odmienia angielskie czasowniki". Jeśli jednak dziecku nie uda się od razu wszystkiego ogarnąć, również zostanie pochwalone. Szczerze, bo trudno budować poczucie wartości na kłamstwie. Pochwała może brzmieć: "wiele razy mówił, że nie da rady, ale przez dwie godziny pilnie ćwiczył - jest bardzo wytrwały". Dla dziecka to sygnał: nie poddałem się i ktoś to zauważył. Zresztą już sam fakt, że interesują się nim dwie obce osoby - wolontariusz i darczyńca, który funduje "Indeks", mogą sprawić, że dziecko poczuje, że dla kogoś jest ważne. W zeszłym roku byłem darczyńcą, z końcem roku poznałem dziewczynkę, której pomagaliśmy. Wiem, że "Akademia" działa.
Podobnie jak reportaże, których od pewnego czasu na twoim blogu coraz więcej. Kilka lat temu, kiedy zaczynałeś, więcej było tekstów publicystycznych. Skąd ta zmiana?
- Im jestem starszy, tym większe mam wątpliwości, czy na pewno mam prawo do wygłaszania swoich poglądów ex cathedra. Takie prawo to wypadkowa doświadczeń, czasu, często nieprzeciętnej wiedzy i inteligencji. A ja nie przypisuję sobie żadnego z tych składników. Wszystkie mógłbym przypisać np. Wojciechowi Jagielskiemu, ale on sam w wypowiedziach publicznych jest bardzo zachowawczy. Piszę po to - powtarzam po Mariuszu Szczygle - żeby jeden człowiek mógł zrozumieć drugiego człowieka. Chciałbym, żeby moja praca służyła właśnie temu.
- Jako reporter nie mogę się gorszyć, nie mogę oceniać. W reportażu "Jesteśmy Głusi" piszę o głuchych rodzicach. Moi bohaterowie nie zgodzili się na wszczepienie implantów swoim głuchym dzieciom. Implanty, teoretycznie, dawały szansę na słuch. I oczywiście odkryłem w sobie ocenę, która brzmiała: "jak tak można?". Ale zawód, który próbuję uprawiać, na tym polega, żeby ocenę przekuć w ciekawość. Po wielu rozmowach, w których towarzyszyli nam tłumacze, zrozumiałem ich decyzję. Chciałbym, żeby po lekturze i tego tekstu, i kolejnych, czytelnicy zostawali z pytaniami: czy moja pierwsza ocena była odpowiednia? A może w ogóle nie muszę oceniać? Skąd w nas tak silna potrzeba oceny?
Z uporem maniaka i dużą skrupulatnością śledziłem i śledzę publiczną działalność autorów, których cenię.
Piszesz zgodnie ze sztuką, celem reportaży nie jest podsuwanie czytelnikom gotowych odpowiedzi.
- Tak, nie miałbym odwagi tego robić. Mam zbyt dużo szacunku do swoich bohaterów, żeby pozwolić sobie na oceny ich wyborów. Nawet ta pierwsza, emotywna ocena, ma być tylko pytaniem, punktem zaczepnym. Nic ponad to.
Zacząłeś od bloga, a niedawno Włodzimierz Nowak, jeden z najbardziej znanych polskich reporterów, napisał o tobie: "Kruczkowski dobrze się zapowiada". Od początku wiedziałeś, że w pewnym momencie zwrócisz się ku reportażowi?
- Wierz lub nie, ale to wszystko efekt braku wiedzy. Chciałem pisać rzeczy ważne, ale miałem takie wyobrażenie mediów, że żeby móc przyjść z tekstem do - powiedzmy - "Dużego Formatu", trzeba przejść ścieżkę zdrowia: skończyć odpowiednią szkołę, nosić za kimś teczki. Nauka to proces w czasie i to zupełnie naturalne. A ja nie miałem czasu, bo większą część swojego zawodowego życia przepracowałem w reklamie. Blog to niski próg wejścia, można go założyć w kilkadziesiąt minut. Założyłem. Reportaż przyszedł do mnie w postaci Marysi Organ, blogerki, która jeśli napisze w końcu swój, to wszyscy umrzemy z zachwytu. Dzisiaj trudno mi czytać cokolwiek innego: albo literatura faktu, albo nieprzegadana poezja.
Jak uczyłeś się warsztatu?
- We wrześniu prowadziłem spotkanie z Mariuszem Szczygłem. Powiedział później, że wiem o nim tyle, że zaczyna się mnie bać. A Szczygieł deklaruje przecież, że nie boi się nawet śmierci! A ja z uporem maniaka i dużą skrupulatnością śledziłem i śledzę publiczną działalność autorów, których cenię. Chciałem poznać ich warsztat - z wielu dostępnych informacji wyłuskać te dotyczące pracy. Chodziłem na spotkania autorskie, dużo czytam. Ciągle mam ciążące poczucie straconego czasu, który muszę nadrobić, jeśli mam pisać naprawdę dobrze.
- Wiele sugestii odkrytych w ten sposób traktowałem dogmatycznie. Dla przykładu: Małgorzata Szejnert mówi, że dobry reportaż musi być o czymś i o czymś jeszcze. Bywało, że jeśli etapie dokumentacji nie miałem jasności, co będzie tym reporterskim naddatkiem i jaką uniwersalną prawdę mam pokazać, nie mogłem spać. Dosłownie. Bo przecież tekst bez tego jest kompletnie beznadziejny, pusty. Szkoda czasu czytelników. Później nadarzyła się okazja, że mogłem się pani Małgorzacie z tego zwierzyć, a ona: "A może za bardzo się pan do tego przywiązuje? Może ten dodatek przyjdzie w trakcie pisania?". Naprawdę? Dopiero teraz mi to mówicie?
- Odkąd piszę, zauważam dobre teksty. Każdego dnia mojego Facebooka, twojego pewnie też, zalewają reportaże, wywiady, komentarze. Jeśli któryś szczególnie mi się podoba, pisze o tym autorowi. Latem wysłałem mail do jednej z dziennikarek Interii, która przeprowadziła rozmowę z biskupem Rysiem. Robię to, bo mamy paskudną fiksację na negatywnej informacji zwrotnej. Zawsze szukamy w innych tego, co można poprawić, a nie tego, co można pochwalić. A jedno bez drugiego to jest okrucieństwo, a nie informacja zwrotna.
Jak dziś o sobie myślisz - jesteś blogerem czy dziennikarzem?
- Jestem blogerem, który realizuje formy dziennikarskie. I choć mam świadomość, jak dużo przede mną, nie mam już kompleksów względem kolegów z mediów redakcyjnych.
***Zobacz materiały o podobnej tematyce***