Reklama

Rohingowie: Najbardziej prześladowana grupa etniczna świata

Jesienią 2017 roku birmańskie wojsko dokonało czystek etnicznych w północnej części stanu Arakan. Skala okrucieństwa, do którego doszło, zmusiła zamieszkujących ten teren Rohingów do ucieczki z rodzinnych stron i przymusowego osiedlenia się w bangladeskich obozach. O sytuacji bytowej Rohingów oraz genezie ich problemów rozmawialiśmy z autorem reportażu „Najważniejszy wrzesień świata” – Markiem Rabijem.


Sara Przepióra: Kim są Rohingowie?

Marek Rabij: - Birmańczycy twierdzą, że to ludność napływowa, pochodząca z terenów obecnego Bangladeszu, która nielegalnie przekroczyła granicę i znalazła się na terenie ich kraju. W ślad za tym przekonaniem z reguły podąża zbitek stereotypów, które widzą w Rohingach leni, brudasów niekontrolujących popędu seksualnego i pasożytów - często zwie się ich w Birmie "bengalskimi złodziejami".

Sami Rohingowie mówią natomiast o sobie, że są ludem Rohinga, czyli "Rohinga koum", mają własne zwyczaje, posługują się miejscową odmianą języka bengalskiego. Są też muzułmanami - w przeciwieństwie do większości mieszkańców Birmy wyznających buddyzm. Ślady historyczne ich obecności w Birmie sięgają XV wieku. W przeszłości byli rozbójnikami, handlowali żywym towarem. Teraz oczywiście tego nie robią, żyją najczęściej z uprawy roli. 

Reklama

Jaki wpływ na relacje buddystów i muzułmanów miała prowadzona przez Brytyjczyków polityka wobec kolonizowanych terenów?

- Wskutek trzech wojen birmańsko-angielskich następowało coraz większe uzależnienie Birmy od Imperium Brytyjskiego, aż wreszcie, w 1888 roku, Brytyjczycy wyrzucili króla z Mandalaj i przejęli władzę. Wtedy Rohingowie w Arakanie (1) i Bengalczycy żyjący na terenie dzisiejszego Bangladeszu stali się poddanymi tego samego króla. Brzemiennym w skutki posunięciem Brytyjczyków było to, że po podporządkowaniu sobie Birmy zaczęli ściągać do niej zaufanych urzędników i pracowników - właśnie z Bengalu Zachodniego. W efekcie Birmańczycy nabrali stereotypowego przekonania, że wszyscy muzułmanie w Birmie są ludnością napływową. Brytyjczycy zaczęli też wykorzystywać coraz gorsze relacje pomiędzy ludami podbitej Birmy. Gdy Imperium Brytyjskie zaczęło chylić się ku upadkowi, Birmańczycy, za sprawą generała Aung Sana (2) rozpoczęli walkę o niepodległość. Birma oddzieliła się od Imperium Brytyjskiego w 1947 roku, jednak narysowane na mapie granice podzieliły społeczności. Nagle ci, którzy mieszkali na wschód od rzeki Naf, znaleźli się w Birmie, a ci mieszkający na zachód - w kraju nazywanym Pakistanem Wschodnim, który potem zmienił nazwę na Bangladesz.

W 1962 roku władzę w Birmie przejęła junta. Jak wtedy traktowani byli przedstawiciele mniejszości?

- Junta nie miała legitymacji do sprawowania władzy, zaczęła więc budować poparcie na hasłach nacjonalistycznych i patriotycznych. Zaczęto także szukać nowej koncepcji narodu. Generał Anug San uważał, że należy naśladować Jugosławię, gdzie, w ramach jednego państwa funkcjonowały różne narodowości i wyznania, jak Bośniacy, Chorwaci, Serbowie. W Birmie mniejszości było kilkadziesiąt, dlatego junta stwierdziła, że ten pomysł się nie uda - mozaika etniczno-religijna jest zbyt duża, trudno będzie pogodzić interesy hindusów, buddystów, katolików i muzułmanów. Postanowiono więc zagrać w ulubioną grę każdego totalitaryzmu - stworzyć nowy naród.

(1) Arakan - jeden ze stanów w Mjanmie (Birmie), nad Zatoką Bengalską, ze stolicą w Sittwe.

(2) Birmański generał, dowódca Birmańskiej Armii Narodowej i ojciec noblistki Aung San Suu Kyi.


Jak przebiegał ten proces?

- W wielkim uproszczeniu: narodowość birmańska miała skrystalizować się na nowo, tym razem wokół buddyzmu. Nieudolna junta potrzebowała również "chłopców do bicia", na których można by zrzucić winę za część bieżących problemów politycznych i gospodarczych - a Rohingowie, muzułmanie z pogranicza, idealnie pasowali do tej roli, bo jeszcze w czasach brytyjskich w Birmie mocno zakorzenił się stereotyp obrotnego muzułmanina-krwiopijcy, wykorzystującego poczciwych buddystów. Na domiar złego, na początku lat 70., kiedy w Bangladeszu doszło do wojny domowej, wielu Bengalczyków zdecydowało się dołączyć do pobratymców mieszkających w Arakanie. Jeśli spojrzymy na mapę tej prowincji, okaże się, że północ była głównie muzułmańska, a Rohingowie stanowili tam 80 proc. populacji. Junta postanowiła więc wykorzystać migracje z Bangladeszu i zaczęła intensywnie podburzać buddyjskich mieszkańców Arakanu przeciw wszystkim muzułmanom, nie tylko przeciwko ludności napływowej. Celem było wypędzenie muzułmanów z Birmy.

Jakimi metodami próbowano ich wypędzać?

- Na początku władza zakazała kupowania produktów w rohińskich sklepach, potem je znacjonalizowała, a muzułmanom praktycznie zakazano prowadzenia jakiejkolwiek działalności gospodarczej. Społeczność islamską uderzono więc najpierw po kieszeni. Potem przyszedł czas na sferę praw. W 1982 roku wprowadzono "akt o obywatelstwie", skomplikowany dokument, który prawa obywatelskie przyznawał tylko tym, którzy mogli udowodnić, że są potomkami osób zamieszkujących Birmę przed 1823 rokiem, a wiec przed pierwszą wojną między Imperium Brytyjskim a Birmą. Rohingowie formalnie spełniali ten wymóg, bo, jak już mówiłem, zamieszkiwali te tereny znacznie wcześniej, ale wskutek decyzji politycznych, nie znaleźli się na liście obywateli. A w totalitarnym państwie, jakim była wówczas Birma, brak obywatelstwa oznaczał brak dowodu tożsamości, bez którego nie można było się uczyć, leczyć, a nawet kupić biletu na autobus. Równocześnie na arenie międzynarodowej junta zaczęła badać, na jak wiele może sobie pozwolić stosunku do arakańskich muzułmanów. Z dzisiejszej perspektywy wydaje się oczywiste, że cel był jeden, mianowicie całkowite wyeliminowanie Rohingów z Birmy.

Czy rodzące się wokół Birmy nacjonalizmy miały wpływ na kształtowanie się nastrojów w kraju?

- Nacjonalizm miał i nadal ma się dobrze w niemal całej Azji. W przypadku Birmy dodatkowym problemem było położenie geograficzne pomiędzy dwiema wielkimi cywilizacjami azjatyckimi. Z jednej strony subkontynent indyjski i strefa wpływów tamtejszej kultury, z drugiej - równie wielkie Chiny. Obie te kultury nie są co prawda przesadnie misyjne, ale jednak promieniują na Birmę. Z punktu widzenia władz birmańskich walka z napływem ludności muzułmańskiej była więc walką o zachowanie tożsamości.


Napisał pan w swojej książce, że po atakach na osady Rohingów w Arakanie, na Facebooku pojawiły się zdjęcia znalezionych ciał i amatorskie nagrania z przebiegu wojskowej operacji. Jaką rolę pełnią media społecznościowe w dokumentowaniu ludobójstwa?

- Ich znaczenie jest trudne do przecenienia, ponieważ pewnych rzeczy nie da się już zatuszować. Odtwarzając masakrę we wsi Tula Toli, próbowałem sobie zwizualizować tamtejsze wydarzenia. Gdy oglądałem zdjęcia satelitarne, pomyślałem, że spróbuję też wpisać nazwę wioski w YouTube. I nagle w wynikach wyszukiwania pojawił się film, który ktoś nakręcił w dniu masakry, podczas ucieczki na drugi brzeg rzeki. Widać tam ludzi, którzy biegną na opisywane w książce "Piaski", aluwialny cypel za wsią w zakolu rzeki. Co prawda wideo ma fatalną jakość, ale zdarzenie jest udokumentowane! Cały czas dostaję zresztą makabryczne zdjęcia i filmy z Arakanu, bo wszystkie incydenty są na bieżąco przez Rohingów rejestrowane i wysyłane w świat. Z drugiej strony społeczność rohińska bardzo szybko zrozumiała, że media społecznościowe mają wielką siłę, ale też utrudniają weryfikację treści. Zaczęła więc na masową skalę produkować fake newsy dotyczące Birmańczyków, Birmy i sytuacji w Arakanie. W zeszłym roku Birma domagała się nawet od Facebooka, żeby zablokował konta niektórym przedstawicielom rohińskiej społeczności, bo wprowadzają dezinformację. Pamiętam, że Dawid Warszawski z "Gazety Wyborczej" napisał wówczas pełen oburzenia tekst o skandalicznym zachowaniu generałów, którzy łamią prawa człowieka, a później domagają się, żeby ofiary przestały się na to skarżyć. Jeśli jednak przeczytać dokładnie treść owych postów, to okaże się, że w tym przypadku Birma miała rację. Zarówno jedna, jak i druga strona znajduje się dziś w stanie wojny i stosuje wobec przeciwników rozmaite strategie dezinformacyjne. Nie chodzi tu o prawdę, a o zwycięstwo.

Najczęściej łączymy radykalizm religijny z islamem, a tymczasem dotyczy on większości religii. Często nie zdajemy sobie sprawy, że buddyści także mogą się zradykalizować.

- Odkrycie, że buddysta niekoniecznie musi być miłym człowiekiem siedzącym w pozycji lotosu, to jeden z największych paradoksów kwestii rohińskiej. Moim zdaniem buddyzm funkcjonuje dziś w Europie przede wszystkim w wymiarze  popkulturowym, jako produkt multikulturalizmu butikowego, o którym mówią antropolodzy kultury. Prawdziwych buddystów w Europie mamy niewielu. Nie brak natomiast ludzi, którzy praktykują medytację buddyjską lub przyswoili sobie pewne elementy tamtego systemu wartości, ale nie interesuje ich zgłębienie tego duchowego i politycznego uniwersum, które rządzi umysłami ponad dwóch miliardów ludzi w Azji.

- Tymczasem prawda jest taka, że obok buddyzmu tybetańskiego, który jest skoncentrowany na kwestiach duchowych, czy rozwoju osobistym, istnieje również inny buddyzm. Jego dominującą odmianą w Birmie jest therawada, nurt wywodzący się ze Sri Lanki. To buddyzm bardzo wsobny i niechętny wobec obcych. Kładzie duży nacisk na przechowywanie Sanghy, czyli czegoś, co można by nazwać w wielkim uproszczeniu wspólnotą wiernych. W lankijskiej kronice królewskiej znajdziemy opis kształtowania się tego procesu. Buddyzm pojawił się na Sri Lance jako religia okupanta, któremu sprzeciwili się miejscowi. Wtedy ideolodzy buddyjscy stwierdzili, że przejawem zachowania Sanghy będzie walka z przeciwnikami buddyzmu. Kilkadziesiąt lat temu czołowy lankijski myśliciel, Walpola Rahula Thero, pisał, że nie jest rzeczą naganną pozbawianie życia, jeśli ma to służyć zachowaniu Sanghy. W walce Syngalezów z Tamilami wojsko musi więc jego zdaniem stanąć po stronie buddystów, to jest wręcz religijny obowiązek.

- Birmę, mimo dużej odległości, łączy ze Sri Lanką wiele. Właśnie stamtąd buddyzm trafił do Birmy, a gdy podupadła tradycja monastyczna na Sri Lance, reaktywowano ją właśnie dzięki mnichom z Birmy. A duchowni buddyjscy w Birmie bardzo dobierze czują się w towarzystwie junty, której zależy na wsparciu ze strony liderów religijnych - jak każdej zresztą dyktaturze.

Czy wśród Rohingów jest również miejsce na radykalizm?

- Oczywiście. Rohingowie przedstawiają się jako lud miłujący pokój, który nic nikomu złego nie zrobił. Oczywiście w swojej masie, bo przecież mówimy o 700 tysiącach ludzi, którzy zostali wypędzeni z domów, to prawda: większość z nich nie brała udziału w żadnych działaniach politycznych ani nie wspierała partyzantki. To prości ludzie. Kiedy ich pytałem, czy mają aspiracje polityczne, czy chcieliby np. mieć własne państwo lub czy uważają się za odrębny naród, szybko okazywało się, że zwykle nie rozumieją nawet tych pojęć. Mam wrażenie, że ich tożsamości nie konstytuuje odróżnienie się od innych, lecz raczej podobieństwo do siebie. Nie widać wśród nich skłonności do radykalizacji. Za to elity są wojujące i nie wahają się nawet fałszować historii. Pamiętajmy, że Arakan jest dziś polem konfliktu zbrojnego, właściwie wojny, w której armia walczy z lokalnymi separatystami różnej maści. Są wśród nich także partyzanci z Rohińskiej Armii Wyzwolenia Arakanu, czyli ARSA.

Jak władze birmańskie tłumaczą pogromy w Arakanie?

- Generałowie twierdzą, że nie przeprowadzili czystek etnicznych. 25 sierpnia 2017 roku Rohińska Armia Wyzwolenia Arakanu zaatakowała posterunki wojskowe. Zginęło 12 milicjantów, Birma musiała więc zareagować i pozbawiła terrorystów siatki wsparcia w terenie - ot, cała linia obrony. Efektem wojskowych działań w Arakanie była oczywiście ucieczka miejscowej ludności, ale junta utrzymuje, że Rohingowie uciekli, bo... mieli coś na sumieniu. Proszę się nie dziwić. Birmańscy generałowie nie należą, delikatnie mówiąc, do tytanów intelektu i dyplomacji. To zresztą nie moja ocena, bo nie miałem z nimi nigdy do czynienia. Bazuję na opracowaniach ludzi, którzy się tym zajmują. Jednej z amerykańskich badaczek dano dostęp do archiwum w armii birmańskiej w latach 90. Odkryła, że członkowie birmańskie elity są w większości absolwentami jednej elitarnej szkoły oficerskiej, w której szkoli się kadry do walk z separatystami. Generałowie uważają, że Birma rozpadnie się, jeśli zabraknie elementu scalającego, jakim ich zdaniem jest właśnie wojsko i jednocząca wszystkich idea Birmańczyka-buddysty.

- Gdy zaczynałem się zajmować tym tematem, nurtowała mnie jedna kwestia. Jak to możliwe, że w tej części świata, gdzie każdy kraj w tej chwili buduje swoją pozycję dzięki potencjałowi demograficznemu, nagle najmniejszy gracz, jakim jest Birma pozwala sobie na wyrzucenie miliona ludzi. Po co? Okazuje się, że Birmańczycy w ten sposób nie myślą. Dla nich Rohingiowie nie są demograficznym atutem. Są ciężarem.

Dlaczego opinia publiczna na zachodzie zdaje się nie zauważać, że w Birmie dochodzi do ludobójstwa?

- Opinia publiczna przede wszystkim się tym nie interesuje. Wielu Polaków nie ma nawet pojęcia gdzie leży Birma. Nie rozumieją też genezy i mechaniki tego zawiłego konfliktu. Nie jest to również temat, który można przepchnąć przez gardło współczesnych szybkich mediów i zrobić z tego newsa. Ludobójstwo 7 tysięcy kilometrów od Polski? Muzułmanie? Owszem, interesujemy się troszkę sytuacją w Syrii, bo Syryjczycy uciekają do Europy, w gruncie rzeczy w konflikcie syryjskim interesuje nas więc jego potencjalny wpływ na nasze życie, nie los jego ofiar. Jak pisał Umberto Eco: "nie jesteśmy rasistami, dopóki mieszkańcy Mali siedzą u siebie".

Jakie warunki panują w rohińskich obozach w Bangladeszu?

- Rohingowie są przede wszystkim są potwornie stłoczeni. Milion ludzi mieszka na obszarze nieco ponad 20 kilometrów kwadratowych. Pamiętam chwilę, kiedy znalazłem się tam po raz pierwszy. Wysiadłem z samochodu i okazało się, że ze wszystkich stron widać jedynie szałasy. Po horyzont! Nie ma żadnej zieleni, wszędzie unosi się kurz jeśli jest to sezon suchy, jeśli jest to sezon monsunowy to wszędzie jest błoto. Oczywiście warunki sanitarne są potworne, bo nie ma tam kanalizacji. Milion ludzi oddaje mocz i kał pod siebie, to wsiąka w glebę, przedostaje się do zasobów wody pitnej. A gdy przychodzi sezon deszczowy, zawiesina brudów, która wcześniej osiadła w dolnych częściach obozów podnosi się z wodą i rozpływa po całym terenie.

- Rohingowie nadal są niedożywieni. Przeciętna rodzina do czterech członków dostaje 30-kilogramowy worek ryżu na miesiąc. Jeśli jest ich więcej niż pięciu - i nie ważne czy sześciu, czy szesnastu - to dostają taki worek raz na dwa tygodnie. My te worki ważyliśmy na miejscu i okazywało się, że żaden nie był cięższy niż 26 kilo. Ktoś ten ryż kradnie! Do obozu przywozi się codziennie jakieś sześć tysięcy worków. Łatwo więc wyliczyć, jakie to są zyski.

- Obozu nie otacza ogrodzenie. Rohingowie mogą poruszać się po całym tym obszarze. Z jednej strony znajduje się jednak Zatoka Bengalska, a z drugiej strony zatoka, którą kończy się rzeka Naf. W tym cyplu zbudowano obozy. A na północy wojsko kontroluje wszystkie drogi, sprawdza kto wjeżdża i kto wyjeżdża. Właściwie bardziej ich interesuje, kto wyjeżdża. Chodzi o to, żeby Rohingowie nie wydostali się poza ten obszar. Nie wolno im również pracować, żeby nie zabierali środków do życia autochtonom, których jest tam teraz mniej, bo około 300 tysięcy.

Jakie są relacje między nimi?

- Coraz trudniejsze. Byłem w obozie Shamlapur i poznałem jego niezwykłą historię. To jedna z pierwszych wsi przy granicy. Birmańska armia spychała Rohingów na zachód, więc uciekali tam, gdzie mogli. W którymś momencie doszli do granicy i przepłynęli rzekę. Mnóstwo z nich utonęło, a ci, którzy dotarli na brzeg o własnych siłach, szli dalej. Mieszkańcy przygranicznej wioski opowiadali, jak to wszystko wyglądało. Akurat wtedy strasznie lało i nagle z tej ściany deszczu wyłoniły się rzesze półprzytomnych ludzi. Tamtejsi muzułmanie są osobami bardzo religijnymi i gościnnymi, więc od razu przyjęli Rohingów do siebie, zaczęli się nimi zajmować, oddali im nawet własne pola, żeby mogli się tam tymczasowo osiedlić. Mieszkańcy byli jednak przekonani, że potrwa to tydzień, może dwa, góra dwa miesiące. Tymczasem gdy ja byłem w tej wsi, od pojawienia się przybyszów mijało już osiem miesięcy. W którymś momencie miejscowi doszli do wniosku, że Rohingowie powinni płacić im za wykorzystywanie gruntu. Wtedy do akcji weszło bangladeskie wojsko zakazało poboru tych opłat. Miejscowi zwrócili się więc do armii o zapomogę, ale oni odebrali to jako żart. Mamy więc sytuację, w której nikt nie jest zwycięzcą.

- Rohingowie nie są tam z własnej woli. Mogliby co prawda przenieść się do większego obozu w Kulupalong, ale nie chcą tego zrobić. W Shamlapur mają rzekę i przepiękną plażę Long Beach. Mieszkają w warunkach, podobnych do tych, które mieli po drugiej stronie granicy, choć oczywiście gorszych bytowo, bo nie mają swoich domów. Natomiast dla mieszkańców Bangladeszu sytuacja staje się dramatyczna. Nie mogą uprawiać swoich pól i muszą kupować żywność, którą wcześniej sami sobie wytwarzali. Niektórzy zaczynają głodować. Co więcej, widzą, że Rohingowie dostają ryż, a oni nie. Nie mają też takiej samej pomocy medycznej. Problemem są też relacje międzyludzkie, bo tamtejsza społeczność jest bardzo młoda. Chłopcy zaczynają się rozglądać za rohińskimi dziewczynami i w drugą stronę - Rohinki ciągną do chłopaków z Bangladeszu. Władze wprowadziły karę siedmiu lat więzienia za założenie rodziny z osobą napływową. Nie dlatego, że traktują ich jak ludzi gorszego sortu. Prawo wprowadzono na wypadek, gdyby tych ludzi trzeba było kiedyś wywieźć. Pojawiłby się wówczas problem z rodzinami mieszanymi.


Co z pomocą humanitarną?

- Moim zdaniem Bangladesz, jak na swoje skromne możliwości, dobrze radzi sobie z pomocą dla Rohingów. Mimo że obozy wyglądają fatalnie i ludzie wegetują tam w warunkach urągających ludzkiej godności, to jednak, jak na skalę wyzwania i budżet, są całkiem dobrze zaplanowane. Znajdują się w nich madrasy, meczety, czy miejsca dziennego pobytu zbudowane z bambusu. Gdzieniegdzie organizacje humanitarne zbudowały place zabaw, na których zresztą dzieci się nie bawią. Bawią się obok. Pytałem się rodziców dlaczego tak jest. Odpowiedzieli mi, że one nie potrzebują miejsca do zabawy, wolą same je sobie stworzyć.

- Skala problemu jest olbrzymia. Bangladeszu na to nie stać, bo koszty utrzymania obozów rocznie wynoszą około 900 milionów dolarów. Społeczność międzynarodowa opłaca to właściwie w całości, tylko ma coraz mniej do powiedzenia. Miejscowi zorientowali się, że mogą na tym zarobić. Jeżdżę systematycznie do Bangladeszu, więc znam ceny i wiem, mniej więcej, co ile kosztuje. Gdy byłem w Dhace, to wynajmowałem samochód za trzy tysiące taka na dzień z kierowcą - czyli za około 130 zł. Przyjechałem do Cox’s Bazar przekonany, że zapłacę tyle samo. Okazało się jednak, że koszt takiego wynajmu wynosi sto dolarów. Wszystko podrożało i to gwałtownie. Nawet ryż, warzywa, czy nafta - oczywiście dlatego, że teraz korzysta z tego milion ludzi więcej. Sytuację wykorzystują również władze. W kraju kwitnie korupcja, a niektórzy urzędnicy już nawet nie próbują ukrywać, że dostają łapówki. Władze dążą do pozbycia się zagranicznych organizacji humanitarnych oraz obserwatorów i dziennikarzy, po to by móc robić w obozach to, co się im żywnie podoba.

Czy istnieje jakaś regionalna siła, której zależy na tym, żeby pozbyć się Rohingów z Arakanu?

- Przede wszystkim Chiny. Jeśli spróbujemy narysować na mapie najkrótszą linię, łączącą prowincję Junnan z Zatoką Bengalską, to będzie ona przechodzić kilkadziesiąt kilometrów na południe od terenu zamieszkiwanego przez Rohingów, w okolicach miasta Sittwe. W tej chwili powstaje tam duży gazoport,  gdzie Chińczycy budują rurociąg. Strategia budowania pasa startowego, który ma pozwolić im się rozchodzić cywilizacyjnie, ale przede wszystkim ekonomicznie, obejmuje również ten teren. Biznes chiński, który zaopatruje cały świat jest ulokowany głównie na wschodnim wybrzeżu. Produkowane tam towary muszą opłynąć całe Indochiny i przejść przez cieśninę Malakka koło Singapuru. W tym miejscu przepływa około 60 tysięcy statków rocznie. W przypadku ewentualnego zaostrzenia wojny handlowej pomiędzy Stanami Zjednoczonymi a Chinami wystarczy, że Amerykanie postawią tam trzy lotniskowce i wszystkie transporty z Chin będą musiały płynąć dookoła świata. Gdy jednak powstanie port w Birmie i dostatecznie pojemne zaplecze do dostaw towarów z Chin do Zatoki Bengalskiej, droga dostaw ulegnie skróceniu.

Czy jakaś konkretna historia któregoś z Rohinów utknęła panu w pamięci?

- Chyba największe wrażenie zrobiła na mnie historia Senuwary Begum - 18-latki, która została zgwałcona przez wojsko. Gdy dotarła do Bangladeszu, dowiedziała się, że jej mąż nie żyje. Straciła całą rodzinę, a chwilę później okazało się, że jest w ciąży. Lekarze zaproponowali jej pigułkę wczesnoporonną. Bangladesz jest państwem muzułmańskim, więc nie funkcjonuje tam aborcja. Natomiast władze bardzo chętnie proponują takie rozwiązania Rohingom, żeby zmniejszyć ich przyrost naturalny. Senuwara jednak odmówiła, a gdy zapytałem ją dlaczego, odpowiedziała: "przecież to jest boże dziecko!". Co więcej, jej córka różni się urodą od innych rohińskich dzieci, ponieważ wygląda jak Birmańczyk. Na razie wszyscy w obozach się nią opiekują i rozpieszczają. Nie wiadomo tylko jak długo to jeszcze potrwa. Co się stanie, gdy dziewczynka urośnie? Czy będzie akceptowana przez społeczność Rohingów?


 


Styl.pl
Dowiedz się więcej na temat: Birma
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy