A ty? Przeżyjesz za swoją emeryturę?
Linda dobiega 70-tki i mieszka w dziupli. To nie malutkie mieszkanie, a przyczepa campingowa, którą kobieta ciągnie za sobą po Stanach Zjednoczonych, zatrzymując się tam, gdzie akurat uda się znaleźć pracę. O takich jak ona mówi się „nomadzi”, „workamperzy” albo „bezmiejscowi”. Reporterka, Jessica Bruder opisała ich losy w książce „Nomadland. W drodze za pracą” (wyd. Czarne), której ekranizacja zdobyła Złotego Lwa na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Wenecji.
Aleksandra Suława: Linda się urządziła?
Jessica Bruder: - Wiesz, jak to jest: możesz robić plany, a życie i tak spłata ci figla.
To nie brzmi dobrze.
- Może będzie to spoiler, ale zaryzykujmy: ostatnia scena w książce to Linda, która stoina czterdziestoarowej działce na pustyni w Arizonie. Kupiła ją za zarobione w drodze pieniądze, żeby postawić swój wymarzony earthship - samowystarczalny dom z recyklingowanych materiałów. I rzeczywiście - powstała imponująca konstrukcja, której głównym elementem były rurki PCW. Wyglądała naprawdę nieźle, a i ja przyłożyłam do budowy moją skromną rękę. Tyle, że gdy przyszło lato, dom nie wytrzymał upałów i po prostu się zapadł, wyglądał jak talerz parującego spaghetti.
Ze strony życia to nie jest figiel. To jest zwykłe świństwo.
- Poczekaj - ostatecznie życie nieco się zrehabilitowało. Konkretnie: pojawiła się propozycja ekranizacji książki. Kiedy tylko padła, od razu zaznaczyłam, że Linda musi być zaangażowana w produkcję. Ja jako dziennikarka nie mogłam jej zapłacić, ale filmowcy już jak najbardziej.
- Teraz Linda mieszka z dwójką przyjaciół w małym, modułowym domu, obok Taos w Nowym Meksyku - miejscowości, w której znajduje się największa na świecie osada jej ukochanych eartshipów. Czy kiedyś postawi swój? Nie wiem, ale cieszę się, że jest w dobrej formie, ma plany, a przede wszystkim, że po tylu latach spędzonych w drodze, udało jej się wreszcie gdzieś osiąść.
Aż ciśnie się na usta: "I żyła długo i szczęśliwie". Nietypowe zakończenie typowej historii?
- Nietypowe zakończenie - może tak, zwłaszcza z uwagi na film. Jednak czy historia Lindy jest typowa? Nie ma chyba czegoś takiego, jak typowa historia nomady.
Różne drogi prowadzą do domów na kółkach?
- Na widok starszego człowieka, który mieszka w samochodzie i przemierza kraj w poszukiwaniu pracy, większość z nas myśli jedno: nieudacznik. Co on robił całe życie, że tak skończył? Tymczasem życie ludzi, których spotkałam, obróciło się do góry nogami na tysiące rozmaitych sposobów. Poznałam byłych właścicieli sklepów, dyrektorów działów sprzedaży, księgowych, emerytów o świadczeniach w wysokości kilkuset dolarów, wreszcie tych, których oszczędności i stabilne życie klasy średniej pękło wraz z bańką mieszkaniową w 2008 roku. W Ameryce upadek może przytrafić się każdemu, a kiedy już się przydarza, nie ma zbyt wielu opcji na bezpieczne lądowanie.
- Co więc robisz, kiedy budżet przestaje się spinać? Siadasz nad kartka papieru, spisujesz listę wydatków i zastanawiasz się, z czego możesz zrezygnować. Rata kredytu? Rachunek za prąd? A gdyby tak pozbyć się największej pozycji z listy wydatków? Gdyby pozbyć się czynszu?
Z badań wynika, że prawie połowy amerykańskich gospodarstw domowych nie stać na czynsz, opłacenie rachunków i jedzenie. Jednak nie wszyscy ruszają w drogę. Kwestia charakteru?
- Raczej wpajanego w ten charakter amerykańskiego indywidualizmu. Jeśli ktoś przez całe życie słyszał, że ma być niezależny, to na starość, nawet jeśli jego emerytura wynosi marne kilkaset dolarów, myśli sobie: nie będę obciążeniem dla dzieci, muszę sobie jakoś poradzić, być samodzielnym tak długo, jak się da. Nad tym wszystkim unosi się duch wolności. Postawa: świat wokół może się rozpaść, a ja i tak dam radę, przecież jestem kapitanem własnego okrętu. Nawet jeśli ten okręt to tylko mała przyczepa kempingowa.
Jak się przygotować do rejsu takim okrętem?
- Są odpowiednie strony internetowe i przewodniki, które uczą życia w drodze. Jednym z najpopularniejszych jest "How to Live in a Car, Van or RV and Get Out of Debt, Travel & Find True Freedom" ("Jak mieszkać w aucie, wygrzebać się z długów, podróżować i zyskać prawdziwą wolność") autorstwa guru nomadów, Boba Wellsa. Fragment, który szczególnie utkwił mi w głowie to coś, co można by nazwać "ćwiczeniami z ograniczania przestrzeni". Na początek trzeba przeprowadzić się do sypialni i spróbować nie korzystać z innych pomieszczeń. Potem, kiedy człowiek już stwierdzi, że daje radę, powinien jeszcze bardziej zmniejszyć swój metraż. Twój bus ma mieć powierzchnię sześciu metrów kwadratowych? To weź kilka dużych kartonów, wydziel w pokoju przestrzeń dwa na trzy metry i mieszkaj.
Skuteczne?
Wydaje mi się, że to ma sens: przynajmniej wiesz, czego możesz się spodziewać po przeprowadzce do domu na kółkach. Poza tym trzeba oczywiście kupić albo wyremontować i wyposażyć auto, a tu kreatywność nie zna granic. Ludzie mieszkają we wszystkim, od luksusowych kamperów (owszem, na życie w drodze też można się zadłużyć), przez busy, stare szkolne autobusy, przyczepy kempingowe, po samochody osobowe - znam osoby, które planowały spać na złożonych tylnych siedzeniach auta. Na dach często wędrują panele słoneczne, na okna - filcowe osłony, a do środka, co się komu podoba: stoły, sprytne leżanki, dywaniki, dekoracyjne bibeloty...
Łazienka jest?
Czasem jest chemiczna toaleta. Prawda jest taka, że ludzie bez końca przerabiają swoje domki na kółkach, bo kiedy ruszasz w drogę, nie do końca wiesz, czego potrzebujesz. Po kilkuset kilometrach zaczynasz przemeblowywać, a przy pierwszej okazji wyrzucać. Na tak małej przestrzeni nie ma miejsca na nic zbędnego, czy niezdającego egzaminu. Dlatego kiedy tylko nomadzi gromadzą się w jakiejś większej grupie, zaraz organizują wyprzedaże albo wystawki.
Zrobiło się tak sympatycznie, że można by pomyśleć, że to wakacje.
- Wyjątkowo zapracowane wakacje. Sama próbowałam albo przyglądałam się trzem popularnym wśród nomadów miejscom pracy: w magazynach Amazona, przy zbiorze buraków cukrowych i przy obsłudze campingów. Relaksu tam nie było.
Gdzie było najtrudniej?
- Dla mnie, jeśli chodzi o fizyczny wymiar pracy, przy zbiorach buraków. Ta zajęcie od dawna mnie fascynowało, bo dla 60-, 70-letnich nomadów wydawało się szczególnym wyzwaniem. Nie cieszyło się również zbyt dobra opinią: ludzie opowiadali o mrozie, wilgoci i warzywach wielkości piłki od koszykówki, które trzeba podnosić, ładować, a które nierzadko, wyrzucane z różnorakich maszyn, uderzały w pracowników ze sporą siłą.
Przesadzali?
- Raczej nie. Ja zatrudniłam się przez agencję pracy i wylądowałam w Dakocie Północnej. Przydzielono mi dwunastogodzinne zmiany na wielkiej hali, przypominającej hangar z betonową podłogą i pryzmą buraków niemal sięgającą sufitu. Do moich zadań należały porządki: przerzucanie widłami, łopatami i rękami rozsypanych buraków, czasem również czyszczenie maszynerii - ładowaliśmy się do środka i łopatami oskrobywaliśmy błoto z głównego podajnika. Nad tempem naszej pracy czuwała surowa kierowniczka. Fizycznie to był koszmar - zrezygnowałam przed końcem zbiorów i cieszyłam się, że nie odniosłam żadnej, poważnej kontuzji.
Szczerze mówiąc, kiedy pytałam o najcięższą pracę, myślałam że powiesz: Amazon.
- W Amazonie pracowałam na innym stanowisku niż większość zatrudnionych w ramach CamperForce - programu skierowanego do nomadów. Nie pokonywałam codziennie piętnastu kilometrów po betonowej podłodze, zostałam za to zatrudniona w dziale kontroli jakości i stanów magazynowych. Miałam skanować kody kreskowe z rozmaitych produktów i liczyć rzeczy. Liczyłam więc: sztuczne członki, okleiny do broni, wejściówki do kina, kadzidełka o zapachu paczuli. Było trochę schylania i sięgania, ale dla mnie, fizycznie, nie stanowiło to problemu (chociaż dla stojącego obok mnie 77-latka, byłego mechanika o zniszczonych kolanach, już tak). Praca wykańczała za to psychicznie - ciągłe liczenie, hałas. Nie bez przyczyny ludzie po powrocie z nocnej zmiany mówili o sobie "amazombie".
Tobie udało się wytrwać tydzień, wieli nomadom udaje się jednak przepracować kilka miesięcy. Jak?
- Do stałego zestawu wspomagaczy należą tabletki przeciwbólowe. Każdy ma też swoje techniki - niektórzy wmawiają sobie, że są elfami świętego Mikołaja. Linda zaś stosowała triki, których nauczyła się na spotkaniach anonimowych alkoholików. Mówiła sobie: pięć minut. Będę robić to jeszcze pięć minut, a potem uciekam, nie ma mnie. Kiedy czas minął, myślała: to jeszcze tylko pięć, a potem znowu i tak do końca zmiany.
W Polsce kilka lat temu otwarto magazyny Amazona, ale programu typu CamperForce jeszcze się nie doczekaliśmy. Na czym on polega?
- To program, który został stworzony krótko po załamaniu się rynku mieszkaniowego w 2008 roku. Magazyny, budowane zwykle na odludziu, nie mogły znaleźć wystarczającej liczby chętnych do pracy. Ktoś wpadł więc na pomysł: a może by sięgnąć po nomadów? Ludzi - przede wszystkim starsze osoby - zatrudnia się na kilka miesięcy, w najgorętszym, przedświąteczny okresie, oferując im minimalne wynagrodzenie i miejsca do zaparkowania domu na kółkach, z dostępem do wody, prądu oraz niewielkiego pomieszczenia, w którym mogą zrobić pranie. W zamian wymaga się pracy przez dziesięć godzin dziennie i absolutnej dyscypliny. Ja byłam zafascynowana tym projektem: przecież to jest cały geriatryczno-nomadyczny rynek pracy. Mają nawet swoje logo: kampera w ruchu, ozdobionego uśmiechem Amazona. To przypomina jakąś dystopijną wizję.
Tylko Amazon skorzystał z potencjału drzemiącego w nomadach?
- Workamperzy wykonują dziesiątki prac w całym kraju. Te zajęcia istniały od zawsze, ale teraz stały się coraz bardziej powszechne: obsługa campingów, zbiory, przydrożna sprzedaż. Wraz z ich upowszechnieniem, zmieniło się też podejście do ludzi, które coraz bardziej przypomina system plug and play: potrzebujesz pracownika? Zatrudniasz. Nie potrzebujesz? Zwalniasz i patrzysz jak odjeżdża w siną dal. Słyszałam o kobiecie, która przejechała przez cały kraj, wydała mnóstwo pieniędzy na benzynę, a kiedy dotarła już do miejsca, gdzie miała czekać na nią praca, usłyszała, że jednak nie jest potrzebna.
- Los nomadów to tylko część większego obrazka, który można by zatytułować: "portret słabnącego pracownika". Ktoś w tym kraju naprawdę powinien zabrać się do roboty i zreformować prawo tak, żeby praca dawała możliwość jakiejkolwiek stabilizacji. Ta sytuacja sama się nie rozwiąże: tylko patrzeć jak za kilka miesięcy czeka nas kolejna fala eksmisji. Tym razem dotknie ona ludzi, którzy stracili pracę z powodu pandemii. Właściciele lokali też nie będą mieli łatwo, bo szybko nie znajdą nowych najemców. I tak dojdziemy do absurdalnej sytuacji, gdy w kraju z jednej strony jest mnóstwo pustych mieszkań, a z drugiej - mnóstwo bezdomnych.
Skoro padło słowo "bezdomny" - jaka jest różnica między byciem bezdomnym, a byciem nomadem?
- Zanim odpowiem, zapytam: w Polsce też stygmatyzujecie bezdomnych?
Nie można powiedzieć, żebyśmy traktowali ich z empatią i szacunkiem.
- Właśnie. W Ameryce "być bezdomnym" znaczy więcej niż "nie mieć domu". Bezdomność jest jak kasta, jak etykietka, która determinuje twoją tożsamość. Tymczasem workamperzy mówią: "hej, nie naklejajcie na nas tej etykietki, nie wrzucajcie nas do jednego worka. Może nie mamy budynku z oknami, werandą i schodami, ale mamy nasze domy na kółkach". To wciąż o szczebelek wyżej niż bezdomność.
Obwiniają kogoś o sytuację, w której się znaleźli? Rząd? Bankierów? Imigrantów?
- Jeśli obwiniają, to najczęściej samych siebie. Wiesz, co trzeba zrobić, żeby zniechęcić ludzi od buntu? Wmówić im, że wszystko, co się im przydarza, to ich wina. To okrutny, ale niezwykle skuteczny mechanizm, który sprawia, że przestajemy dostrzegać oczywiste nierówności. W ubiegłym roku prezesi zarabiali 320 razy tyle, co ich przeciętni pracownicy. Kiedy zaczynałam pisać książkę, relacja ta wynosiła 270:1, w latach 60. - 21:1. Przecież posiadanie takiej ilości pieniędzy jest nie tylko nieetyczne, ale też bezsensowne. W ilu domach możesz mieszkać, iloma autami jeździć, ile pączków zjeść? To pogłębiające się szaleństwo.
Można buntować się na ulicy, a można przy urnie. Nomadzi mają swoje polityczne sympatie?
- Ludzie często pytają mnie, czy nomadzi są wyborcami Trumpa. Tymczasem oni często nie są niczyimi wyborcami. Poza jedną z moich rozmówczyń, która wszem i wobec ogłaszała, że głosuje na Hillary, większość z nich w ogóle nie chciała rozmawiać o polityce. Mieli poczucie, że rząd i jego decyzje to coś zbyt odległego, by mogło wywierać wpływ na ich życie. Ten temat nie istnieje, a jeśli już się pojawi to jest o wiele mniej ważny od kwestii takich jak wyposażenie busa, przeczytana ostatnio książka, czy pytania o to, co słychać u przyjaciół. Poza tym wielu z workameperów nie jest w stanie głosować: przecież zwykle znajdują się setki kilometrów od miejsca zameldowania.
Większość twoich bohaterów to 60-, 70- latkowie. To zabrzmi brutalnie, ale w takim wieku jeżdżenie busem i fizyczna praca sezonowa nie może być długoterminowym scenariuszem. Istnieje jakiś plan B.?
- Część - niewielka, bo pamiętajmy, że mamy do czynienia z indywidualistami - chce wrócić do swoich rodzin. Inni, tak jak Linda, marzą o kupnie kawałka ziemi i postawieniu niewielkiego domu. Jest też trzeci scenariusz, smutny ale coraz częstszy - praca do śmierci. Czasem dosłownie. Już po tym, jak opublikowałam książkę, dowiedziałam się, że jednak z bohaterek - Swankie, poznała w drodze fajnego faceta, obydwoje lubili sztukę, toczyli wielogodzinne rozmowy. W pewnym momencie on zaczął mieć problemy ze zdrowiem, źle się czuł, przez kilka dni nie opuszczał swojego vana. Pewnego dnia Swankie, przechodząc obok jego auta, dostrzegła chodzące po szybie muchy. Tak, stało się dokładnie to, co myślisz.
Okropne.
- Z jednej strony tak, a z drugiej, może to wcale nie jest najgorszy scenariusz? Rozmawiałam o tym kiedyś z jedną z nomadek. Bez wahania zadeklarowała, że ona woli umrzeć w drodze niż w domu opieki. Ludzie wybierają wolność nawet za cenę krótszego życia, czy samotnej śmierci.
Skoro mowa o wolności: piszesz, że "ostatnim miejscem wolności w Ameryce jest miejsce parkingowe". Smutne, zwłaszcza że mówimy o kraju, który przez stulecia był postrzegany jako jej synonim.
- Trudno cieszyć się wolnością, gdy musisz przeżyć za kilkaset dolarów. Dawno temu, kiedy wprowadzano politykę New Deal’u, amerykański system zabezpieczeń finansowych przypominał stołek na trzech nogach: pierwszą było ubezpieczenie społeczne, drugą składki emerytalne, odprowadzane przez pracodawcę, a trzecią własne oszczędności. Pracodawcy już dawno nie muszą płacić składek - teraz mamy program 401 (k), w którym właściwie całe ryzyko przeniesione zostało na pracowników, oszczędności wielu emerytów wyparowały w 2008 roku więc jedyną nogą, której kurczowo się trzymają, jest ta głodowa, społeczna emerytura.
Pytałam o plan B dla nomadów, a przychodzi ci do głowy jakiś plan B dla Stanów?
- Trump i jemu podobni powinni ruszyć w trasę, żeby na własne oczy zobaczyć, jak żyją i harują ludzie, którzy zostali z niczym. A gdy już się napatrzą - zabrać za poprawianie programu socjalnego. Podwyższyć płacę minimalną, bo 7,25 dolara za godzinę to nie są pieniądze, za które można godnie żyć. Poza tym: rozbudować program socjalny, zadbać o dostępność tanich mieszkań... Nie ma złotego środka recepty, ale gdyby chcieć sprowadzić wszystkie zalecenia do jednego zdania, brzmiałoby ono: troszczmy się o siebie nawzajem. Mówi się, że dzisiaj poziom nierówności w Stanach jest najwyższy wśród wszystkich krajów rozwiniętych. Pod tym względem można porównać nas do Rosji, Chin, Argentyny i Demokratycznej Republiki Konga. Naprawdę mamy wiele do zrobienia.
Myślisz czasem o swojej emeryturze?
- Oczywiście. Mam oszczędności, staram się zabezpieczać jak mogę i psychicznie szykuję na perspektywę pracy do końca życia - dziękuję losowi za to, że w moim zawodzie nie trzeba mieć supersprawnego ciała. Wiem jednak, że sprawy mogą się spieprzyć w mgnieniu oka. Trudno o tym nie myśleć, zwłaszcza kiedy widzi się ludzi w drodze. A widać ich wszędzie - niedawno, jeden z busów zaparkował zaraz pod moim mieszkaniem.