Agata Kulesza: Lęk wysokości

Mówi, że ma lęk wysokości, ale od kilku lat jest na szczycie. Bo przecież była "Sala samobójców", potem "Róża" Wojciecha Smarzowskiego, wreszcie rola stalinowskiej prokurator w oscarowej "Idzie". Z zewnątrz to wygląda wspaniale: czerwone dywany, suknie do ziemi, okładki gazet, propozycje z zagranicy. A ona chciałaby czasem się zatrzymać, być Agatą Kuleszą człowiekiem, nie instytucją. W przeddzień premiery filmu "Moje córki krowy" aktorka mówi, gdzie kończy się dla niej filmowa fikcja, a zaczyna życie.

Mam naturalny dystans do pewnych rzeczy, więc nie oglądam świata z jednej perspektywy. Dziś czerwony dywan na Oscarach, jutro zimny barobus na planie serialu. Trzeba to wszystko połączyć.
Mam naturalny dystans do pewnych rzeczy, więc nie oglądam świata z jednej perspektywy. Dziś czerwony dywan na Oscarach, jutro zimny barobus na planie serialu. Trzeba to wszystko połączyć.Mateusz StankiewiczTwój Styl

Okazuje się, że nawet gdy gra pani w komedii, ta musi opowiadać o umieraniu.

Agata Kulesza: - Być może mam w twarzy smutek, który dostrzega kamera i który pasuje do poważnych tematów. Rzeczywiście, w ostatnich latach grałam wymagające role i jestem z tego zadowolona, bo aktor może przejść przez życie i w ogóle nie dostać takiej szansy. To nie jest kwestia talentu, lecz w dużej mierze szczęścia. Gram teraz w internetowym projekcie Web Therapy właśnie dlatego, że jest lekki, inny niż to, co ostatnio robiłam.

"Moje córki krowy" są wprawdzie zabawne, ale dotykają głębokich lęków.

- To film o pożegnaniach - uniwersalny. Z odchodzeniem rodziców każdy musiał albo będzie musiał się zmierzyć. Reżyserka Kinga Dębska oparła scenariusz w dużej mierze na własnej historii i sprawiła, że ludzie śmieją się i płaczą. Pożegnanie to ważna rzecz. Niedawno zmarł mój pierwszy dyrektor, z którym pracowałam. Nie zdążyłam z nim porozmawiać. Wiedziałam, że jest chory, że mam z nim jeszcze jakąś sprawę do załatwienia, ale nie zdążyłam, wydawało mi się, że mam czas. Ja miałam, on nie. Brakuje mi naszej ostatniej rozmowy. Film "Moje córki krowy" mówi również o tym. Jest w nim scena, w której moja bohaterka Marta rozmawia z nieprzytomną matką graną przez Małgorzatę Niemirską. Nie wie, czy ta ją słyszy, ale mówi. I dla Marty to dobrze, że może chociaż tyle.

Pani ma czas dla swoich rodziców?

- Jesteśmy ze sobą bardzo związani, w ciągłym w kontakcie. W ostatnie wakacje wynajęłam dom i ściągnęłam wszystkich - rodziców i siostrę z jej rodziną. Był taki moment, kiedy zostaliśmy - tak jak kiedyś - we czwórkę: rodzice i my, dwie dziewczyny po czterdziestce.

I co? Zaczęliście wspominać?

- Nie, nie rozmawialiśmy o tym, ale sądzę, że każdy to zauważył. Zresztą to w ogóle były świetne wakacje. Odpoczywaliśmy osobno, po swojemu, ale dużo byliśmy razem. Wróciliśmy do rytuału sprzed lat - graliśmy w kanastę. Bo w naszym domu grało się w karty.

Jaki to był dom?

- Normalny. Chodziłam do podstawówki, gdzie było 1200 dzieciaków, po lekcjach bawiliśmy się na podwórku. Mieszkaliśmy na zwykłym osiedlu w Szczecinie, w dziesięciopiętrowym bloku, na 42 metrach. Byliśmy z sobą blisko i z resztą rodziny. Kiedy w 1981 roku moi wujkowie strajkowali w stoczni, jedna z cioć zamieszkała u nas. Dzięki temu miała bliżej do męża. Ona nosiła mu obiady, a my z siostrą bujałyśmy w wózkach nasze małe kuzynki. Bliskość w naszej rodzinie jest czymś naturalnym.

A w szkole siedziała pani w ławce z Kasią Nosowską?

- Byłyśmy w jednej klasie, ale w ławce siedziałam z Anką, a Kaśka z Jolką. Teraz jesteśmy sąsiadkami. Niedawno Kasia wpadła na pomysł, żebyśmy zaprosiły do nas nasze najlepsze koleżanki z klasy. Przez te lata utrzymywałyśmy kontakt, ale sporadyczny. Zadzwoniłyśmy. Przyjechały. Przegadałyśmy cały dzień, śmiałyśmy się, porozmawiałyśmy o naszych dzieciach, pracach, bolączkach. Jolka przywiozła nam niezwykły prezent. Zawsze na lekcjach jadła chleb z domowym smalcem i wszyscy jej tego zazdrościli. No i teraz namówiła ojca, żeby zrobił nam po słoiku smalcu. Podobno się zdziwił: "Jola, czemu ty jadłaś chleb ze smalcem w szkole? Myśmy nic innego nie mieli?". Smalec pana Stasia - najpiękniejszy zapach! Dziewczyny przywiozły też zdjęcia i moje listy do nich! W jednym znalazłyśmy fragment o... baletkach. Pisałam, że babcia przywiozła mi z Hamburga wspaniałe baletki. Że są niezwykłe i dopiero w ostatnim zdaniu dodaję, że o dwa numery za małe. Uzmysłowiłam sobie, jakie to było ważne marzenie! Bo to było coś nieosiągalnego. Tańczyłam wtedy w szczecińskim zespole Gama i nie miałyśmy baletek.

Lubi pani wracać we wspomnieniach do Szczecina? Jest dla pani ważny?

- Zawsze powtarzam, że jestem szczecinianką mieszkającą w Warszawie. Mam do tego miasta sentyment, lubię tam wracać i zawsze jest mi smutno, gdy widzę, jak znikają miejsca, które pamiętam z dzieciństwa. W tamtych czasach Szczecin był dla mnie taki europejski. Teraz oglądam go z innej perspektywy, bo już w nim nie mieszkam, ale cieszy mnie, kiedy pojawiają się nowe miejsca, ostatnio piękny budynek filharmonii, z którego możemy być dumni.

Przeprowadzka do Warszawy była trudna?

- Oczywiście, byłam lekko przerażona, ale spełniałam swoje marzenie. W liceum postanowiłam zostać aktorką i dostałam się do szkoły teatralnej w Warszawie. Nie miałam poczucia, że jestem w czymś gorsza od kolegów, bo nie jestem ze stolicy. Skończyłam dobre liceum, byłam oczytana - to dawało mi siłę. Studiowałam, po czterech latach zaczęłam pracować i dziś nie pamiętam żadnych rozterek związanych z przeprowadzką, to się potoczyło naturalnie. Chociaż kiedy na wakacje jechałam do domu, zabierałam wszystko. Dom był ciągle tam.

Kiedy zaczął być w Warszawie? Wraz z założeniem rodziny?

- Tak. Wraz z przyjściem na świat Marianki.

Urodziła ją pani w Szczecinie.

- Wiedziałam, że mój mąż (Marcin Figurski, operator - przyp. red.) będzie w tym czasie pracował, a tam jest siostra, która miała już dwoje dzieci, mama, tata. Pomogą mi. Potrzebowałam ich, żeby oswoić się z nowymi obowiązkami.

Miała pani 26 lat. To był ten moment w związku, kiedy wiedzieliście, że chcecie mieć dziecko?

- Ja bardzo chciałam mieć rodzinę, zawsze był to priorytet.

Jest koniec lat 90. Całe nasze pokolenie - jesteśmy w podobnym wieku - robi kariery, wszyscy gdzieś pędzą, a pani tymczasem...

- Spaceruję z wózkiem po Ursynowie. Teraz to widzę jako wspaniały czas, kiedy można było wstać rano, ubrać dziecko, pójść na spacer, ugotować ziemniaki, ugnieść je, nakarmić córkę, poczytać, podelektować się zwykłym życiem. Choć nie wiem, czy wtedy to doceniałam.

Koledzy ze studiów grali główne role. Nie miała pani poczucia, że coś jej podczas tych spacerów ucieka?

- Wróciłam ze Szczecina, gdy córka miała trzy miesiące, i natychmiast dostałam rolę w Teatrze Telewizji u Filipa Bajona. Nie zapamiętuję emocji, nie mogę więc powiedzieć dzisiaj, czy zazdrościłam kolegom. Chyba raczej z pokorą przyjmowałam to, co los mi przynosił. Grałam dobre role, może nie pierwszoplanowe, ale interesujące, a w 2002 roku pojawiła się główna rola w "Moich pieczonych kurczakach" Iwony Siekierzyńskiej, dostałam za nią nagrody. Utrzymywałam się z aktorstwa. Chociaż z drugiej strony przypominam sobie, że myślałam o zmianie zawodu.

Pytam, bo przypuszczam, że w zawód aktora wpisana jest próżność, potrzeba poklasku.

- To szczególny zawód. Wśród aktorów jest wiele nieśmiałych, wstydliwych osób, ale wychodzą na scenę i otwierają przed innymi swój intymny, wewnętrzny świat. Mąż twierdzi, że chociaż mam lęk wysokości, to gdyby postawić mi sześciu widzów, skoczyłabym z wysoka. I pewnie ma rację.

Zawsze szukała pani publiczności?

- Trochę asekuracyjnie, ale tak. Powraca anegdota o tym, jak podczas rodzinnych przyjęć mimochodem stawałam na rękach. Nie wchodziłam do pokoju, gdzie byli goście, tylko - w czarnym kostiumie gimnastycznym z czerwoną lamówką - stawałam na rękach przy drzwiach w przedpokoju. Nie narzucałam się, jednak chciałam, żeby zobaczyli. Chociaż teraz wydaje mi się, że mogłabym być dobrym lekarzem, sprinterem albo dyrygentem.

Wszystkie te zawody wiążą się z byciem ocenianą. Co takiego daje publiczność?

- Energię. Najlepiej to widać w teatrze, gdy od razu wiadomo, czy ludzie są z nami, czy nie.To jest zresztą świetne w teatrze, że codziennie jest inaczej. Publiczność daje mi siłę, wiarę, że mogę iść za swoją intuicją. Bardzo mocno to poczułam, kiedy brałam udział w show telewizyjnym (Agata Kulesza w roku 2008 wygrała "Taniec z gwiazdami" - przyp. red.).

Show telewizyjny wzięła pani dla pieniędzy?

- Nie miałam nic do stracenia. Lubię tańczyć. Powiedziałam sobie tylko: "Nie możesz się mizdrzyć". Byłam więc sobą, nie kłamałam, pytana, mówiłam prawdę, i okazało się, że ludzie to polubili, poszli za mną. Po tym programie wiedziałam, że mogę sobie zaufać, że nie muszę się bać.

Po tym programie przyszła też popularność.

- Wcześniej byłam jakoś rozpoznawalna, grałam w serialach: "Pensjonacie pod Różą" i "Heli w opałach". Ale oczywiście wtedy zdarzyła się popularność, do jakiej nie byłam przyzwyczajona.

Wkrótce okazało się, że to dopiero początek. Bo potem przyszły wielkie role w "Sali samobójców", "Róży", kolejnych filmach Smarzowskiego, wreszcie w "Idzie". Powiedziała pani niedawno, że z porażką chyba łatwiej poradzić sobie niż z sukcesem. Dlaczego?

- Jestem pewna, że łatwiej. Od porażki można się jakoś odbić. Wraz z sukcesem przychodzą oczekiwania, że będzie coraz lepiej, więcej. Pojawia się niesamowita presja.

Kto ją wytwarza?

- Trochę ja, i tu muszę się pilnować. Duża w tym też "zasługa" mediów. Wszyscy naraz czegoś chcą ode mnie, żebym gdzieś się pojawiła, skomentowała, dała sfotografować. I wypowiadała się na wszelkie tematy. A ja jestem aktorką, nie politologiem, socjologiem, psychologiem, psychiatrą. Nawet trochę się dziwię, że nie pyta mnie pani o Trybunał Konstytucyjny (w czasie naszej rozmowy był to główny temat w mediach - przyp. red.).

A kiedy się odmawia, można być posądzoną o gwiazdorzenie?

- Trudno. Muszę to wziąć na siebie. Kto mnie zna, wie, czy mi odbiło, czy nie. W obronie samej siebie muszę stawiać granice. Staram się być uprzejma i miła, ale jednak zależy mi, by świadczyła o mnie moja praca, a nie szum medialny wokół. Mam szczęście, że przydarzyło mi się to wszystko, kiedy mam czterdzieści parę lat. Gdybym była o 20 lat młodsza, mniej dojrzała, być może uwierzyłabym, że jestem kimś wyjątkowym, mogę żyć w otoczce tzw. sukcesu i wypowiadać się autorytatywnie na każdy temat.

Jak udaje się pani zachować dystans?

- Przede wszystkim wiem, że coś udało mi się w pracy. To cudowne, kiedy zawód cię kocha, a nie tylko ty kochasz zawód, ale to jednak tylko praca. Mówię sobie: "Agata, masz prawo do tego, żeby być Agatą Kuleszą - człowiekiem, a nie instytucją. Masz prawo do złego humoru, do tego, że nie chce ci się wyjść z domu, że musisz odpocząć". Staram dawać sobie to prawo, a jednocześnie tak układać w głowie, żeby nie wymagać od siebie i od innych zbyt dużo. Kiedy jechałam do Los Angeles, powiedziałam ekipie serialu "Krew z krwi", że jeśli będzie Oscar, przyjdę na plan w sukni z gali.

- No i był Oscar, a ja następnego dnia po powrocie jechałam na plan. Szósta rano, czekałam na transport, akurat wychodził sąsiad. Patrzy, stoję nieumalowana, z bagażami, w kurtce narzuconej na suknię. "Agata, co ci się stało?", zapytał. "A nic, jadę do pracy", odparłam. No a potem weszłam w tej sukni do barobusu na planie... Mam naturalny dystans do pewnych rzeczy i dzięki temu wiem, że wszystko, co się dzieje, nie ma tylko jednej perspektywy. Dziś czerwony dywan na Oscarach, jutro zimny barobus - trzeba to wszystko połączyć.

Właśnie, Oscary. Żałowała pani papierosa wypalonego podczas ogłoszenia werdyktu, że to "Ida" dostała nagrodę dla najlepszego nieanglojęzycznego filmu?

- To anegdotka, która już żyje własnym życiem. Nasza kategoria miała być trzynasta. Zajrzałyśmy z Agatą Trzebuchowską do programu. Teraz będzie nagroda za animację, a potem kilka kategorii, czyli godzina lub więcej, no i rzeczywiście wyszłyśmy. Kolejność się zmieniła, okazało się, że nie możemy wrócić na salę, bo można to zrobić w przerwach reklamowych. Zobaczyłyśmy więc moment wręczenia na telebimach, ale to było równie ważne. Jezu, jak my się cieszyłyśmy! W ogóle wszystko było takie wzruszające: Polacy, którzy przyszli nas przywitać w Los Angeles, potem gratulacje w samolocie powrotnym. Celnicy, którzy na Okęciu bili brawo...

A teraz znowu presja. Wszyscy pytają, co z karierą światową. Gra pani właśnie w "TrueCrimes", u boku Jima Carreya.

- Gram. To nieduża, ale interesująca rola. Zaciekawił mnie reżyser Alexandros Avranas, podobał mi się jego film "Miss Violence". Pojawiają się propozycje, ale międzynarodowa kariera nie jest moim priorytetem. Gdybym miała 20 lat mniej, może inaczej bym do tego podchodziła. Owszem, czuję się wyróżniona, że nie jestem anonimowa dla ludzi filmu ze świata. Jeśli pojawia się szlachetna propozycja, jest mi po drodze i nie zaburza to mojego życia, nie odmawiam. Ale kiedy pomyślę, że miałabym zabiegać o tamten rynek, jakiego zachodu to wymaga ,robi mi się słabo. Nie jestem typem wojownika. Co mi może dać w rozwoju zawodowym przyjęcie roli tylko dlatego, że to film zagraniczny? Pieniądze?

Na przykład.

- Ale ja nie narzekam. Nie muszę mieć więcej. Dostaję interesujące role i tutaj mam na nie najwięcej szans. Nie rozumiem, naprawdę nie rozumiem tego napięcia. Żeby udowodnić, że polska aktorka może się przebić zagranicą? Świat już się skurczył, za chwilę będziemy mieć międzynarodową gwiazdę z Polski, bądźmy spokojni. Ale to nie ja. Proszę postawić na kogoś innego.

W "Moich córkach krowach" gra pani popularną aktorkę.

- Ale samotną! Pracując nad tą rolą, uświadomiłam sobie, jak ważna jest dla mnie rodzina. Gdybym miała wracać po napięciach na planie, po rolach, w których dogrzebuję się do wszystkich ran, które mam w środku - do pustego domu, byłoby kiepsko. Praca jest istotna, ale to dom, bliscy dają mi siłę. Ważne są dla mnie momenty, kiedy czuję zwyczajną życiową energię, lubię proste codzienne czynności.

Bliscy nie robią z pani gwiazdy?

- Nie. Śmieją się z tego określenia. Dla Marianki zawsze mama była aktorką, nie ekscytuje jej to. Męża tym bardziej.

Jaką jest pani mamą?

- Starałam się być dobrą, ale nie wiem, czy i jakie błędy popełniłam w wychowaniu - jedno jest pewne: już ich nie odkręcę. Marianka wkrótce zdaje maturę. Jest samodzielna. Wie, że niezależnie od tego, co się zdarzy, zawsze będziemy przy niej. Nie wymagamy, żeby była taka jak my. Jest osobna - myślę, że to ważne nie bać się być takim, jakim się jest. I jednocześnie szanować odrębność innych.

Boi się pani o bliskich?

- Lęk to dziwne uczucie, dotyczy zawsze rzeczy, które mogą się zdarzyć, a nie tego, co się dzieje. Nie znoszę go. Mówię sobie: "Będziesz się bała, kiedy przyjdzie TEN moment, po co się teraz zatruwać". Śmieję się, że kiedyś marzyłam o baletkach, a teraz, żeby wszyscy byli zdrowi. Zmieniły się lęki i marzenia.

Jest w "Moich córkach krowach" scena, przy której płakałam ze śmiechu. Wyjawia pani filmowemu ojcu, że przez niego poszła na psychoterapię. Opowiada o niej, a on pyta: "I ty za to płacisz? Lepiej byś sobie sukienkę kupiła". Co pani robi, gdy jest źle? Terapia? Sukienka? Wyspać się?

- Wyspać się. W zeszłym tygodniu zachorowałam na anginę. Pierwszy raz od chyba 25 lat. Nie było wyjścia, na cztery dni położyłam się do łóżka. Kiedy chorowałam w dzieciństwie, mama robiła mi porządek w pokoju, dawała pudełko ze starymi guzikami albo worek ze szmatkami, ja leżałam i bawiłam się tym. I teraz też tak było. Posprzątane, z okna wpadało trochę słońca, miałam książki i komputer, oglądałam filmy, wyspałam się. Leżałam i niczego nie musiałam. To było niezwykłe! Po tych kilku dniach zmienił mi się nastrój. Agentka śmieje się: "Angina dobrze ci zrobiła, jesteś zadowolona". Koledzy, z którymi gram w spektaklu "Mary Stuart", z miejsca zauważyli, że jestem wypoczęta.

Myślę, że ostatnie lata, które przyniosły pani olbrzymi sukces, sprawiły, że musi pani być upiornie zmęczona.

- Tylko w zeszłym roku zrobiłam trzy filmy: "Moje córki krowy", "Niewinne" Anne Fontaine i "Szczęście świata" Michała Rosy, grałam w serialu "Krew z krwi", a potem premiera Mary Stuart w teatrze Ateneum. I obowiązki zawodowe, skądinąd miłe, związane z sukcesem "Idy". Ludzie mówili: "To jest twój czas, ciesz się", a ja byłam niespokojna, zmęczona, bo trzeba wstać o piątej rano i zagrać dwanaście scen, trzeba jechać gdzieś tam, a to tak daleko. Zastanawiam się, jak to jest, że czasami sama sobie psuję tę radość. Myślę, żeby na chwilę się zatrzymać, przestać się przejmować tym, czego inni oczekują i jaki zrobię następny krok. Angina już się skończyła, ale obiecałam sobie, że jeśli będzie mi się chciało poleniuchować, to zrobię to. Dam sobiena to przyzwolenie. Zobaczę z bliska pory roku. Zrobię porządek w książkach, w szafie, powyrzucam, poukładam...

Wspomniała pani o Mary Stuart. Moja koleżanka teatrolożka napisała wczoraj po tym spektaklu na Facebooku: "Agata Kulesza przyćmi Modrzejewską. O ile już to się nie stało".

- Niemożliwe! (śmiech) Mówiłam przecież, że byłam wyspana.

Rozmawiała Aleksandra Boćkowska

02/2016 Twój Styl

Twój Styl
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas