Agustin Egurrola: Wszystko w moim życiu dzieje się za późno!
Nie czuje, że pracuje ciężko, bo kocha to co robi. Praca nie jest też całym jego życiem. Za największy sukces uważa córkę Carmen!
Choreograf, łowca talentów, tancerz, pracoholik, ale także głowa rodziny. Tak w wielkim skrócie można opisać Agustina Egurrolę (45). To mężczyzna, który żadnej pracy się nie boi. I cały czas odczuwa pewien rodzaj nienasycenia. Czym nas jeszcze zaskoczy?
Może już najwyższy czas porzucić taniec i zająć się profesjonalnym "wyławianiem" talentów?
Agustin Egurrola: (śmiech).
Ale ja mówię całkiem poważnie! Na początku "You Can Dance", teraz "Mam talent"...
- Przecież do odważnych świat należy... Czyż nie tak?
Święte słowa! Panie Agustinie, czyżby zatęsknił pan za ocenianiem ludzi?
- To nie do końca tak. Potraktowałem to jako nowe wyzwanie. Podchodzę do tego jak do fajnej i ciekawej przygody. Mam nadzieję, że sobie poradzę. Wierzę, że stanę na wysokości zadania. Ale jakoś specjalnie nie paraliżuje mnie ta myśl. Po prostu staram się czerpać satysfakcję ze wszystkiego co robię. I cieszę się, że kolejny raz mam możliwość wzięcia udziału w naprawdę interesującym projekcie.
W "You Can Dance" oceniał pan taniec, bo jest pan w tej dziedzinie specjalistą. A teraz? Jest pan pewny, że znalazł się we właściwym miejscu? Czy nie boi się pan takich zarzutów?
- Jedyne czego się obawiam, to porównań do mojego poprzednika. One, chcąc nie chcąc, są jednak nieuniknione. Ale mimo wszystko mam głęboką nadzieję, że sobie poradzę. Nie jestem przecież z tym wszystkim sam. Są ze mną Agnieszka i Małgosia, które na pewno dobrze się mną zaopiekują. (śmiech)
Zaraz, zaraz! Pan mówi o opiece, a w mediach aż huczy od plotek o waszym konflikcie...
- Nie było i nie ma żadnego konfliktu! Jest między nami bardzo przyjazna atmosfera.
Panie Agustinie: kim pan jest? Jaka jest pierwsza odruchowa odpowiedź?
- Przede wszystkim czuję się choreografem. Tym właśnie zajmuję się całe moje życie.
Nie czuje się pan gwiazdą? Postacią kultury masowej?
- Nie czuję się. Poza tym nie chcę być celebrytą.
A co w pańskiej ocenie jest najtrudniejsze w zawodzie choreografa?
- To, że trzeba połączyć ze sobą wiele różnorodnych elementów. Należy dobrze wkomponować ruch w piosenki, klimat, a nawet w scenę. Dla mnie ważny jest każdy szczegół. Zrobienie dobrej choreografii jest naprawdę trudnym zadaniem.
A już szczególnie, gdy jest się perfekcjonistą!
- Czy ja wiem? Po prostu zawsze daję z siebie wszystko. Kiedy się już za coś zabieram, staram się to robić naprawdę dobrze. To jest moja dewiza na sukces.
Naprawdę zawsze wszystko panu wychodzi?
- Raczej nie ma takiej opcji. Nie zawsze jestem z siebie zadowolony. Choreografia nie układa się przecież automatycznie. Jedna wychodzi bez najmniejszego problemu, ale nad drugą pracuję ponad miesiąc i mimo usilnych starań ciągle nie potrafię jej ułożyć! To bywa naprawdę męczące. Wszystko zależy od tego, w jakim jestem stanie psychofizycznym, co się dzieje w moim życiu osobistym i jaką mam w danej chwili inspirację.
Odniósł pan sukces?
- Tak, ale co najważniejsze on mnie w żaden sposób nie zmienił. Byłem na niego przygotowany.
To trzeba się jakoś specjalnie na niego przygotowywać?
- Bez dwóch zdań! Często powtarzam swoim uczniom, że na sukces trzeba być przygotowanym bardziej niż na porażkę. Trzeba umieć udźwignąć jego ciężar, który może być naprawdę ogromny.
Coś jeszcze przekazuje pan swoim uczniom?
- Tłumaczę im, że trzeba być zawsze przygotowanym na realizację pasji swojego życia. Przecież tak naprawdę to nigdy nie wiadomo w jakim momencie ona do nas przyjdzie. Zazwyczaj jest tak, że próbujemy coś zaplanować, ale i tak później okazuje się, że życie wywija nam niezłego psikusa.
Pan również zakochał się w tańcu stosunkowo późno...
- Będąc na moim miejscu, większość ludzi pomyślałaby, że jest już za późno na rozpoczynanie przygody z tańcem. Miałem wtedy 19 lat i zdawałem na pierwszy rok studiów. Dobrze pamiętam ten moment, w którym pierwszy raz wszedłem na salę. Zobaczyłem tańczące pary i zrozumiałem, że to jest właśnie to, co chcę w swoim życiu robić.
Gdyby nie to, może zostałby pan... księdzem!
- Byłem ministrantem, chodziłem na pielgrzymki. Faktycznie, zaczynałem odnajdywać się w tamtym świecie. Ale tak naprawdę miałem mnóstwo pomysłów na siebie. Chciałem być sportowcem, grałem też na skrzypcach. Mama od małego zapisywała mnie na różne dodatkowe zajęcia. Dała mi tym samym możliwość wyboru.
I chyba niczego pan dzisiaj nie żałuje?
- Wyborów na pewno nie. Jestem zadowolony z drogi, którą wybrałem. Jednak jest kilka rzeczy, których żałuję. Mam nieodparte wrażenie, że wszystko w moim życiu odbywa się za późno, przynajmniej o kilka lat...
Ale ojcem został pan w odpowiednim momencie?
- Tak, moje życie nabrało wtedy sensu. Dziś już wiem, że wychowanie dziecka jest największym wyzwaniem, jakie może spotkać mężczyznę. Staram się przebywać z moją córką jak najczęściej. Ona tak szybko się zmienia. Nie chciałbym niczego przeoczyć. Carmen rośnie jak na drożdżach, niedługo będzie miała już pięć lat!
To już ten wiek, w którym zadaje setki pytań?
- Nastał ten trudny czas. Ale na szczęście na wszystkie jej pytania potrafię, przynajmniej na razie, odpowiedzieć. Jeszcze czuję się bezpiecznie. (śmiech)
Osobiście odbiera ją pan z przedszkola?
- To najmilszy moment każdego dnia. Ona zawsze z utęsknieniem czeka na tatę, ja po nią przychodzę i wtedy zawsze mamy mnóstwo wspólnej radości. Lubię widzieć uśmiech na jej twarzy. Wtedy czuję, że wszystko jest tak jak powinno być. Wiem też, że zarówno moja praca, jak i uparte dążenie do celu miało głębszy sens.
Widzę, że jest pan w niej zakochany bez pamięci!
- Tak, bo Carmen jest po prostu cudowna. Nie wyobrażam sobie bez niej życia!
Alicja Dopierała