Alicja Resich: Piękne umysły zachwycają mnie najbardziej
O wielkiej miłości do rodziców, specyficznej relacji z mamą, podziwie dla ojca, babci, którą znał cały Kraków. Alicja Resich w wywiadzie dla Styl.pl powraca do czasów, kiedy jako nastolatka – jak sama mówi – budowała swój sekretny świat doświadczeń.
Łukasz Piątek, Styl.pl: Na ile ocenia pani moją czaszkę w skali od 1 do 10, gdzie 10 to najwyższa liczba punktów?
Alicja Resich: Zdecydowanie 10.
Domyśla się pani, do czego próbuję nawiązać?
- Tak, podobają mi się kształtne głowy jako ważny element urody, podobnie jak smukłe dłonie, czy zgrabne sylwetki.
No właśnie, kilka lat temu w programie "Rozmowy Kontrolowane" u Tomasza Raczka poruszyła pani ten wątek...
- To raczej Tomek gdzieś wyłuskał moją wypowiedź na ten temat i być może w ten sposób chciał złowić podobną odpowiedź jak pan. Z Tomkiem łączą mnie długie relacje zawodowe i koleżeńskie. Współpracowaliśmy w telewizji, przy wprowadzaniu Gali na polski rynek, wzajemnie udzielaliśmy sobie wywiadów. Ja przede wszystkim cenię sobie zawartość jego głowy, która nie ma nic wspólnego z kształtem, i odwagę w głoszeniu bliskich mu poglądów. Piękne umysły zachwycają mnie najbardziej.
Za odwagę również ceniła pani swojego ojca prof. Zbigniewa Resicha
- Tak, podziwiałam go, ale przede wszystkim kochałam za czułość i wiarę we mnie. Jako człowiek wielu talentów spełniał się na polu naukowym i sportowym. Studiował na Uniwersytecie Jagiellońskim i jednocześnie reprezentował nasz kraj w koszykówce i szczypiorniaku. Co ciekawe, umiejętności sportowe nie spotykały się z uznaniem autorytetów nauki. Więc można powiedzieć, że tata uprawiał te dyscypliny i wraz z drużynami Cracovii zdobywał dla Polski medale z czystej pasji. Skończył również konserwatorium muzyczne w klasie fortepianu, ale koncertował wyłącznie w rodzinnym gronie.
- Babcia Franciszka, mama ojca, była znaną postacią w Krakowie. Na ulicy Grodzkiej 3 miała zakład kosmetyczno-fryzjerski cieszący się wspaniałą klientelą z artystycznych sfer. Ona sama była bardzo oryginalną postacią. Samodzielna, wyprzedzająca modę, odważna. Jednocześnie z poświęceniem wspierała ludzi biednych, organizując doraźną pomoc, odzież i żywność.
- W czasie wojny babcia Franciszka pomagała przede wszystkim Żydom, rozświetlając im cerę, utleniając brwi i włosy. Zadenuncjowana przez nieznanego informatora trafiła do obozu Ravensbrück, gdzie została stracona. Współwięźniarki opowiadały potem, że z jej pięknych blond włosów, sięgających do kostek, niemieccy oprawcy zrobili trzy peruki. O niezwykłej babci opowiadała mi mama, która jako młoda dziewczyna terminowała, a później pracowała w jej zakładzie.
Jako nastolatka czuła pani presję związaną z tym, że skoro jest córką profesora, to należałoby być w szkole prymusem, odpowiednio się zachowywać?
- To dla mnie było naturalne, że muszę zdobyć wykształcenie i rozwijać wszystkie swoje zdolności. Uczyłam się przez przykład. Tata motywował mnie, opowiadając często o wybitnie zdolnych studentkach, które później odniosły sukcesy zawodowe. Podkreślał wagę samowystarczalności i niezależności kobiet. Widziałam, jak pracuje w domu, pisze książki. Czasami opowiadał o doświadczeniach sędziowskich, pracy nad humanitarnymi konwencjami międzynarodowymi na forum ONZ, paktami Praw Człowieka, których był współautorem. Pomimo masy obowiązków zawsze pojawiał się na moich finałowych meczach tenisowych. Czego można więcej oczekiwać od ojca?
Emocjonalnie bliżej było pani do ojca niż do mamy?
- Nie, było mi inaczej. Dla mamy najważniejsza była wiara i misja uratowania swojej rodziny przed końcem świata. Kiedy miałam sześć lat, przestała chodzić do kościoła i dołączyła do Świadków Jehowy. Jako najmłodsza z rodzeństwa grzecznie chodziłam z nią na zebrania, w domu studiowałyśmy Biblię, którą mama znała na pamięć. Niestety lęk przed armagedonem, pozostawił ślad w mojej psychice. Strach nie jest dobrym nauczycielem. Z drugiej strony dzięki mamie zrozumiałam, na czym polega czysta, niezachwiana wiara. I to we mnie zostało. A poza tym mama była najukochańsza, czuła, dowcipna i wspaniale gotowała. Wszystkie piękne sukienki i przebrania na szkolne bale uszyła mi osobiście na maszynie marki Singer.
- Tata był kochany dla mamy i tolerancyjny. To dzięki niemu mam szacunek dla inności, nadwrażliwości, indywidualnego postrzegania świata.
Siedemnastoletnia Alicja potrafiła się buntować?
- Nie było we mnie aż takiego buntu, żebym wygoliła sobie głowę, zrobiła tatuaż czy kolczyk w nosie. Natomiast coraz bardziej ten mój bunt wyrażał się w tym, że budowałam swój sekretny świat doświadczeń, nie zawsze zgadzający się z zaleceniami Pisma Świętego. Może dlatego, że nie umiałabym zrobić mamie przykrości. Tylko z miłości do niej przez wiele lat towarzyszyłam jej w zebraniach, wiedziałam jakie to dla niej ważne.
Zgodzi się pani ze stwierdzeniem, że jest pani, proszę wybaczyć za kolokwializm - charakterną babką? Kiedy obserwowałem panią przed i po realizacji programu "W bliskim planie", to miałem wrażenie, że ekipa telewizyjna trochę się pani boi, że trzyma ich pani na dystans
- Uczyłam się tego zawodu bardzo długo i wiem czego oczekiwać, a czego nie, od ekipy i od siebie. Z natury jestem delikatna. Nie lubię mówić ludziom, że coś źle zrobili i robić z tego spektaklu. Nigdy nie byłam agresywna. Jeśli faktycznie jest tak, jak pan mówi, że się boją, choć ja tego nie zauważyłam, to raczej wynika z respektu. Nie besztam zespołu publicznie. Jeśli mam jakieś uwagi, to przekazuję je w cztery oczy - czasami posługując się bezlitosnym dowcipem. W pracy jestem maksymalnie skupiona, więc być może stąd bierze się ten dystans, o którym również pan wspomniał.
A kiedy zawodzi technologia, ludzie, wszystko się sypie i trzeba improwizować, to jak się pani odnajduje w takim żywiole?
- Wychodzi moja waleczność sportowa i chyba refleks. Miałam kilka takich niewiarygodnych przypadków. Jednym z nich był program prowadzony razem z Marią Czubaszek, w którym z przymrużeniem oka rozmawiałyśmy o zjawiskach medialnych. Polegało to na tym, że na ekran wchodził jakiś klip czy fotografia i my to komentowałyśmy. W jednym z odcinków zmieniono część ekipy realizacyjnej. Okazało się, że w ogóle nie widzę materiałów na ekranie, mało tego - nie słyszę realizatora, tylko jakieś dudnienie. Kompletnie improwizowałam. Marysia nie zorientowała się, że ja niczego nie widzę, tylko sobie wyobrażam te rzeczy. To jest właśnie przygotowanie. Wszystkie te fotografie i slajdy, które miały się pojawić na ekranie, ale się nie pojawiły, widziałam przed programem.
Znam przypadek, kiedy z własnej woli zapragnęła pani improwizować. Mam na myśli pani występ w "Spadkobiercach"
- Zaproszenie do "Spadkobierców" bardzo mnie ucieszyło, bo większość artystów kabaretu, którzy tam grali, to moi znajomi. Zresztą mam spory fragment biografii satyrycznej. Medialnie debiutowałam w kultowym tygodniku "Szpilki", pisałam tam opowiadania i felietony. W radiowej Trójce pisałam teksty do popularnego kabaretu "Nie tylko dla orłów" stworzonego przez Grzegorza Wasowskiego i Wojtka Manna, pisałam felietony do literacko-satyrycznego magazynu "Bluszcz". Ja patrzę na świat rzeczowo i karykaturalnie zarazem, czemu dałam wyraz w swojej książce autobiograficznej "Opowieści radiowe i telewizyjne. Alicja po drugiej stronie lustra".
Kiedy zaczynała pani karierę w telewizyjnej Dwójce, to spotykała się pani z krytyką ze strony koleżanek i kolegów?
- Tak, ale raczej ze strony szefów, wydawczyń i redaktorek, które ze mną współpracowały jako z prowadzącą. Konstruktywna krytyka jest bardzo cenna, ale bywa bolesna. Jak mądrze kiedyś zauważyła Ewa Błaszczyk, jestem silna i słaba zarazem. Moją słabością jest nadwrażliwość, którą często muszę tłumić, płaciłam więc wysoką cenę. Na szczęście widzowie przyjmowali mnie dobrze, więc to dawało mi motywację. Spotkałam też sporo życzliwych osób, z niektórymi utrzymuję kontakt do dziś. Akty wrogości, zawoalowanego jadu i czystej zazdrości pozostawały w normie, na takim poziomie, jak w innych instytucjach.
Gdyby dziś dostała pani propozycję poprowadzenia programu z panem Wojciechem Cejrowskim, to przyjęłaby ją pani?
- Zdecydowanie nie. Ceniłam go za programy muzyczne i podróżnicze. Natomiast jego poglądy to kompletnie nie mój świat. Kiedyś też bardzo się zawiodłam na jego lojalności, a takie osoby skreślam.
Wspomniała pani na początku naszej rozmowy o tolerancji, której nauczył panią tata. Tę lekcję przekuła pani w fundację "A/typowi", którą pani założyła wraz z córką Kasią Modlińską.
- Tak, tę piękną inicjatywę wymyśliła i opracowała moja córka Kasia, która jest psychoterapeutką. Ja ją tylko wspieram, szczególnie w obszarze PR. Fundacja A/typowi zajmuje się upowszechnieniem wiedzy na temat nowej koncepcji neuroróżnorodności, która rozwija się prężnie w wielu prestiżowych ośrodkach uniwersyteckich świata. Zakłada ona, że ludzie dzielą się na neurotypowych i neuroatypowych.
- Osoby atypowe (np. w spektrum autyzmu, z dysleksją, ADHD) cechują się wysoką wrażliwością na bodźce zewnętrzne, ponieważ inaczej postrzegają świat i emocje niż osoby typowe, które funkcjonują według przyjętych norm społecznych. Jednocześnie atypowi często wykazują ponadprzeciętne talenty i umiejętności w dziedzinie nauki i sztuki, przyczyniając się do rozwoju cywilizacji, tak jak Charles Darwin, Albert Einstein, Amadeus Mozart czy Steve Jobs. Jako fundacja skupiamy się na zmianie postrzegania osób atypowych i stwarzaniem im warunków do rozwoju cennego potencjału w życiu i miejscu pracy. Na naszej stronie atypowi.org można przeczytać więcej na ten temat.
Wyobraża sobie pani moment, kiedy ostatecznie gasną światła w studiu, ubiera pani ciepłe kapcie, siada w fotelu i przechodzi na emeryturę?
- Nie przeraża mnie ta perspektywa, wręcz myślę o niej z przyjemnością. COVID-19 uzmysłowił mi, jak cenne są bliskie relacje z najbliższymi i jak dobrze jest zatrzymać się w galopującym świecie. Ale cieszy mnie perspektywa dalszej realizacji programów "W bliskim planie". Mam wrażenie, że dzisiaj mogę rozmawiać głębiej z moimi gośćmi, nie zapominając jednocześnie o potrzebie humorystycznego dystansu.