Alicja to ja
Show-biznes, bankowość, media i medycyna - w tych sferach zawodowych z reguły wygrywają mężczyźni. A jednak naszym bohaterkom udało się wtargnąć na ich teren. Nie tylko dzięki sile i odwadze, ale przede wszystkim wrażliwości.
„Alicję w krainie czarów” Lewisa Carrolla można czytać jak dwie różne książki. Jedna to bajka dla dzieci, druga jest opowieścią dla dorosłych. Pisarz przeprowadził w niej symboliczną analizę ówczesnego angielskiego społeczeństwa. Ale „Alicja…” bywa też uniwersalną, pełną znaczeń metaforą życia każdego z nas.
Biegnij, Alicjo!
Z Alicją Kornasiewicz, do niedawna prezesem Pekao, obecnie członkiem rady nadzorczej tego banku i jedną z najbardziej wpływowych kobiet Europy w świecie bankowości, spotykam się w jednym z biznesparków w Warszawie. Ma świetną figurę, którą podkreśla granatowy garnitur. Konkretna, szybko skraca dystans i mimo pozornego chłodu okazuje się ciepła i otwarta.
Dziś, gdy zastanawia się, czy jako kobiecie było jej trudniej zajść tak wysoko, dochodzi do wniosku, że nie. Wychowano ją tak, żeby robiła w życiu to, o czym marzy, i była niezależna. Wiele lat przepracowała w Europejskim Banku Odbudowy i Rozwoju w Londynie. Kiedyś kilku mężczyzn podjęło próbę podważenia jej autorytetu. Zorganizowali nawet coś w rodzaju „sądu nad czarownicą”. To było bolesne, ale wygrała.
– Kobiety boją się porażek, zastanawiają, co inni powiedzą – wyjaśnia. – W życiu trzeba umieć przechodzić przez różne etapy, droga bywa kręta. Dla mnie wzorem jest Hillary Clinton, przed laty żona prezydenta, dziś sekretarz stanu. Był czas, że przeżyła publiczne piekło. Ale umiała wybaczyć i nie bała się ujawnić swoich decyzji.
Profesor Alicję Chybicką, szefa Kliniki Transplantologii Szpiku, Onkologii i Hematologii Dziecięcej Akademii Medycznej we Wrocławiu, można czasem spotkać w Warszawie. Wpada tu na posiedzenie Polskiego Towarzystwa Pediatrycznego, którego jest prezesem, i na kongres lekarski. Ma czarne włosy spięte w kok i niezwykłą energię Aż trudno uwierzyć, że od ponad 36 lat pracuje w klinice. Siedzimy w lobby hotelu, w którym odbywa się kongres. Wszyscy chcą się przywitać z panią profesor. Jest znana w całej Polsce z tego, że o swoich pacjentów walczy jak lew.
Media nieraz pokazywały, jak stara się o nagłośnienie sprawy transplantacji szpiku. Ciepła, łagodna dla swoich podopiecznych, w jednej chwili zmienia się w lwicę, gdy stara się dla nich o nowe terapie. Odkąd została ordynatorem, bywała na dywaniku u wszystkich ministrów zdrowia. Nie zna odpowiedzi: „Nie da się”.
Dla mnie wzorem jest Hillary Clinton, przed laty żona prezydenta, dziś sekretarz stanu. Był czas, że przeżyła publiczne piekło.
Kilka miesięcy temu znów odmówiła wykonania polecenia o wstrzymaniu przyjmowania chorych dzieci z całej Polski. Zwraca uwagę na finanse i liczy każdą złotówkę, ale nigdy kosztem małych pacjentów. – Walczę z wiatrakami – mówi. – Niekiedy myślę, że wcześniej umrę, niż to wszystko będzie poukładane tak, jak trzeba. Mam wyrzuty sumienia, że mniej czasu poświęcam pacjentom, bo ciągle krążę i coś załatwiam.
Alicję Resich-Modlińską odwiedzam w głównym budynku Telewizji Polskiej. Przyjmuje mnie w gabinecie. Ma niezwykłe poczucie humoru i umiejętność opowiadania. Z wykształcenia jest anglistką, ale od wielu lat, z przerwami, pracuje w telewizji. Dziś jest szefową Redakcji Programów Porannych i Form Studyjnych w TVP2. – Pamiętam, gdy wiele lat temu podczas jakiegoś wywiadu padło pytanie, jak sobie radzę w telewizji – wspomina. – Myślałam, że jestem nadwrażliwa, ot, mimoza, ale wtedy zrozumiałam, że jestem silna. I nawet jak dostanę po głowie, mobilizuję się.
Śmieje się, że jest pionierką w odchodzeniu z TVP. W 1993 roku postanowiła zrezygnować z etatu i założyła wraz z Janem Dworakiem i Maciejem Strzemboszem Studio A. Stała się producentem zewnętrznym. Tam powstały „Wieczór z Alicją” i cykl wywiadów specjalnych „Bliskie spotkania”, w których rozmawiała z najwybitniejszymi Polakami, gośćmi z zagranicy, m.in. z Umbertem Eco i Amosem Ozem.
Nie podejrzewałam, że zostanę kiedyś uznaną piosenkarką. Uważałam, że to jest miejsce dla dorodnych blondynek.
Pisano o niej, że zapoczątkowała w kraju nowe gatunki. Odkąd pamięta, w telewizji zawsze istniały dwa światy. Jeden władzy, czyli zarządu, drugi – całej reszty: dziennikarzy, realizatorów, techników, tych, którzy swój czas i emocje poświęcają pracy i widzom. Tam liczy się nie tylko pracowitość, ale i umiejętność docenienia, pokora, współpraca.
– Często wydaje się nam, że jesteśmy zbyt słabe – śmieje się Alicja Majewska, piosenkarka. – Choć gdy dokładnie przyjrzymy się naszej życiowej drodze, może się okazać, że to nieprawda. Siedzimy z Alicją Majewską przy kawie w zacisznej kawiarni na warszawskim placu Wilsona. Energiczna, czasem wręcz rozemocjonowana, ale delikatna, z burzą charakterystycznych kręconych włosów, prawie bez makijażu. Artystka mimo zmieniających się mód, stylów wciąż jest wierna swojemu gatunkowi muzyki. Śpiewa piosenki poetyckie, z mądrym przesłaniem, liryczne i okazuje się, że wciąż aktualne.
– Robię swoje i, o dziwo, ludzie nadal chcą mnie słuchać – opowiada. – Nie podejrzewałam, że zostanę kiedyś uznaną piosenkarką. Uważałam, że to jest miejsce dla dorodnych blondynek. A ja? Na szczęście początek mojej drogi zawodowej miał miejsce w czasach, gdy na festiwalu w Opolu oceniało nas jury złożone na ogół z fachowców, a nie anonimowe SMS-y. Zdobyłam tam główną nagrodę i od tamtej pory pracuję, by sobie udowadniać, że na nią zasłużyłam. To piosenkarz stoi za repertuarem. Ja zyskałam przychylność Wojciecha Młynarskiego, a Włodka Korcza tak się uczepiłam, że obchodzimy kolejny jubileusz współpracy – już chyba z 35 lat.
Mój świat dzieciństwa
Alicja Majewska barwnie opowiada o swoim życiu. Urodziła się w maleńkiej wsi pod Sandomierzem. Tam cała rodzina, która pochodziła ze wschodu, mieszkała podczas wojny. Rodzice zostali na dłużej. Byli nauczycielami, społecznikami. Do dziś zdarza się, że gdzieś w świecie spotyka ludzi, którzy byli ich uczniami, i ze wzruszeniem wysłuchuje peanów na ich cześć. Wieś dla dziecka to kraina czarów: łąki, wąwozy, ziemniaki pieczone w ognisku, a wieczorem zajęcia artystyczne z tatą – śpiewanie na głosy z dwójką starszego rodzeństwa, inscenizacje bajek. – Pamiętam tę o Stefku Burczymusze, przypadła mi rola myszki, która siedzi sobie i ząbkami serek skrobie – śmieje się.
Z boku to wygląda tak: ubierze się ładnie, umaluje, pośpiewa sobie, a potem dostaje kwiaty i jeszcze jej za to płacą.
– To właśnie bajki opowiadane przez rodziców, a potem już czytane przeze mnie książki były w mojej rodzinie najważniejsze – opowiada Alicja Kornasiewicz. – Urodziłam się w podrzeszowskiej Kańczudze w połowie lat 50., w rzeczywistości trudnej i smutnej. Jednak dzięki rodzicom i ich opowieściom mogłam uciekać w inny świat. Tam, w przeciwieństwie do otaczającej mnie szarości, było kolorowo. Rodzice znaleźli się w Kańczudze po repatriacji ze Lwowa, sami często przypominali sobie szczęśliwe lata. Choć tęsknili, starali się żyć normalnie. Wspomnienia o przodkach, profesorach uniwersytetów w Wilnie i Lwowie, były mi bliskie, dlatego najbardziej lubiłam się uczyć.
Nauka nie sprawiała też problemów profesor Alicji Chybickiej. Urodziła się i wychowała we Wrocławiu. – Miałam dużą wyobraźnię, choć byłam bardzo poukładaną uczennicą – śmieje się pani profesor. – Ze wszystkiego miałam piątki, zarówno z przedmiotów ścisłych, jak i humanistycznych. Wygrała jednak matematyka, marzyłam o elektronice. To była wtedy dziedzina, która pchała świat do przodu. Po maturze rozważała studia na politechnice i w akademii medycznej. Kiedy bez problemu dostała się na medycynę, pomyślała, że spełni marzenie mamy, której wojna przeszkodziła w studiach.
Alicja Resich-Modlińska nie za bardzo lubiła szkołę. Wrażliwa, trudno odnajdywała się w podstawówce, do której rodzice wysłali ją rok wcześniej. Ojciec Alicji był znanym prawnikiem, sędzią Sądu Najwyższego. – To było moje pierwsze zetknięcie się z realnym światem – wspomina. – Opuściłam krainę marzeń i trafiłam do dobrej szkoły i klasy dość przemądrzałych dzieci. Siadałam w ostatniej ławce i przyglądałam się innym, wolałam się nie wyróżniać. Dużo rysowała. Wybrała liceum plastyczne, a potem anglistykę. W szufladach chowała napisane przez siebie wiersze. Marzyła, aby zostać pisarką.
Silna i wrażliwa
Alicja Resich-Modlińska po studiach na filologii angielskiej pracowała jako lektor na Uniwersytecie Warszawskim, dodatkowo tłumaczyła filmy. Kiedy jej satyryczny wiersz wysłany na konkurs umieszczono w legendarnym tygodniku „Szpilki”, była szczęśliwa. Współpracowała z gazetą, pisała felietony. – Chyba właśnie dzięki „Szpilkom” zostałam przyjęta do redakcji kabaretowej w telewizji – wspomina.
– Gdy pierwszy raz rozmawiałam z Wojciechem Mannem, powiedział: „Taka ogólnie inteligentna jest pani, więc chyba się tu nada”. Perfekcjonistka, zawsze świetnie przygotowana. Współpracowała z radiami Kolor i Zet. W Trójce współtworzyła kultowy dziś kabaret „Nie tylko dla orłów”. Nadal ciągnie ją w stronę satyry i tworzy humoreski. Przez całe lata pisała dla wielu magazynów, ale też występowała, przeprowadzała wywiady, choć zawsze walczyła z własną nieśmiałością.
– Dziś uważam, że rozmowa to moja specjalność i największa pasja – dodaje. Za to każdą krytykę, ale też i niesprawiedliwość, bardzo przeżywała. Zdarzało się, że płakała z bezsilności. Po gorszych momentach szybko zaczynała myśleć, co i w jaki sposób poprawić. Pomógł jej też sport. To on nauczył ją radzić sobie z porażkami i odnosić zwycięstwa. Grała wyczynowo w tenisa w warszawskiej Legii, świetnie jeździ na nartach, pływa.
– Z boku to wygląda tak: ubierze się ładnie, umaluje, pośpiewa sobie, a potem dostaje kwiaty i jeszcze jej za to płacą – śmieje się Alicja Majewska. – Ale po to, żeby mi chcieli płacić, uczyłam się śpiewu u mojej wspaniałej pani profesor Olgi Łady. Czasem mam wątpliwości co do głębszego sensu uprawiania mojego zawodu. Przecież piosenki, choćby najpiękniejsze, nie ratują nikomu życia, nie przynoszą ulgi w cierpieniu fizycznym. Pozostaje wiara, że trochę uproszczona wizja świata stanowi dla niektórych przyjemną odskocznię od rzeczywistości. Przyznaje, że w show-biznesie trzeba mieć twardą skórę i być przygotowanym na krytykę.
Na studia pedagogiczne wybrała się do Warszawy. Już na uczelni dostała się do znanego żeńskiego kwintetu wokalnego Partita. Wkrótce wyszła za mąż za Janusza Budzyńskiego, dziennikarza, konferansjera, prezentera. Stał się jej menedżerem i opiekunem artystycznym. Nakłonił ją do opuszczenia zespołu i rozpoczęcia solowej kariery. Nie wierzyła we własne siły. Szybko jednak zdobyła popularność, miała wielkie przeboje, dostawała główne nagrody w Opolu. W trakcie kariery wszystkim zdarzają się słabsze momenty. Trzeba nauczyć się podnosić i skupiać na pracy.
Alicja Kornasiewicz na studia wybrała się do SGPiS w Warszawie (dziś SGH). Wspomina, że bywało ciężko. Wielkie miasto, nowe środowisko, ale zawsze w takich chwilach przypominała sobie słowa babci, która ją wychowywała. Gdy wnuczka miała gorsze dni, pocieszała: „Popłacz, a potem porozmawiamy, zastanowimy się, w czym tkwi problem”. – Zresztą moje babcie były niezwykłe, obie straciły mężów i same dawały sobie radę, bo jeszcze przed wojną zajmowały się biznesem – dodaje Kornasiewicz.
Może to dzięki temu tak doskonale odnalazła się w czasach rodzącego się kapitalizmu pod koniec lat 80. Jej wszystkie decyzje dotyczące drogi zawodowej miały w sobie element ryzyka. Kornasiewicz zaznacza, że każdy pomysł odnoszący się do życia zawodowego bywa trudny. Zawsze wkalkulowana jest w niego niewiadoma. – Ludziom wydaje się, że zmiany powinny gwarantować pozytywne rezultaty. A tak wcale nie musi być. Trzeba być przygotowanym na różne warianty. Strach przed nowym nie może nas paraliżować, bo nic nie zrobimy – podkreśla.
W 1992 roku dostała propozycję pracy w Europejskim Banku Odbudowy i Rozwoju w Londynie. Przed wyjazdem miała wątpliwości: niepokoiła się o męża i syna, który był tuż przed maturą. „Jak oni sobie dadzą radę?”, zastanawiała się. Czy sama sprawdzi się w nowym otoczeniu, czy poradzi sobie z angielskim, jak ją przyjmą?
Staram się, aby to była telewizja bliska ludziom, ale zarazem ambitniejsza, inteligentniejsza, bo badania wykazują, że jest na nią zapotrzebowanie.
– Londyńskie City to był świat mężczyzn: chłodny i bezwzględny – wspomina. – Pamiętam, gdy pewien zarozumiały finansista zapytał mnie: „A jaki uniwersytet kończyłaś?”. Otrzymawszy odpowiedź, że SGH, skwitował: „Aha, nie ma go w rankingu światowym. Oj, kariery to ty tu nie zrobisz!”. A jej się jednak udało. Pilnie się uczyła, zdobyła zaufanie współpracowników, nawiązała świetne kontakty.
Przez kilka lat pracowała w Londynie, potem została przedstawicielem EBOiR-u w Warszawie. Z takim doświadczeniem mogła podejmować kolejne wyzwania. W latach 1997-2000 była sekretarzem stanu w Ministerstwie Skarbu Państwa.
Alicji Chybickiej, kiedy trafiła do pierwszej pracy w szpitalu, nieraz było ciężko. Na co dzień stykała się ze śmiercią, ale uczyła się być twarda. Na trzecim roku zapisała się do koła pediatrycznego i dostała propozycję indywidualnego toku studiów. Wtedy wybrała na opiekunkę Janinę Bogusławską-Jaworską. – To była pełna energii lekarka z powołania – opowiada. – Stworzyła onkohematologię dziecięcą na Dolnym Śląsku. Ja, jako jej asystentka, dostałam się do jej zespołu na samym początku, a potem przejęłam po niej schedę. Ponad trzydzieści lat temu statystyki dla dzieci chorych na białaczkę były przerażające: 85 proc. z nich umierało.
Młoda pani onkolog doskonale wiedziała, co ją czeka. Lata 70., na maleńkim wrocławskim oddziale hematologicznym 25 łóżek, jedna sala. Małe dzieci płaczą wieczorami, rodzicom wolno tylko wpaść na godzinę w ciągu dnia. Alicja Chybicka siedzi przy pacjentach, opowiada wymyślane na poczekaniu bajki. Kiedy je układa w głowie, stara się w każdej zawrzeć przesłanie-nadzieję, że zawsze można wyjść z choroby. Tych bajek było mnóstwo, jedną z nich opublikowała nawet wrocławska gazeta.
Wciąż mam nowy plan
Alicja Resich-Modlińska uważa, że zawsze jest czas, by marzyć jak bajkowa Alicja. Na co dzień dużo pracuje, ale wciąż szuka nowych wyzwań, pomysłów. Czuje się spełniona w życiu zawodowym. Produkuje i prowadzi poranne pasmo telewizyjne w TVP2 „Pytanie na śniadanie”.
– Staram się, aby to była telewizja bliska ludziom, ale zarazem ambitniejsza, inteligentniejsza, bo badania wykazują, że jest na nią zapotrzebowanie. Co mnie cieszy – mówi. Niekiedy spogląda w lustro. I dobrze jej z tym. Nie boi się upływu lat, dziś przyszedł czas jej dzieci. Córka Katarzyna, absolwentka filozofii, obecnie kończy psychologię. Syn Rafał jest muzykiem, gitarzystą zespołu "Moja Adrenalina", ma niezależne wydawnictwo płytowe "Tone Industria".
Alicja Majewska wciąż koncertuje, jeździ po kraju i świecie. Spotyka się ze słuchaczami. To daje jej siłę i energię. Kocha ludzi i ma wokół kochających przyjaciół, rodzinę. Poważne traktowanie pracy nad głosem pozwala jej dzisiaj zmierzyć się z zadaniami o wiele trudniejszymi niż śpiewanie przebojów. Właśnie wydaje płytę z pieśniami sakralnymi, które nagrała, uczestnicząc w realizacji koncertów oratoryjnych.
– Śpiewanie z towarzyszeniem orkiestry symfonicznej i chóru, przekazywanie mądrych refleksji i wielkich emocji dają mi radość nieporównywalną z niczym – przyznaje. Do niedawna mieszkała z nią mama, która wymagała opieki. Miała 97 lat, była bardzo chora. W styczniu zmarła. Kiedyś piosenkarka myślała o śmierci bliskich z niewyobrażalnym bólem. Teraz już rozumie, że sprawy ostateczne trzeba po prostu uznać i, o ile to jest możliwe, cieszyć się życiem.
Cieszę się, że pracuję w prestiżowej instytucji z ogromnymi tradycjami. Choć częściej jestem na miejscu, w Warszawie, to utrzymuję stały kontakt z międzynarodowym światem finansów.
Przez prawie 40 lat, odkąd profesor Alicja Chybicka jest lekarzem, medycyna poszła niezwykle do przodu. – Dawniej uratowanie dziecka z białaczką graniczyło z cudem, ale przecież ktoś musiał być gotowy na takie wyzwanie – podkreśla. – Gdyby lekarze mówili: „Nie dam rady”, nie osiągnęlibyśmy tego, co mamy. Teraz statystyki są odwrotne, ratujemy około 80 procent. Do dziś pamięta twarze dzieci, które umarły na białaczkę. Te, które przeżyły, spotyka na ulicach w całym kraju. Często ich nie rozpoznaje, bo dorosły. Czuje, że to jej pacjenci, kiedy rzucają się jej na szyję.
Pani profesor całe życie spędziła w klinice. W domu wspierał ją mąż, pomagał w wychowaniu trójki dzieci. – Gdyby tylko doba miała 48 godzin, można by z mężem posiedzieć i pójść do opery, wypielić ogródek – dodaje z uśmiechem. – Na razie skupiam się na rozbudowaniu kliniki: nowym budynku, sprzęcie. Ale to, niestety, pomysł wart 50 milionów złotych.
– Jedna rzecz się zmieniła. Już nie latam prawie codziennie samolotem, tylko kilka razy w miesiącu – śmieje się Alicja Kornasiewicz. – Cieszę się, że pracuję w prestiżowej instytucji z ogromnymi tradycjami. Choć częściej jestem na miejscu, w Warszawie, to utrzymuję stały kontakt z międzynarodowym światem finansów. W końcu Bank Pekao SA jest częścią paneuropejskiej grupy UniCredit. Chce znaleźć czas, aby napisać książkę o przemianach gospodarczych początku lat 90. Była ich świadkiem i uczestnikiem. Marzy też, aby z mężem przejechać samochodem byłe republiki radzieckie, poznawać tamtejszych ludzi. – Mam też w planie nauczyć się języka włoskiego, który przyda mi się nie tylko w pracy – mówi. – Wakacje często spędzamy z synem, synową i wnuczką we Włoszech.
Dziś „Alicję w krainie czarów” odkrywam na nowo, bo czytam ją swojej czteroletniej wnuczce. A ona, o dziwo, też ją lubi i doskonale rozumie.
Monika Głuska-Bagan
------
* Wszystkie cytaty pochodzą z „Alicji w krainie czarów” Lewisa Carrolla w tłum. Macieja Słomczyńskiego.