Anna Dereszowska: "Siła jest zakorzeniona w moim charakterze"
- Dzięki pracy nad sobą, szacunku i miłości, jakimi wzajemnie siebie darzymy, wciąż podążamy w jednym kierunku, wspólną drogą - zdradza nam Anna Dereszowska, mówiąc o swoim partnerze Danielu. Rozmawiamy z nią o sile jej temperamentu, budowie domu na Mazurach w trakcie ciąży oraz o tym, co czuje, gdy wyjeżdża z tętniącej życiem Warszawy.
Co było dla pani trudniejsze: dostać się do Akademii Teatralnej czy wyremontować dwa domy i stworzyć kilka małych namiotów glampingowych w trakcie ciąży?
Anna Dereszowska: - Zdecydowanie to drugie. Do Akademii Teatralnej dostałam się na lekkiej "nieświadomce". Byłam młodziutka, miałam 18 lat. Wtedy człowiek wiele decyzji podejmuje spontanicznie, często nie bierze pod uwagę długoterminowych konsekwencji swoich wyborów. Nie wyobrażałam sobie, jak będzie wyglądało moje życie po tym, jak zdam lub ewentualnie nie zdam do szkoły teatralnej. "Będzie jak będzie", myślałam. Po drugie, nie przygotowywałam się szczególnie do tego egzaminu i niewiele wiedziałam na temat samej Akademii Teatralnej. To była dosyć szalona decyzja, ponieważ dużo więcej czasu i pracy poświęciłam przygotowywaniu się na architekturę i właśnie ona była wówczas moim głównym celem. Aktorstwo pojawiło się w ostatniej chwili i może nie było przypadkowym wyborem, ale jednak nie byłam straszliwie zdeterminowana, żeby je studiować. Zwłaszcza patrząc na to, jak przygotowani byli moi koledzy i ile razy próbowali się dostać na ten kierunek. Czułam, że dostałam się przysłowiowym "psim swędem".
- Teraz jestem już po 40-stce i mam rodzinę, za którą czuję się odpowiedzialna. Ponieważ nie był to pierwszy dom, który wykańczaliśmy z Danielem, mieliśmy świadomość, jak stresującą sytuacją jest takie przedsięwzięcie. Tym bardziej, że podobnie jak w trakcie pierwszej naszej budowy, tym razem również byłam w ciąży. Nasz niepokój potęgował fakt, że budowę musieliśmy nadzorować na odległość. Mazurski dom był jednak naszym wielkim marzeniem, które bardzo chcieliśmy spełnić, a działka w Ławkach nas w sobie rozkochała. W trakcie budowy sporo nas zaskoczyło, przeżyliśmy mnóstwo wesołych, ale i dramatycznych zwrotów akcji.
- Koniec końców jesteśmy bardzo szczęśliwi i praktycznie każdy weekend spędzamy na Mazurach. Ten dom ma klimat bardzo służący odpoczynkowi, co jest dla mnie czymś nowym, bo jestem ciągle w jakiś sposób mentalnie czymś zajęta, a tam przyjeżdżam i nagle mam wolną głowę. Bonusem naszej mazurskiej enklawy jest grono wspaniałych ludzi, których poznaliśmy w trakcie budowy oraz realizacji programu "Budując marzenia", z którymi utrzymujemy obecnie stałe, przyjacielskie relacje.
Podczas budowy zaszła pani w ciążę, a również zawodowo nie może pani narzekać na brak zajęć. Trudno było zwolnić tempo?
- Można powiedzieć, że dalej trochę jestem w tym biegu. I tu nie chodzi o bieg fizyczny i ilość rzeczy, którą mam do zrobienia, ale o mindfullnes. Kiedy jestem w Warszawie wiem, że jest mnóstwo zaległych spraw, które mogę zrobić. Jestem klasycznym przykładem prokrastynatora. Często rzeczy, które są przynajmniej w teorii mniej ważne odkładam na tak długo, jak tylko się da, aż robi się z tego pokaźny stos zadań. W Warszawie mam zawsze z tyłu głowy to, że z czymś zalegam. Zanim wybudowaliśmy nasz dom, czasami na weekendy jeździliśmy do teściów pod Olsztyn. Jak tylko mijaliśmy Mławę, nagle serce zaczynało inaczej bić, człowiek zaczynał głębiej oddychać. Jadąc na Mazury, do nowego domu, też odczuwam ten spadek ciśnienia w miarę oddalania się od Warszawy.
Wraz z partnerem mieliście dyskusję na temat tego, czy przeniesiecie się do domu na Mazurach na stałe. Na czym stanęło?
- Od samego początku był to duży dylemat. Myślę, że Daniel chciałby tam być częściej. Ja też, ale głównie ze względu na szkołę naszej czternastoletniej córki, grono przyjaciół i jej treningi siatkarskie, jest to raczej niemożliwe. Na stałe pewnie się zbyt szybko tam nie przeniesiemy, ale każdy wolny moment będziemy spędzać tam.
Oglądając program, w którym pokazywaliście kulisy budowy domów, zauważyłam kontrast w reakcjach i nastawieniu między panią a pani partnerem. Ciekawi mnie, kto stał na czele całego przedsięwzięcia?
- Daniel, brzydko mówiąc, był od tej "brudnej" roboty. Od początku mojej ciąży to on przejął obowiązki techniczne i zarządzanie projektem budowy. Jeździł na miejsce, doglądał ekipy, spędzał tam dużo więcej czasu, niż ja. Jeździł tam, gdy dom nie był jeszcze w ogóle wykończony, spał na materacu na betonie. Uzgadniał wszystko na miejscu, bo bywały takie momenty, że na naszej budowie pracowało sześć ekip równocześnie. Ja byłam takim zatwierdzaczem, koordynowałam wszystko sprzed komputera. Wyrazy uznania należą się naszej architektce wnętrz Ani Kuk-Dutce. Gdyby nie jej talent, wyobraźnia, wiedza i determinacja, ten projekt trwałby kilka lat, a efekt końcowy nie byłby tak spektakularny.
Nie bez powodu pytam o to, kto nosił spodnie podczas remontu. Mam wspomnienie z pani wykonania piosenki "Roxanne". Wcześniej słyszałam ją w męskich interpretacjach, ale pani była z kolei najmocniejszą z tych, które miałam okazję słyszeć dotychczas.
- Ta siła jest zakorzeniona w moim charakterze. Mam taki wzór, wyniosłam go z domu, ponieważ moja mama i dwie macochy - po śmierci mamy tata ożenił się dwukrotnie - były bardzo silnymi, wiodącymi osobowościami. Tata zdecydowanie oddawał te przysłowiowe spodnie kobietom w domu, jemu z tym było dobrze. Obserwowałam więc silne kobiety od samego początku. Raz, że tak się wychowałam, a dwa, że to jest po prostu mój silny, uparty, koziorożcowy charakter. Trudno mi jest się tego zupełnie wyzbyć, natomiast trafił swój na swego, bo Daniel też jest Koziorożcem i on z kolei ma wyniesiony z domu wzór męskiej głowy rodziny, więc początkowo się ścieraliśmy. Jesteśmy ze sobą już parę ładnych lat i oboje mocno dojrzeliśmy, dużo przepracowaliśmy przez ten czas. Przeszliśmy to, co najtrudniejsze - dwukrotnie wykańczaliśmy dom w czasie, gdy byłam w ciąży. Z przymrużeniem oka mówiąc gorzej się nie da: huśtawka hormonalna i stres związany z budową i remontem, to jest mieszanka wybuchowa. Daliśmy radę, wciąż jesteśmy ze sobą, wciąż się kochamy, więc tak już zostanie.
- Sama też nauczyłam się sporo przez ten czas i zrozumiałam, że na bliskiej osobie naprawdę można polegać i można na nią scedować sporo obowiązków. Tym bardziej, że mężczyzna lubi być w ten sposób doceniany. Większość mężczyzn nie lubi, jak to kobieta przenosi meble i kartony czy zmienia koła w samochodzie. Mężczyźni niekoniecznie muszą być szczęśliwi z "Zosią samosią", która zmienia koła w samochodzie, nosi meble i kartony i ze wszystkim radzi sobie sama. Na początku było to bardzo trudne, bo mam w sobie potrzebę sprawdzenia i doglądania czy wszystko zostało zrobione tak, jak ja bym to zrobiła, co oczywiście dla drugiej strony jest potwornie frustrujące. Bo skoro już zdecydowałam się coś komuś powierzyć, to po co to potem tak wnikliwie sprawdzać - trzeba zaufać. Ale dzięki pracy nad sobą, szacunku i miłości, jakimi wzajemnie siebie darzymy, wciąż podążamy w jednym kierunku, wspólną drogą.
Kto jest bardziej emocjonalny?
- Zdecydowanie ja. U mnie emocje biorą górę, a Daniel jest bardzo racjonalny, co jest z jednej strony trudne, a z drugiej dobre. Jest między nami balans zarówno w codziennych sprawach, jak i w wychowywaniu dzieci. Noszę w sobie ogromne poczucie winy, że daję im za mało, a Daniel z kolei mnie stopuje. Ale to poczucie winy jest chyba charakterystyczne dla wielu matek. Nieważne, jak dużo by z siebie dały, to zawsze uważają, że mogłyby dać więcej. Od Daniela mam racjonalny feedback, zarówno w sytuacjach kryzysowych, jak i pozytywnych. To jest zdrowe, choć bywa trudne. Przeze mnie mówią emocje, a przez mojego partnera rozum.
Pamiętam postać Magdy, którą grała pani w "Klubie szalonych dziewic". Wszystkie bohaterki tego serialu charakteryzowały się odwagą, może nawet wyprzedzały nią swoje czasy. Czy prywatnie też jest pani taka nieustraszona i to dzięki odwadze udało ci się dokonać zmian w życiu?
- Z całą pewnością mogę o sobie powiedzieć, że jestem osobą odważną i często podejmuję ryzyko. Myślę, że nie byłabym w tym miejscu swojego życia, w którym jestem, gdybym wielokrotnie nie wychodziła ze swojej strefy komfortu i nie podejmowała wyzwań, które wymagają ode mnie nauczenia się czegoś nowego. Bez tego nie da się zrobić kroku naprzód. Oczywiście, że się czasami sparzę. Zarówno zawodowo, jak i prywatnie. Kilka razy podjęłam ryzyko i okazało się, że to nie był dobry pomysł. Generalnie raczej wychodzę z tego cała i za każdym razem, gdy się udaje robię krok naprzód. Na dzień dzisiejszy bilans jest zdecydowanie na plus. Przy wykańczaniu domu odwaga również bardzo mi pomogła. Gdybyśmy nie mieli w sobie tej odwagi oboje, to w życiu nie podjęlibyśmy się takiego wyzwania, jakim są dwa domy i glampingowe namioty gościnne. Ta osada jest dla nas kompletnie czymś nowym. Zwłaszcza ze względu na rosnącą w szybkim tempie inflację było to spore ryzyko. Nie wiadomo, jak będzie wyglądało również zainteresowanie turystyczne miejscem, które tworzymy. Ale wierzymy, że jego urok, nasza dbałość o detale i środowisko naturalne sprawi, że będzie to także dla innych miejsce z dobrą energią.
Co było najważniejszym punktem w tworzeniu tego miejsca? Od czego się zaczęło?
- Zarówno na Wawrze, jak i na Mazurach, zaczęliśmy od stołu. U nas wszystko kręci się wokół stołu, to serce domu, miejsce spotkań rodzinnych. Wyobraziliśmy sobie jak będzie wyglądał, a następnie tworzyliśmy całą resztę. Daniel miał zebranych mnóstwo materiałów inspiracyjnych do projektowania wnętrza, ale bardzo pomogła nam też projektantka. Proces tworzenia wnętrza z nią był niezwykle ciekawy. Nie była to co prawda miłość od pierwszego wejrzenia, bo pierwszy projekt był dla nas nie do przyjęcia, ale to wynikało z tego, że jeszcze się nie znaliśmy. Ania chciała nas wyczuć i nie narzucać swojego stylu. Druga propozycja chwyciła nas za serca. Niezwykle pomógł nam też Samsung, choć w pełni odkrywamy to dopiero teraz. Wszystkimi sprzętami w domu można sterować z telefonu. Trzeba trochę pobyć w tym miejscu, żeby zrozumieć, jaka jest idea tworzenia domu inteligentnego. To niezwykle wygodne rozwiązanie. Ostatnio odkryliśmy coś niezwykle zabawnego. Mamy odkurzacz samojeżdżący, który Samsung zaprojektował tak, że urządzenie podjeżdża do stacji dokującej i kurz jest od razu wyciągany do pojemnika, nie trzeba go czyścić. Co więcej, odkurzacz ma z przodu kamerę i możemy z Warszawy oglądać, co dzieje się w naszym mazurskim domu z perspektywy podłogi, właśnie dzięki odkurzaczowi. Tylko nasz pies jest trochę zagubiony, kiedy Maksiu (syn Anny Dereszowskiej, przyp. red.) kieruje tym odkurzaczem, podążając za naszym czworonogiem.
- Niektóre rozwiązania wydają się za pierwszym razem może nieco niedorzeczne lub zbyteczne, ale kiedy już człowiek je odkryje, to widzi, ile czasu i energii może zaoszczędzić. Sprzęty się ze sobą komunikują i to bardzo ułatwia życie. Mamy m.in. lodówkę z wyświetlaczem, na którym oglądamy nasze zdjęcia, słuchamy muzyki. To niezwykle przyjemne. Dodatkowo lodówka może wysłać zdjęcie swojej zawartości na nasze telefony, co ułatwia robienie zakupów, a także podpowiedzieć, jaki posiłek można skomponować z jej zawartości. Na nowo odkryliśmy też wspólne oglądanie filmów, bo w Warszawie nie mamy telewizora, a na Mazurach mamy QLED, przy którym spędzamy wieczory przy filmach przyrodniczych, a później dyskutujemy z naszym sześciolatkiem o kondycji naszej planety. Z pewnością będziemy mieli ciepłe, rodzinne wspomnienia związane z tą przestrzenią.
Kiedyś w jednym z programów Cezary Pazura zapytał: "Kto nie zna Anny Dereszowskiej?". Czy nowy dom sprawia, że może pani być tylko i wyłącznie dla siebie i rodziny, odcinając się od popularności?
- Nie mam na szczęście poczucia, że moja popularność jest przytłaczająca. Tak może powiedzieć Dawid Podsiadło, w jego przypadku to może być uciążliwe. W Warszawie ludzie są przyzwyczajeni do znanych twarzy i nie reagują tak bardzo emocjonalnie. To się zdarza raczej w mniejszych miejscowościach. Sama mam głównie pozytywne doświadczenia w bezpośrednim kontakcie z ludźmi, gorzej jest oczywiście w internecie. Ale ta mazurska przestrzeń rzeczywiście jest takim miejscem, gdzie czuję się bardzo intymnie i swobodnie. Działka jest duża, dom jest odseparowany od przestrzeni na zewnątrz. Na początku zastanawiałam się, jak to będzie wyglądało np. w urzędzie gminy. Czy panie potraktują mnie jako gwiazdkę z Warszawy? Okazało się, że kontakt był przemiły, wszyscy są niezwykle pomocni. Człowiek tutaj ma poczucie, że nie traktuje się go, jak kolejnego petenta lub numeru z listy. Jest ludzkie podejście, widzi się autentyczną chęć pomocy. Sama pochodzę z małej miejscowości, więc czuję, jakby to był dla mnie prawdziwy powrót do korzeni.
***
Zobacz także: