Anna Mucha: Takiej mnie nie znacie
Czego się boi? Co ją kręci? Czy naprawdę nie boli jej internetowy hejt? W rozmowie z SHOW Ania zdradziła też, czym dla niej jest macierzyństwo. I opowiedziała, dlaczego dołączyła do grona piszących celebrytów.
Napisałaś książkę o Toskanii. Po co ci to?
Anna Mucha: - Pół żartem, pół serio - bo nie ma chyba lepszej mobilizacji do napisania książki niż wydana już wcześniej zaliczka. A tak poważnie, to od dziesięciu lat różni wydawcy namawiali mnie do napisania czegokolwiek o czymkolwiek. I przez te lata bardzo się przed tym broniłam, głównie z olbrzymiego szacunku dla osób, które są autorami. Gdy jednak padło hasło "Toskania", pomyślałam, że przewodnik to forma, na którą sobie mogę pozwolić. Bo to nie jest wielka literatura. Nie będę się więc obawiać, że stanie na półkach gdzieś między Dostojewskim a Bułhakowem, tym bardziej że Mucha jest znacznie dalej w alfabecie. Od razu muszę zaznaczyć, że moje "dzieło" wcale nie spełnia wymogów przewodnika. Bo nie ma w nim zdań typu: "Kiedy skręcisz w prawo, zobaczysz rzeźbę". Są trzy albo cztery daty, łącznie z datą wydania. To przewodnik wakacyjny - 250 stron dolce far niente. Tu nic nie musisz poza jedzeniem, piciem i odpoczywaniem. Nikogo nie zmuszam do biegania po muzeach czy kościołach. To przewodnik o pewnej filozofii spędzania czasu.
We wstępie do książki napisałaś, że "dołączasz do grona celebrytów z książką na koncie". Wyprzedzasz hejterów?
- Oczywiście (śmiech). Sama nie mam najlepszej opinii na temat celebrytów piszących książki. Śmieję się, że przeciętny Polak czyta średnio jedną książkę rocznie, a przeciętny celebryta pisze jedną rocznie. Natomiast kiedy myślę o różnych pozycjach celebryckich, to choć nie wszystkie są interesujące, niektóre potrafią zaskoczyć.
Zdjęcia robił twój partner Marcello Sora. Niektóre są bardzo intymne. Pokazują twoją nieznaną twarz.
- Jest kilka zdjęć, które bardzo lubię. To zasługa Marcello. On wie różne rzeczy...
Wie, jak uchwycić to coś?
- Cieszę się, że to ty powiedziałaś!
Dobrze mówisz po włosku?
- To zależy od tego, jak bardzo mężczyźnie zależy na moim numerze telefonu. Jeśli bardzo, to mówię świetnie.
Podobno bywasz rozrzutna. Co kupujesz?
- Najczęściej jedzenie. Często żartuję, że taniej jest mnie ubierać niż karmić. To przyjemność, bez której nie umiem żyć.
Żyję po to, żeby jeść. A potem sama z siebie się śmiejesz, że Mucha nie potrzebuje talii osy.
- Cóż, w pewnym momencie trzeba już mieć dystans do siebie (śmiech).
W Toskanii zdarza ci się wydawać krocie na ubrania. Kiedy stałaś się niezależna finansowo?
- Pierwszy raz w dzieciństwie, kiedy już nie musiałam prosić rodziców o pieniądze na dodatkowe przyjemności. W dorosłym życiu poczułam, że stoję na własnych nogach, kiedy kupiłam mieszkanie. Oczywiście na kredyt, ale jednak. Było moje. Pomyślałam, że teraz jestem panią swojego życia. Cytując moją bohaterkę ze spektaklu "Single i remiksy", "jeszcze tylko 37 lat tej orki, spłacimy kredyty, a potem kina, teatry, koncerty"...
Nigdy nie byłaś zależna od faceta?
- Nigdy. Mama zawsze mi powtarzała, żebym miała tyle pieniędzy w portfelu, żeby wrócić do domu. Cóż, jestem za głupia na to, żeby być utrzymanką. Cholera, no nie mam tej mądrości życiowej, a można by żyć tak łatwo! Ambicja jest koszmarną częścią życia kobiety. Nie daj Bóg ambitnie wychować córkę. To jest to przekleństwo. Ale jak sobie myślę o tym, że chciałabym wygrać w totolotka, to nie chciałabym wygrać po to, żeby nic nie robić, tylko leżeć, a po to, żeby realizować swoje plany i pomysły, czego teraz nie mogę robić z racji tych czy innych ograniczeń. Nie jestem w stanie wytrzymać bez pracy dłużej niż miesiąc. Nie umiem. Często też mam potrzebę bycia samej, w świętym spokoju, z książkami.
Uchodzisz za bardzo postępową. Ale słyszałam, że w relacjach damsko-męskich jesteś konserwatywna.
- Bardzo. Tak długo stoję przy drzwiach, dopóki nie zostaną przede mną otwarte (śmiech). Oczywiście mogę sama wkręcić tę żarówkę, sama coś naprawić, ale nie widzę powodu, żeby się tym chwalić i kogokolwiek wyręczać we wbijaniu gwoździ w ścianę. Jeśli już to zrobię, po prostu stracę zainteresowanie tym mężczyzną.
Dzieci to nie koniec życia, a początek. One dały mi totalną radość, ufność i wiarę, że jestem mądra.
Nigdy nie wyszłaś z inicjatywą?
- Chodzi o to, żeby tak dać do zrozumienia, że jest się zainteresowanym, żeby ta druga osoba to zrozumiała. A jednocześnie żeby nie wyjść na desperatkę. Choć nie przypominam sobie sytuacji, żebym podeszła do kogoś i powiedziała "To mój telefon, spotkajmy się". Nie, ja jestem starej daty.
Na blogu piszesz "mężczyzna" z wielkiej litery.
- Niektórzy zasłużyli, żeby ich szczególnie szanować.
Zwłaszcza ojciec twoich dzieci. Mówiłaś, że one uwolniły cię od egocentryzmu. A co ci dały?
- Rachunki (śmiech). A oprócz tego totalną radość, tęsknotę, która ma dobry i przyjemny wymiar, uścisk dłoni, który jest nie do zapomnienia, ufność i wiarę w to, że jestem mądra, co oczywiście się skończy za kilka lat i usłyszę: "Głupia jesteś, mama". Dzieci dają mi wymówkę, żeby się bawić kolorowym papierem, wycinać i kleić, zakładać tiulowe spódnice. No przecież robię to dla córki: "Kochanie, patrz jak to się ładnie błyszczy, Stefania będzie zachwycona". Natomiast syn, mam nadzieję kiedyś powie: "Kochanie, robisz pyszny sernik, ale moja mamusia...".
Dla wielu dziewczyn posiadanie dziecka oznacza rezygnację z siebie.
- Dzieci to nie koniec życia, to życie równoległe. A nawet początek życia. Dużo błędów popełniono, jeśli chodzi o PR wokół dzieci. Ja się też do tego, niestety, dołożyłam, dlatego odszczekuję teraz niektóre rzeczy. Jeśli się zakochujemy po raz pierwszy, nie myślimy o kosztach sukienki czy bielizny, którą dla ukochanego kupujemy. Tak samo z dzieckiem - masz szansę zakochać się znowu po raz pierwszy. A ta miłość jest bezgraniczna i niezwykła.
Jest coś, czego się boisz?
- To rzeczy niezależne ode mnie jak choroba, zdarzenia losowe, wojna. Wszystko inne, na co mogę mieć wpływ, mnie nie przeraża.
Jaką Polskę chciałabyś pokazać swoim dzieciom?
- Chciałabym, żeby moje dzieci miały Polskę możliwości. Mnie nie przeszkadza to, że w języku polskim jest słowo "kombinować" w rozumieniu kreatywności i że jest słowem kluczem w wielu miejscach, ale przeszkadza mi, że w "żółć" to słowo złożone w całości z polskich liter. I że "zawiść" też jest polskim słowem. Że wiele rzeczy jest obwarowanych brakiem zaufania i podejrzeniem, że ktoś jest przestępcą. Chciałabym, żeby pewne rzeczy były uproszczone i wynikały z wiary, że ludzie chcą dobrze, a nie, że chcą oszukać, wyrolować. Młody przedsiębiorca już na starcie jest traktowany jako potencjalny złodziej, który natychmiast musi się tłumaczyć przed fiskusem i ZUS-em. A powinno się go traktować jak osobę, która może dać innym pracę. Chciałabym, żeby ludziom nie przeszkadzano w tym, że chcą coś zrobić.
- Na drugim biegunie jest ktoś taki jak "polski biznesmen" rozumiany jako kombinator i to jest większa obelga niż polski celebryta. To człowiek, który nie płaci swoim pracownikom ani nie płaci podatków. Chciałabym pokazać dzieciom Polskę jako kraj, w którym ludzie nie żyją w przeświadczeniu, że wszystko, co obce jest lepsze. I że cudzoziemiec jest mądrzejszy tylko dlatego, że mówi po angielsku. My, jako naród, mamy kompleksy. Chciałabym też, żeby to był kraj, który o siebie dba. Popatrz, siedzimy w kawiarni z widokiem na przepiękną kamienicę, która przeżyła wojnę, a jakiś kretyn pisze coś na murze. Kamienica, która widziała powstanie, dzisiaj jest odrapana, bo jakiś imbecyl napisał sobie "Benek" na ścianie. Chciałabym, żeby kiedyś ten troglodyta przeprosił za to, co zrobił i starał się to naprawić. Chciałabym też mieć poczucie, że jestem bezpieczna na ulicy. Że jeśli zemdleję, to ktoś podejdzie nie po to, żeby mi zabrać portfel czy zrobić zdjęcie, tylko po to, żeby mi udzielić pomocy. I chcę wiedzieć, że się różnimy, ale też szanujemy.
I nie nienawidzimy. Ty jednak nie przejmujesz się hejterami.
- Czasem nienawiść mnie budowała i mobilizowała. Bo chciałam udowodnić hejterom, że się mylą. Tak jak w podstawówce, kiedy nauczycielka mi powiedziała, że jestem za głupia, żeby się dostać do lepszego liceum. Stwierdziłam, że chcę to sprawdzić. Dziś jestem absolwentką tego liceum. Bywało, że o internetowych hejterach myślałam ze współczuciem. Bo są sfrustrowani i nieszczęśliwi. Ale pewnego dnia przeczytałam, że Jimek (Radzimir Dębski) został wyróżniony przez Beyoncé. Wielki sukces! Amerykańska megagwiazda zdecydowała, że to jego remix umieści na swojej płycie. Zerknęłam na forum, a tam: "Głupek", "Nic nie osiągnął", "I co, jakaś głupia czarna go wybrała". Szok! Deklasacja jego sukcesu i wielkiego talentu. Pomyślałam, że jeśli po takim sukcesie zmieszano go z błotem, to ten internetowy hejt naprawdę dotyka każdego i nie warto się nim przejmować. Bo i Jimek, i ja robimy swoje. Psy szczekają, karawana jedzie dalej. Jeśli bym się tym przejmowała, musiałabym się boksować i próbować ciągle coś komuś udowodnić. A mnie się już nie chce nikomu czegokolwiek udowadniać. Od sześciu miesięcy nie wchodzę na Pudelka i nie czytam komentarzy.
Jak się z tym czujesz?
- Lepiej, lżej i spokojniej, choć nie wiem, co u mnie się dzieje: z kim sypiam, czy i z kim jestem w ciąży. Hejtu też nie odczuwam, bo mam wrażenie, że on istnieje tylko w internecie. Tylko raz w życiu miałam nieprzyjemną sytuację na ulicy. Byłam w pierwszej ciąży, spacerowałam w okolicach Politechniki w Warszawie. Naprzeciw mnie szedł około 30-letni mężczyzna. Mijając mnie, coś powiedział i dopiero kiedy zrobiłam parę kroków, uświadomiłam sobie, że to jest o mnie i do mnie. "K... z bękartem", powiedział. Nigdy później nic takiego się nie wydarzyło.
Ale komplementy też słyszysz.
- Cztery zapamiętałam szczególnie. Pierwszy usłyszałam na warszawskiej Pradze, w tzw. Trójkącie Bermudzkim (miejsce uważane za najniebezpieczniejsze w Warszawie). Przechodziłam na światłach. Obok mnie klasyczny prażanin. Zmierzył mnie wzrokiem od góry do dołu i powiedział: "Eee, ty to ch... w oczach nie masz". Chodziło o to, że nie wyglądam wyzywająco, nie szukam przygód, więc mogę spokojnie spacerować po Pradze, bo widać, że nie jestem chętna. Drugi usłyszałam w Azji. Podszedł do mnie facet i spytał, czy on i jego ciężarna żona mogą sobie ze mną zrobić zdjęcie. Szybko przeanalizowałam sprawę i doszłam do wniosku, że tam raczej "M jak miłość" nie dociera, choć to by mogło wytłumaczyć jego gigantyczną popularność.
- Spytałam więc, dlaczego akurat ze mną. Odpowiedział, że głęboko wierzą, że jeżeli kobieta w ciąży zrobi sobie z kimś zdjęcie energia tego człowieka przejdzie na dziecko. Zobaczyli mnie w tłumie i uznali, że jestem tym człowiekiem. Żałuję dziś, że nie mam z nimi kontaktu, bo czułabym się bardziej odpowiedzialna za to dziecko. A tak wiem, że mały Azjata chodzi gdzieś po świecie ze mną z tyłu głowy. Kolejny piękny komplement usłyszałam niedawno. Pan Iwaszkiewicz, którego miałam przyjemność poznać, powiedział mi, że mamy wspólnych znajomych i dodał: "I wiesz, że nie każdy cię uważa za idiotkę?". Przepiękne! Czwarty, ostatni, to taki, że zyskuję przy bliższym poznaniu.
Kiedy nabrałaś świadomości własnej urody?
- Nigdy się nie przejmowałam ani swoją, ani czyjąś urodą. Bo wygląd nie jest dla mnie przedmiotem szczególnej troski czy zainteresowania.
Ale zdajesz sobie sprawę ze swojej atrakcyjności?
- Skłamałabym, gdybym zaprzeczyła (śmiech). Ale nigdy to nie miało jakiegoś wielkiego znaczenia. Nie miałam potrzeby przeglądania się w oczach mężczyzn, którzy tylko i wyłącznie na tę urodę zwracaliby uwagę. Nigdy nie szukałam też beach boya, który by wymagał ode mnie, żebym miała metr siedemdziesiąt i jadła tylko sałatkę. Zawsze czułam się akceptowana niezależnie od swoich rozmiarów. Kiedyś stwierdziłam, że moim najseksowniejszym organem jest mózg i będę się tego kurczowo trzymać. Mimo że więcej się w mediach mówi o mojej dupie niż o moim mózgu. Jeśli miarą atrakcyjności kobiecej jest fakt zdobywania tylko takich mężczyzn, jakich chcę zdobyć, to jestem atrakcyjna.
W książce zdradzasz kilka ciekawych szczegółów ze swojego życia na przykład, że masz tatarskie pochodzenie.
- Nie mam tego, co prawda, udokumentowanego, więc nie mogę tego stwierdzić z całą pewnością, ale wszystko na to wskazuje. Świadczy o tym na przykład moja karnacja. Pewnie moje zamiłowanie do tatara i mięsa też wzięło się z mojego tatarskiego pochodzenia.
Dlaczego tak uwielbiasz zapach salami?
- Tylko w macellerii, czyli toskańskim sklepie masarskim, przeżywam tę rozkosz. To bardzo intensywne doznania. Bo ten zapach przenika przez ciebie. Masz go we włosach, ubraniach, na skórze. To taki szczególny rodzaj perfum. Bardzo pierwotne doznanie. Bardzo dla mnie pobudzające.
Zaskoczyło mnie, że w książce radzisz, jak przewozić wędliny do Polski i dlaczego warto jadać tam, gdzie kierowcy tirów.
- To rada jeszcze z Polski. Sporo podróżuję po kraju i wiem, że tam gdzie zatrzymują się tiry, jest dobre i świeże jedzenie. A do zasad przewożenia mięsa doszłam metodą prób i błędów. Kiedyś przywiozłam do Polski kilka kilogramów steków argentyńskich. Kiedy wywozi się mięso z Argentyny, trzeba być przygotowanym na kontrolę osobistą na lotnisku, na to, że psy zwariują i cię obszczekają oraz na to, że jesteś pierwszym podejrzanym w aferze narkotykowej. Gdy tylko weszłam na lotnisko, zgarnęła mnie ochrona. Kilku rosłych panów i jedna pani zaprowadziło mnie do pomieszczenia 2 na 2 i zaczęło przeszukiwać moją walizkę.
- Powiedzieli, że pierwszy raz widzą, że ktoś przewozi tyle mięsa i spytali, kto mi tak mądrze doradził. Pooglądali mięso i puścili mnie wolno. Dopiero w samolocie otworzyłam gazetę i przeczytałam, że tydzień wcześniej złapano szajkę przemytników. Najważniejsze, że mięso ostatecznie przywiozłam. Z kolei z Toskanii przywozimy kiełbaski. Mamy ulubiony sklep masarski, gdzie można kupić całą masę przepysznych wyrobów. Trzeba jednak jakoś je przewieźć, co jest trudne, zwłaszcza gdy temperatura sięga 30 stopni. Jedyna szansa to lodówki z wkładami chłodniczymi. Kiedyś położyliśmy kiełbaski na dno, a na nie ułożyliśmy wkłady. Finał był taki, że salami rozmiękło.
Jeździcie do Toskanii od lat. Nie nudzi wam się?
- W Toskanii byłam więcej niż dwa razy, ale, niestety, mniej niż 365 dni w roku (śmiech). Czasem mam tę myśl i postanawiam: "Już koniec. Jedźmy do Francji, tam podobno jest pięknie". Po czym okazuje się, że mamy taką potrzebę pojechania w to nasze miejsce, że chcemy choć na chwilę je odwiedzić. A kiedy już tam jesteśmy, stwierdzamy, że zostaniemy dwa dni, z których robi się tydzień. Mija miesiąc, wakacje się kończą i trzeba wracać. A my znów spędziliśmy je w Toskanii. Owszem, jestem ciekawa Europy i całego świata, ale Toskania to moje miejsce. Czy chcę czy nie, wracam tam, bo jestem tam u siebie.
Kiedy książka trafiła na sklepowe półki, napisałaś na swoim blogu, że się obawiasz, stresujesz. To do ciebie niepodobne.
- Ale tak jest. Codziennie jestem poddawana ocenie. Każdego dnia weryfikowana jest moja pozycja na rynku. Przy filmie czy serialu, zawsze mogę się schować za scenarzystą albo reżyserem. Teraz poczułam, że jestem pozostawiona samej sobie. Okaże się, czy jestem dobrą autorką, narratorką, czy potrafię ludzi bawić, wzruszać, czy to ma sens. Bardzo mnie ciekawi, jak ludzie odbiorą tę książkę, jak zrozumieją moje poczucie humoru, ironię i autoironię. Czy ta książka się obroni? Tego nie wiem i trochę się tego boję.
Moment przełomowy?
- Było ich kilka. Pierwszy, gdy dziewczynka, która wygrała casting do "Korczaka" Andrzeja Wajdy, odmówiła wykonania zadania aktorskiego. W swojej bezczelności podeszłam do niego i powiedziałam: "Jak ona tego nie chce, to ja to zrobię". Od tego momentu byłam człowiekiem do wynajęcia, dlatego nigdy się nie uważałam za artystkę. Nie mam duszy artystki. Jestem człowiekiem pracy, czynu, rzemieślnikiem. Jeśli coś ma być wykonane, po prostu to robię. Owszem, zachwycam się i delektuję. Ale nie rozczulam się. A już na pewno nie nad sobą.
Lepiej dogadujesz się z mężczyznami czy z kobietami?
- Z mężczyznami.
Myślisz, że kobiety ci zazdroszczą?
- Trzeba by je spytać. Słyszę o tym od innych osób, ale cały czas nie jestem w stanie tego zrozumieć, bo cenię w kobietach inteligencję, a nie prymitywne zachowania. W związku z tym nie chcę wierzyć, że motorem czyjegoś działania może być zazdrość, bo mi się to kłóci z czyjąś inteligencją.
O czym teraz marzysz?
- O wakacjach w Toskanii!
Justyna Kasprzak
SHOW 11/2015