Reklama

Beatyfikacja, która wzbudza wiele kontrowersji. Dlaczego Kościół wybrał Ulmów?

Beatyfikacja rodziny Ulmów budzi wiele kontrowersji, a ich ekshumacja owiana jest tajemnicą - świadkowie musieli złożyć śluby milczenia. Pojawia się wiele pytań w związku z wydarzeniem, do którego dojdzie 10 września w Markowej. Na trudne pytania związane z rodziną Ulmów odpowiada Interii autorka książki “Ulmowie. Sprawiedliwi i Błogosławieni”, Agnieszka Bugała.

Katarzyna Adamczak, Interia.pl: Zacznę od pytania, które sama zadała pani w książce jednemu ze swoich rozmówców: jaki obraz rodziny Ulmów zapisał się pani w pamięci? 

Agnieszka Bugała:  - Józef i Wiktoria odmalowują się we wspomnieniach świadków jako ludzie bardzo serdeczni, ciepli, otwarci, pomocni, ciekawi drugiego człowieka. Można to wyłuskać ze wspomnień, na podstawie opowieści o tym, jak zachowywali się w określonych sytuacjach. Przejawia się to we wszystkim, co robili w życiu - a robili to dla ludzi - również w pracach, które Józef wykonywał zawodowo: rolniczych, sadowniczych, pszczelarskich, fotograficznych. Józef i Wiktoria mieli w sobie coś takiego, co sprawiało, że chciało się wracać do ich małego domu, mimo że czasami na stole był tylko chleb i coś do picia - niewiele - ale to nie miało żadnego znaczenia, ponieważ ludzie chętnie tam wracali, w tym domu czuli się dobrze.

Reklama

Powiedziałaby pani o Ulmach, że byli ciekawi świata?

 - Zdecydowanie! Ich zainteresowania, aktywność w wielu dziedzinach, mimo że to byli bardzo prości ludzie - Józef skończył tylko 4 klasy szkoły powszechnej. Nawet dzisiaj, z naszej perspektywy, to jest coś imponującego: pod koniec lat dwudziestych XX wieku Józef samodzielnie, na podstawie podręczników o bardzo trudnej terminologii, buduje aparat fotograficzny. Następnie przez wiele lat, właściwie aż do śmierci, żyje między innymi  z tego, że robi profesjonalne zdjęcia z  różnych okazji. Nawet dzisiaj, gdy na nie patrzymy zawodowym okiem - są imponujące: ostre, bardzo dobre kadry.

Kolejnym dowodem na zainteresowanie światem były nowinki rolnicze i gospodarcze. Nikt w okolicy wówczas nie wpadł na pomysł, że można zainwestować w jedwabniki, posadzić podobno aż 60 drzewek morwowych po to, żeby próbować z tej hodowli pozyskiwać i sprzedawać nici jedwabne. Józef prowadził cały wykresy życia jedwabników. Te notatki ocalały, to jest coś imponującego.

Nie było radia? Józef kupił odpowiedni poradnik i pewnego dnia w domu Józefa i Wiktorii zaczęło grać radio.

Innym razem Józef wyczytał jak skonstruować wiatrową elektrownię. Natychmiast taką niewielką wystawił za domem i choć o słabym natężeniu, ale jednak był w ich domu prąd, nad stołem świeciła żarówka. Takich wspomnień i takich faktów jest na tyle dużo, że wyłania się z nich portret genialnego samouka. Liczba książek, które kupowali i czasopism, które prenumerowali, świadczy o tym, że oboje rozumieli wartość wiedzy, wartość i sens uczenia się, bo już później nie chodzili przecież do szkół. Józef brał udział w kursach rolniczych i pszczelarskich, ale to już zupełnie inna ścieżka zdobywania zawodu.

W tamtych czasach książki były bardzo drogie, to niespotykane, że Ulmowie wydawali pieniądze na lektury, zamiast na ubrania czy przedmioty codziennego użytku.

 - Tak, biblioteka Józefa Ulmy, która ocalała, jest naprawdę imponującą. Nie tylko ze względu na jej rozmiary, ale także tematykę książek. Są w niej poradniki z różnorodnych dziedzin - jeśli Józef chciał się rozwijać w jakim kierunku - zamawiał poradnik. Ponadto w ich zbiorze znalazł się atlas geograficzny, dzieła Juliusza Słowackiego  i wiele, wiele innych. To pokazuje ciekawość świata Ulmów i wykraczanie poza granice Markowej. Wśród tych wszystkich przewodników swoje miejsce znalazła też Biblia, którą znaleziono w ich domu po egzekucji. 

To nie jest taka Biblia, jaka bardzo często dzisiaj stoi na półkach w naszych domach - jest, bo ją otrzymaliśmy w prezencie, albo kupiliśmy w dobrej intencji, ale stoi nieużywana. Biblia Ulmów jest, ja użyłam takiego sformułowania w książce - "zaczytana", podkreślana ołówkiem, albo czerwoną kredką, w wielu miejscach są na marginesach notatki i oznaczenia. Świadczy to o tym, że nie tylko czytali, medytowali nad tymi fragmentami. Ktoś z nich - nie wiemy, czy Józef, czy Wiktoria - napisał ołówkiem przy perykopie o dobrym Samarytaninie duże, wyraźne słowo "tak". To dowód na to, przepracowywali, przechodzili przez ten fragment i ostatecznie zgodzili się na taki wariant miłości jaki proponuje Bóg w Piśmie Świętym i wdrożyli go w życie.

Dużo mówi pani o Józefie w kontekście książek i zainteresowania światem. Czyżby było tak, że dwanaście lat starszy mąż wpłynął na Wiktorię i zaraził ją swoimi patrzeniem na świat?

 - Wiktoria sprawia wrażenie, jakby stała trochę w cieniu męża. Ale to jest tylko wrażenie. O ile zrozumiałam ich osobowości - odmalowując je ze wspomnień świadków - ona była po prostu typem introwertycznym. Wcale nie miała potencjału liderki, jeśli przewodziła - to raczej w domu. Józef był liderem na zewnątrz. To bardzo energetyczny, wesoły człowiek. 

Choć Józef to genialny samouk, to jego szkolne świadectwo nie było wzorowe, większość ocen to dobre i dostateczne. Świadectwo Wiktorii było zdecydowanie lepsze, tam odnotowano praktycznie same bardzo dobre oceny. Warto popatrzeć na Wiktorię z okresu przed ślubem, a więc do 1935 roku. To nie była zahukana, wiejska dziewczyna. Wręcz przeciwnie! Zapisała się na Uniwersytet Orkanowy w Gaci (w sąsiedniej miejscowości), gdzie małżeństwo Solarów taki uniwersytet powołało do życia (później przemianowany na Uniwersytet Ludowy) i zaangażowała się w miejscowy teatr. W 1931 roku, kiedy Wincenty Witos przyjechał do Markowej otworzyć Dom Ludowy - bo to rzeczywiście wyróżniająca się wieś społeczników, próbująca stawiać pierwsze kroki w politycznym zaangażowaniu chłopów -  Wiktoria stanęła przed Witosem z wieńcem dożynkowym jako wybrana z całej społeczności wsi, jedna z czterech młodych dziewcząt.

W tamtych czasach małżeństwa były często, jeśli nie w większości, aranżowane przez rodziców, czy w przypadku Ulmów też tak było? 

 - Nie jesteśmy do końca pewni, kiedy oni się w sobie zakochali, bo że się znali, co do tego nie ma wątpliwości. Wiedzieli, że ona jest Wiktorią z domu Niemczaka, a on jest Józefem Ulmą. Wiedzieli, bo mieszkali przy jednej ulicy - ich domy dzieliła nieduża odległość. Są dwie możliwości wskazywane jako początek ich relacji. Jedni mówią, że poznali się podczas spotkań grupy "Wiciarzy" [Związek Młodzieży Wiejskiej RP "Wici" - przyp. red.], do której należeli w tym samym czasie oboje, więc jest to bardzo prawdopodobna wersja. 

Jest też druga możliwość. Jeden z braci Wiktorii miał zwierzyć się Józefowi, że ich siostra jeszcze nie ma kawalera, a zegar biologiczny tyka [miała 22 lata - przyp. red.]. Józef wówczas podobno powiedział: "to ja się z nią ożenię". Czy rzeczywiście tak było, a może to tylko plotka? Trudno dziś orzec, choć ja ją słyszałam od dwóch świadków. Patrząc na charakter Józefa, na jego ogromną odpowiedzialność i słowność, taka wersja nie jest niemożliwa. Kto wie, może takie zobowiązanie złożył? W każdym razie skończyło się to zrękowinami, a 7 lipca 1935 roku pobrali się w kościele w Markowej. Józef zrobił zdjęcia weselne, na jednej z fotografii, razem z młodą parą, siedzi i stoi prawie 100 osób.

Po ślubie zamieszkali w domu, który Józef wybudował w latach 30. Już rok później urodziła się im pierwsza córka. W ciągu dziewięciu lat małżeństwo doczekało się siedmiorga dzieci - najpierw dwie dziewczynki: Stasia i Basia, potem Władzio, Franio, Antoś, Marysia i siódme, na które czekali w 1944 roku.

Wspomniała pani o przekraczaniu granic Markowej i otwartości na świat. Dowodem na to mogą być ich plany przeprowadzki, bo chcieli zostawić dom i przenieś się na Wołyń, jak na tamte czasy była to odważna decyzja.

 - Rzeczywiście, te ich plany przeprowadzkowe są udokumentowane, bo ocalały kwity potwierdzające opłacanie rat za ziemię. Kupili czarnoziem, ziemię doskonałej klasy dla rolnika, w miejscowości Wojsławice pod Sokalem, oddalonej o 80 kilometrów od Lwowa, na północ w stronę dzisiejszej granicy z Białorusią. Ostatnią ratę za ten zakup wpłacili w czerwcu 1939 roku. Do końca mieli nadzieję, że wojna jednak nie wybuchnie. Cieszyli się na myśl o przeprowadzce, bo w małym domku było im ciasno, ziemi było zbyt mało na potrzeby upraw, które inicjował Józef. Jednak z tą inwestycją w ziemię wiązała się bardzo ważna zmiana w ich majętności i trudny start w wojenny czas, czego nie mogli przewidzieć. Józef i Wiktoria, myśląc o przeprowadzce tam, sukcesywnie wyprzedawali się tu, więc odsprzedali część ziemi - zostało im trochę terenu z ogrodem i sadem. We wspomnieniach bliskich zachowała się informacja, że kiedy wybuchła wojna zostali bez żadnych oszczędności, bo wszystko zainwestowali w ziemię na Wołyniu, której ich potomkowie nigdy nie odzyskali. Zostali w skromnym domku, ze skromnym dobytkiem i z jedną kozą.

Józef brał udział w kampanii wrześniowej, ale jak wielu ludzi w tedy mieli nadzieję, że szybko uda się pokonać Niemców i wtedy ponowią zamiar przeprowadzki. 17 września wszystko zmienił, nadzieja na pokój zniknęła. Kiedy było już wiadomo, że ich plany legły w gruzach, nie popadli w rozpacz. W jakiś przedziwny sposób znaleźli w sobie siłę, by mimo pokrzyżowania wszystkich planów i nadziei, zakasać rękawy i próbować przetrwać.

Zobacz również:

Zatem można powiedzieć, że pozostanie w Markowej, przedłużyło ich życie o rok?

 - To są  domniemania, ale ryzyko, że zginęliby w Rzezi Wołyńskiej, jest spore. Tereny, gdzie Ulmowie kupili ziemię, zostały splądrowane przez UPA, zamordowano tam wielu Polaków. Podsumowuje się to w rodzinie Wiktorii takim zdaniem: "Była wojna, więc czy człowiek by zginął tam, czy tu, zawsze to ryzyko było bardzo duże".

Mamy sytuację, że Ulmowie zostają bez pieniędzy, bez pól uprawnych, a jedna koza na tak duże gospodarstwo domowe to też niewiele. A mimo to decydują się przyjąć pod swój dach ośmioro dorosłych Polaków żydowskiego pochodzenia i jedno dziecko.

 - Trudno dziś wielu ludziom zrozumieć ich decyzję. Jeżeli sobie próbujemy  wyobrazić warunki, w jakich żyli; budżet, jakim dysponowali i realia wojenne - ich decyzja może wydawać się szaloną, irracjonalną. Jednak dla Józefa i Wiktorii, którzy żyli w tak wyjątkowy sposób, byli tak ogromnie otwarci na życie, mieli umiejętność życia nadzieją, umiejętność widzenia w ciemności światła, to była decyzja naturalna. Była w nich nadzieja, że życie jednak ma sens i że zła się nie pokonuje złem. Uważali, że ludziom trzeba pomagać, służyć, ratować ich, gdy dzieje się krzywda.

Nie wiemy, w jakich okolicznościach i kiedy dokładnie Żydzi trafili do domu Ulmów. 13 grudnia 1942 r. Niemcy wydali sołtysowi w Markowej rozkaz o wydaniu Żydów ukrywających się we wsi. Sołtys wyszedł przed kościół i poinformował mieszkańców wsi o planowanej akcji, czym prawdopodobnie umożliwił ukrywającym lepsze zabezpieczenie kryjówek. To był tragiczny dzień w historii wsi. Przymuszeni mieszkańcy odszukali 25-ciu z około 54 ukrywających się Żydów. Pojmanych zamknięto w tzw. areszcie gminnym i 14 grudnia wszyscy zostali rozstrzelani przez żandarmerię niemiecką z Łańcuta.

Wiemy, że po tych wydarzeniach Żydzi przyszli do Ulmów. Dopuszczam scenariusz, że ci ludzie nie przyszli na raz, bo trudno sobie wyobrazić siedem dorosłych osób i dziewczynkę przemieszczających się razem przez pustkowia. Oni raczej pojawiali się po sobie, w jakiejś kolejności, co potęguje jeszcze dramatyzm tej sytuacji, bo wyobraźmy sobie ten malutki jednoizbowy domek, izbę przedzieloną szafą, a tu co rusz do drzwi pukają zdesperowani ludzie, których odprawienie jest równoznaczne z ich wyrokiem śmierci. W grudniu 1942 roku u Ulmów na dole domu mieszka tyle samo osób, co na górze. Wnoszą się modlitwy jednych i drugich. Na górze z domowej synagogi, na dole z domowego kościoła.

Skoro nie znamy okoliczności, w jakich Polacy żydowskiego pochodzenia trafili do Ulmów, to może rodzina przyjęła pieniądze w zamian za ich ukrycie?

 - Edward Nawojski, który - jako  woźnica został wezwany na miejsce egzekucji i był świadkiem mordu na Ulmach - zeznał w 1958 roku, że po egzekucji w marcu 1944 roku, jeden z morderców, Josef Kokott szukał pieniędzy, które mogłyby się znajdować w domu. Na szyi jednej z sióstr Goldman znalazł woreczek z kosztownościami, co dowodzi, że Żydzi nie musieli oddawać swoich dóbr Ulmom. Świadkowie wspominają też, że rodzina była biedna, a przecież jeśli by im zapłacono, to byt Ulmów powinien się poprawić. Zachowały się wspomnienia świadków, które potwierdzają, że Józef dał pracę przy garbowaniu skór czterem synom Saula Goldmana zwanych Szallami z Łańcuta. To bardzo ważny aspekt tej historii. Dać komuś, kto został przez Niemców skazany na zagładę, pracę, to jakby próbować przywracać im godność człowieka. Wiemy z relacji, że pracując wspólnie przy garbowaniu skór, Józef i Żydzi zarabiali na utrzymanie wszystkich członków tej domowej wspólnoty. 

Kościół często podkreśla, że Ulmowie przyjęli pod swój dach Żydów, bo byli katolikami, ale przecież to nie jest tak, że tylko katolicy ratowali Żydów. W Markowej przed wojną mieszkało 120 Polaków żydowskiego pochodzenia, 21 przeżyło wojnę, to oznacza, że nie tylko u Ulmów prześladowani mogli znaleźć bezpieczne (jak na wojenne warunki) schronienie.

 - Tak, Markowa ma największą liczbę uhonorowanych medalem i tytułem "Sprawiedliwy wśród narodów świata", tytuł ten nosi aż dziewięć osób z jednej wsi. Ten fakt pokazuje atmosferę okresu wojny i to, co ci ludzie robili, ich heroizm, ich odwagę. 

To nie musiało być tak (i nie było i pewnie dzisiaj też by nie było), że to wiara w Boga rozstrzyga o chęci pomocy bądź jej braku. Są dobrzy ludzie wśród niewierzących i zdarzają się źli ludzie wśród wierzących. Jednak w przypadku Ulmów decyzja o ratowaniu Żydów była spójna z ich życiem i wiarą. Kościół to dostrzegł i przez beatyfikację chce przypieczętować, podkreślić tę spójność. Jest wielu ludzi deklarujących się jako wierzący, ale niespójnych. Rozdźwięk między tym, co mówią, a tym, co robią, jest tak duży, że chcemy od nich uciec i to nazywa się w Kościele antyświadectwem wiary.

Ważne jest to, żeby być spójnym w sumieniu. Spójnym nie dla świata, tylko dla ładu i porządku w sobie. To ta spójność jest w świętych tym, co nas zachwyca. Brat Józefa, Władysław Ulma wspomina, że Józef miał zwyczaj mawiać: "łatwiej jest napisać książkę, niż jeden dzień dobrze przeżyć". To pokazuje, że oni starali się te dni przeżywać dobrze, nie żyli bez planu, z dnia na dzień, jakoś to będzie, byle jak - oni żyli tylko dobrze, zawsze dobrze, maksymalnie, ze wszystkich sił, dobrze. To jest imperatyw, który musi mieć jakiś powód, korzeń, bo po co mamy dzień przeżywać dobrze, w jakim celu? Komu mamy pokazywać, że nam to wychodzi? W tym zasadza się ich świętość, w zwyczajności i codzienności oraz troski o spójność w wierze w tak ekstremalnych czasach. Jeśli wierzę w Boga - to kocham i służę. Tak robili Ulmowie.

Historia Ulmów nie ma szczęśliwego zakończenia. W wyniku donosu 24 marca 1944 roku wszyscy członkowie rodziny oraz ukrywani przez nich polscy żydzi zostali rozstrzelani przez Niemców. Ich ciała spoczęły na cmentarzu w Markowej. Jednak wiosną 2023 roku dokonano ekshumacji zwłok, która objęta była tajemnicą. Kwestii ekshumacji poświęca pani uwagę w książce. Udało się pani ustalić jakieś nowe fakty?

Ekshumacja była i jest objęta tajemnicą. Jej uczestnicy złożyli stosowną przysięgę. Składali ją zarówno historycy, jak i pani antropolog i lekarz zakładu medycyny sądowej, którzy brali w niej udział. Dwoje ostatnich to wrocławscy specjaliści, więc nawiązałam z nimi kontakt, bo chciałam przekonać się, jak wiele mogę się od nich dowiedzieć. Okazuje się, że prawo kanonizacyjne mówi jasno: żadna wiedza z ekshumacji nie może wyjść poza krąg ślubujących.

W pewnym momencie książki pisze pani, że poszukuje różnych spojrzeń na tę samą kwestię. Ma pani poczucie, że udało się znaleźć inne perspektywy? 

Czas zaciera i weryfikuje obrazy, niektóre wygładza, niektóre wyostrza, więc zdarza się tak, że jedna sytuacja jest opowiadana w trzech różnych wersjach i trzeba rozstrzygnąć, która z nich jest prawdziwa. Ważne jest pytanie, które pada: Czy to dobrze, czy niedobrze, że Ulmowie przyjęli Żydów? Są ludzie, którzy uważają, że Józef był nieodpowiedzialny, nie musiał tego robić, a naraził swoją rodzinę na niebezpieczeństwo.

Druga kwestia, która mocno wybrzmiewa: Czy powinni, czy nie powinni być błogosławionymi? Przecież inni też ukrywali Żydów, innych też Kościół powinien beatyfikować. Musimy tylko pamiętać, że to nie Ulmowie strzelali do dzieci. To nie oni wydali rozkaz o eksterminacji Żydów, to nie oni rozpętali wojnę. Oni - podobnie jak wielu innych ludzi - robili, co tylko mogli, by przeżyć. W grudni 1942 roku zdecydowali się pomóc przeżyć ośmiorgu ludziom, których znali. To bohaterowie. Nawet, jeśli niektórzy z nas myślą inaczej. Trzeba pamiętać, myśląc o Ulmach, że w sytuacji granicznej, zagrożenia naszego życia, chyba wolelibyśmy zobaczyć w drzwiach Józefa Ulmę, niż kogoś, kto je przed nami zamknie.

Czy zgodziłaby się pani ze stwierdzenie, że książka "Ulmowie. Sprawiedliwi i Błogosławieni" jest hagiografią?

Zależy, jak rozumiemy hagiografię. Jeżeli rozumiemy ją jako próbę sportretowania ludzi, których Kościół wynosi na ołtarze, to jest. 

Jeśli hagiografia ma polegać na przypisywaniu im cech, które definiujemy jako świętość, a przy tym odczłowieczamy świętych - to w tym sensie mam nadzieję, że nie jest. Nie było moją intencją przypisywanie Ulmom cech supermenów. To nie byli bohaterowie w pelerynach, którzy ratują świat.

Poleciłaby pani swoją książkę osobom niewierzącym?

Nie pisałam książki dla osób wierzących, czy niewierzących. Pisałam o Ulmach. Nie miałam zamiaru napisać manifestu o wierze Józefa i Wiktorii. Pisałam, próbując ich najuczciwiej, jak to jest tylko możliwe, sportretować.

Wydaje mi się, że Ulmowie to byli ludzie, którzy absolutnie nie mieliby problemu z ludźmi niewierzącymi. Inny ich nie przerażał, otwierali drzwi przed ludźmi różnymi od siebie i zapraszali ich do stołu. Ta ich otwartość i gościnność są dowodem, że w każdym człowieku widzieli człowieka. Mam nadzieję, że ludzie niewierzący, jeśli sięgną po tę książkę, zobaczą Józefa i Wiktorię takimi,  jakimi byli. Oczywiście, wiara w Boga ich konstytuowała, była fundamentem ich decyzji, ale bycie wierzącym nie jest wymierzone przeciwko komuś. To nie jest manifest przeciwko niewierzącym. Mam nadzieję, że to się udało pokazać w książce i w tym sensie byłaby to szansa dla ludzi, którzy nie wierzą. Józef i Wiktoria byli w swoje wierze w Boga prawidłowo ukształtowani, a prawidłowo ukształtowany człowiek wiary nigdy nie staje przeciwko drugiemu człowiekowi, nawet jeżeli ten drugi jest inny, niż on sam. Dowiedli tego dając schronienie innym od siebie. I zapłacili za to życiem.

 

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy