Będzie pan zadowolony
Od zdrobnień wolę zgrubienia. Nie cierpię „wódeczki” i „pieniążków”, a szlag mnie trafia, kiedy pani w kasie prosi o „pinik” - mówi Robert Górski. Z wykształcenia polonista, z zawodu łowca powiedzonek. Niekwestionowany lider Kabaretu Moralnego Niepokoju i polskiego kabaretu w ogóle. Pisze, występuje, za chwilę zagra w teatrze. Przyznaje: tak, pcha go ambicja.
Czytając książkę-rozmowę pt. "Jak zostałem premierem...", liczyłam, ile kobiet miało istotny wpływ na twoje życie. Wyszło, że osiem.
Robert Górski: - Osiem?!
No, włączając kasjerkę ze spożywczego przy Krasnobrodzkiej (na warszawskim Bródnie - red.), która jako pierwsza zwróciła się do ciebie per "pan"! Mówisz o tym w książce, więc to chyba ważne?
- Byłem w siódmej klasie i rzeczywiście zrobiło to na mnie wrażenie. Zacząłem wtedy nosić okulary i chyba dlatego zaczęto mnie traktować poważniej, na koloniach dostałem nawet ksywę Profesor.
Poczułeś się męsko?
- Poczułem, że w tej sytuacji mogę się napić piwa. I przyszło pierwsze życiowe rozczarowanie. Bo widziałem, jaką przyjemność piwo sprawia dorosłym, a tu okazało się, że jest gorzkie, w ogóle mi nie smakowało. Ale wolę, żeby tę listę kobiet zacząć od mojej Kasi.
- Jesteśmy razem 10 lat, mamy syna. Gdyby nie ona, Antek wyrósłby na chuligana, któremu wszystko wolno. Bo ja w domu jestem tym dobrym policjantem, nie umiem mówić "stop". Samodzielnie nie byłbym w stanie go wychować, wlazłby mi na głowę.
Antek odziedziczył po tobie gen humoru?
- Jeśli już, to czarnego. Wczoraj zapytał, czy jak umrę, to on dostanie mojego iPhone’a. (śmiech) Parokrotnie wystąpił na scenie i wie, jaka to przyjemność rozśmieszyć ludzi. Gen humoru jest chyba w rodzinie od pokoleń. Tata, z zawodu kierowca autobusu, był zawsze duszą towarzystwa. Wesela, imieniny - on brylował przy stole, wciągał ludzi do zabawy, śpiewał. W przeciwieństwie do mnie, praktykował taki dobry, poczciwy rodzaj żartów.
A mama, czyli chronologicznie pierwsza kobieta w twoim życiu? Z książki mam trzy skąpe informacje: że jako krawcowa uszyła do kabaretu rekwizyt w postaci kota, że trzyma za firanką worek cukru i zabrania ci na scenie żartować z księży.
- I mówi, żeby więcej śmiać się z Tuska niż z Kaczyńskiego, a najlepiej tylko z Tuska. (uśmiech)
Czyli przebojową serię skeczy "Posiedzenie rządu" zawdzięczamy pani Górskiej?
- Chciałem mieć u niej dobre notowania. (śmiech) I wreszcie wystąpić w garniturze. Bo ona zawsze narzekała, że na występy ubieramy się w brzydkie sweterki i dresy z lumpeksu. No, ale jak inaczej zagrać żuli i meneli? Dobrze skrojona marynarka premiera bardzo się mamie podoba.
- Wracając do worka cukru, mam wrażenie, że pokolenie naszych rodziców wciąż żyje w poczuciu zagrożenia. Urodzili się w czasie wojny lub tuż po niej, przetrwali stan wojenny i cały czas czują, że muszą być przygotowani na jakąś trudną ewentualność.
Stan wojenny się kończył, kiedy ty poszedłeś do technikum. I tam znowu kolejna kobieta. Piszesz, że po tym, jak posłuchałeś "Mszy wędrującego" w wykonaniu Anny Chodakowskiej, zakochałeś się w poezji. Porzuciłeś myśli o karierze mechanika precyzyjnego i postanowiłeś startować na polonistykę.
- Do szkoły na Grochowską wysłała mnie mama, żebym miał jakiś konkretny fach. Wszyscy myślą, że technikum mechaniki precyzyjnej kształci zegarmistrzów. Ale ja tam odkryłem mojego ukochanego Grochowiaka i właśnie Stachurę. Pamiętasz te kieszonkowe wydania jego wierszy?
- Do szkoły przyjechali na spotkanie dwaj koledzy Stachury, Zbigniew Jerzyna i wydawca tej serii Krzysztof Gąsiorowski. Opowiadali o nim, potem zobaczyłem film Siekierezada. Słuchałem Anny Chodakowskiej, Starego Dobrego Małżeństwa, Marka Gałązki. Słowem, jakoś ten Stachura pchał się mi do głowy, tym bardziej, że postać outsidera wydawała się bliska takim jak ja, którzy odkryli, że technikum to nie ich bajka.
- Chociaż właśnie tam miałem wspaniałego polonistę, Bohdana Piątkowskiego, nauczyciela z powołania. Zarażał entuzjazmem. Prowadził z nami na przykład słowniczek trudnych słów typu "petryfikacja". Musieliśmy je zapisać i potem użyć w wypowiedzi, za co dostawało się plusa. Profesor do dziś jest aktywny, także na Facebooku, jeździ po świecie, organizuje spotkania wychowanków.
Jestem bardziej nieśmiały niż śmiały. Ale i tak mniej niż kiedyś. Kabaret działa jak terapia.
Wróćmy do kobiet. Jesteś na polonistyce na UW, zakładasz kabaret, do którego przyjmujesz Kasię Pakosińską. W książce waszą współpracę i nagłe zakończenie opisujesz dyplomatycznym zdaniem: "Jej wspaniały talent wspierał nas do lutego 2011 roku".
- Na początku w kabarecie było więcej dziewcząt. Dwie na scenie, jedna grająca na gitarze. Ale doświadczenie uczy, że nawet jak są dwie kobiety w zespole, to zazwyczaj oznacza o jedną za dużo.
Kasia wygryzła inne panie?
- Raczej wykazała się największym talentem.
Kobietom w ogóle jakoś trudniej w kabarecie. Dlaczego?
- Bo tu czasem wypada się zbrzydzić. Często jakiś gest, mina przystoi facetowi, a nie przystoi kobiecie. Do tego względy rodzinne. Jeżdżąc latami na PAKĘ, widziałem, jak kolejne znakomite koleżanki wykruszają się po urodzeniu dziecka.
Nauczyłeś się czegoś od Kasi?
- Bez "Pakosy" Kabaret Moralnego Niepokoju już nigdy nie będzie taki sam. Była naszym logo. No i niesamowicie podobała się wszystkim panom - to także było powodem sukcesu naszego kabaretu. Nawzajem sobie wiele zawdzięczamy. Jedni mówią, że ją wyrzuciliśmy, inni, że odeszła sama. Paradoksalnie, oba stwierdzenia są prawdziwe.
- Dziś sytuacja się zagoiła, poukładaliśmy sobie życia po rozwodzie. Myślę, że wiedzie się jej dobrze. Teraz gramy z Magdą Stużyńską, która jest znakomita i kochana, ale może dopiero za 15 lat ludzie będą kojarzyli, że Kabaret Moralnego Niepokoju i Magda to jest jeden odwieczny organizm.
Magda, czyli "Marcysia", to kolejna kobieta na mojej "liście ośmiu".
- Poznałem ją dawno temu, kiedy prowadziła "Pytanie na śniadanie" razem z Maciejem Dowborem. Teraz przypomniała mi, że kiedy byłem ich gościem, Maciej zadał pytanie, skąd biorę pomysły. A to jest jedno z dwóch pytań, których artyści kabaretowi nie znoszą, bo jest im zadawane najczęściej. Drugie to: "Z czego śmieją się Polacy?". Odpowiedziałem więc, że znalazłem w tramwaju książkę, w której są te wszystkie pomysły. I Magda wtedy mówi do Macieja: "To chyba ta sama książka, którą ty zgubiłeś".
Refleks! W kabarecie bezcenny.
- Właśnie. Magdę można albo kochać, albo... co najmniej lubić. Ma promienną twarz, ustabilizowane życie rodzinne, dwójkę dzieci, o których bardzo lubi opowiadać. A przy tym jest zdyscyplinowana i oddana sprawie. Jest aktorką, ma wpojony etos zawodu: na występie i na próbie trzeba być. Jeśli kogoś nie ma, znaczy, że umarł, ewentualnie jest ciężko chory. Magda nas mobilizuje, bo my jesteśmy leniwi, jak to faceci, i jak to artyści kabaretowi.
Plotki o twoim lenistwie są mocno przesadzone. Słyszałam, że masz ksywę "Stachan". No i jako jedyny w Polsce przez trzy lata pisałeś tydzień w tydzień teksty do telewizyjnego programu, co wiąże się z kolejną ważną kobietą twego życia, Niną Terentiew, wtedy dyrektor telewizyjnej Dwójki.
- Pamiętam, że kiedy przyszliśmy do niej pierwszy raz, siedziała przy biurku jedząc marchew i klęła jak szewc. Nina Terentiew jest zwierzęciem telewizyjnym. Zarzucano jej, że stworzyła telewizję biesiadną, i to była jedna strona medalu, ale ona przecież wykreowała tyle gwiazd. Po niej nie było takiej osoby. Miała odwagę dawania szansy młodym, w tym nam. Rozmowa z nią była wiążąca: jeśli ona coś postanowiła, zawsze dochodziło do realizacji. Uwierzyła w nas, dała czas antenowy i pieniądze, a nawet osobiście wyreżyserowała nasz pierwszy program.
Co jej się w was spodobało?
- ...Chyba wspomniała coś o wdzięku i o literackiej kulturze. Chociaż kiedy przyszliśmy z pomysłem na cotygodniowy program, powiedziała, że każdy ma prawo do artystycznego samobójstwa, a telewizja jest nam w stanie to umożliwić. Słowem, wieszczyła, że robiąc kabaret z tą częstotliwością, polegniemy.
A może zagrała sprytnie, wchodząc ci na ambicję?
- Fakt, moja ambicja została podrażniona. Skoro ona w to nie wierzy, postanowiłem udowodnić, że potrafimy. Mówiła, że nikomu się do tej pory nie udało. No to zróbmy wszystko, żeby nam się udało.
Skąd u ciebie taka ambicja?
- Może dlatego, że kiedy byłem na studiach, ciągle miałem wrażenie, że dostałem się tam jakoś przypadkiem. Że człowiek po technikum nie powinien być na polonistyce, bo tyle jest renomowanych liceów, które przez te cztery lata wykształciły wybitnych znawców literatury. I mimo że zdałem na wydział z 17. lokatą na 150 przyjętych, to wciąż obawiałem się, że za chwilę się wyda, że to miejsce nie dla mnie. Musiałem ciągle uciekać przed Niemcami (uśmiech), może nawet ci Niemcy cały czas mnie gonią...
...a ja mam kolejną panią na liście. Beata Harasimowicz, reżyserka. Jej nazwisko pokazuje się w tyłówce każdego niemal programu kabaretowego w telewizji.
- Współpracujemy z sobą niemal od zawsze. Doskonale zna środowisko, wszystkie kabarety - i zawodowo, i prywatnie. Gdyby jej zabrakło w telewizji, nie wiem, kto mógłby przejąć tę rolę. Ona reżyseruje wszystkie wielkie widowiska kabaretowe.
Musi być tzw. twardą babą, bo występy kabareciarzy to parada ego.
- Oprócz naszych ego musi jeszcze poskramiać nieustanną chęć do żartów. Każdy chce błysnąć dowcipem i to lepszym niż kolega. Beata zawsze wie, czego chce, a to jest w pracy reżysera najważniejsze, płeć ma znacznie drugorzędne.
W książce mówisz, że jako artystę kabaretowego napędza cię poczucie potęgi i pewności siebie, którego brak ci w życiu prywatnym.
- Bo ja faktycznie raczej jestem nieśmiały niż śmiały. Ale i tak mniej niż kiedyś, bo kabaret spełnił funkcję terapeutyczną. Dziś wiem, na co mnie stać, i czasem myślę sobie po jakimś występie: "o, to było niezłe". Pomaga też widok publiczności, która po żarcie kładzie się ze śmiechu jak łan zboża. Ale sodówka nam nie odbiła, bo sukces nie przyszedł nagle. Wchodziliśmy na górę łagodnym zboczem.
Czy są jakieś patenty na rozśmieszanie ludzi? Kiedyś mówiłeś mi, że w kabarecie trzeba iść tropem Tarantina, konstruować na wielu poziomach, wtedy każdy znajdzie coś dla siebie.
Czytaj dalej na następnej stronie.
Robert Górski: - Humor to rzecz niełatwa do przewidzenia, czasem napiszę coś, z czego zaśmiewamy się na próbach, ale potem publiczność tego nie kupuje. Są jednak pewne sprawdzone sposoby: modulacja głosu lub taka konstrukcja zdania, żeby najważniejsze słowo padło na końcu. Albo mówienie do publiczności ponad głowami partnerów, że niby oni nie rozumieją, o co chodzi.
- Poza tym im sala większa, tym dowcip musi być mniej wyrafinowany. A na estradę pisze się inaczej niż do telewizji, bo podczas występu na żywo ludzie czekają na żart i on musi co trzy zdania paść.
W książce piszesz, że ludzi najbardziej śmieszą przekleństwa, aluzje seksualne i skatologia.
- Wiesz, kiedy zorientowaliśmy się, że mamy tego za dużo? Gdy mieliśmy wystąpić dla dzieci w szpitalu. Przebieraliśmy skecze i w każdym było coś dyskwalifikującego. Postanowiliśmy, że rugujemy te wszystkie historie. W miarę możliwości, oczywiście.
Jako autor słyniesz z wykorzystywania powiedzonek: ludowych, szkolnych. Słynne: "bywają takie przypadki, że garbaty garbatego kładzie na łopatki".
- Dla mnie to takie zabytki języka polskiego, a ich wyszukiwanie to pasja zawodowa, polonistyczna. Często są na tyle zgrabne, że wystarczy je włożyć w skecz i ludzie się śmieją. Lubię czytać prasę pod kątem wyszukiwania takich kawałków.
- Ostatnio u Ziemkiewicza znalazłem: "Pogłaszcz chama, to cię kopnie, a kopnij chama, to cię pogłaszcze". Do kabaretu - wymarzone! Teraz Magda przypomniała nam sporo "nowych" powiedzonek szkolnych typu: "Co tak przeżywasz jak mrówka okres?". W nowym programie będzie o tym cały skecz. Taka pamiątka po dzieciństwie w PRL-u, o tym, jak się pływa po warszawsku, po angielsku...
Po warszawsku to wiem, a po angielsku?
- Hm, hm... po zielsku.
Skąd wziąłeś to słynne "haratniemy w gałę", którym twój kabaretowy premier kończy każdy skecz?
- Moja Kasia pochodzi z Krosna, więc siłą rzeczy spędzamy tam czas z rodziną. I jest taki wujek Adam, który często posługuje się tym "harataniem" w różnych znaczeniach. W naszym mazowieckim języku można najwyżej nogę rozharatać, a tam wyraz ma szersze pole semantyczne, opisuje czynność wykonywaną ze szczególnym zaangażowaniem. Jak ktoś harata jabłka z jabłoni znaczy, że zrywa je bardzo intensywnie.
Wujek chodzi w glorii współautora sukcesu czy nic nie wie?
- Wie. Serdecznie mu podziękowałem. Chciał tantiemy (śmiech), ale rozliczamy się w inny sposób.
- ?
- Haratamy alkohol po prostu. (śmiech)
Sodówka nam nie odbiła, bo sukces nie przyszedł nagle. Wchodziliśmy na górę łagodnym zboczem.
A skąd wziąłeś powiedzonko: "będzie pan zadowolony", którego używasz w skeczu o remoncie?
- Kolega opowiadał o swoim koledze, który ma sklep AGD, i sprzedając ludziom lodówki i pralki, używał tego zdania jako ostatecznego argumentu. Ten mój kolega od tamtego kolegi kupił lodówkę i, jak mówi, wcale nie był zadowolony. Ale powiedzonko zostało. Podobnie było z Badylem - to realna postać, też kolega kolegi. Przezwisko wydało mi się na tyle wdzięczne, że wziąłem je sobie do monologów.
A skąd wygrzebałeś wyjątkowo nieapetyczne nazwisko Paszczywół?
- A z niczego, to moje prywatne słowotwórstwo, chciałem, żeby było obrzydliwe, a nie wulgarne.
Myślałam, że bierzesz książkę telefoniczną i co bardziej oryginalne nazwiska zrzucasz do notesika.
- Z nazwiskami mam inną zabawę. Na amerykańskim filmie zostaję w kinie do końca i patrzę, czy w napisach końcowych jest jakieś polskie.
I...?
- Zawsze jest! Ale to nie mój patent. Wielu znajomych tak się bawi.
Czytałam, że gdy jesteście w drodze, w busie macie inną rozrywkę. Wymyślacie, jak mogłoby brzmieć ostatnie zdanie w życiu. Na przykład: "coś ty, tu nie ma prądu", "chłopaki, patrzcie tutaj!" albo "to nie żmija".
- Bo my jesteśmy cały czas w treningu. Jak jedziemy w trasę, non stop żartujemy. Sekunda bez dowcipu jest zmarnowana. To trochę tak jak muzycy, którzy pogrywają na instrumentach, gdzie się da.
W skeczach wylansowałeś też słowo "grajdoł".
- Wiele osób w taki sposób mówi o Polsce. Zacytowałem ich sposób myślenia, żeby im uświadomić, że odnosząc się do ojczyzny z pogardą, poniżają samych siebie.
Ty wprowadziłeś taki wesoły patriotyzm, jako pierwszy zacząłeś robić widowiska kabaretowe na 11 listopada.
- W tym roku też będzie. Motyw przewodni: 20-lecie międzywojenne. Kabaretowe Noce Listopadowe mają zamysł podobny do tego, który widać w Muzeum Powstania Warszawskiego. To jest muzeum straszliwej tragedii, ale działa tak, że uruchamia młodych ludzi i uczy patriotyzmu. Nowoczesnego. Bezzniczowego. Bardzo mi się to podoba.
W książce ujęło mnie twoje zwierzenie, że kochasz słowa z "ł".
Bo jest w nich zapach starosłowiańszczyzny. Taka Wisła. Jeślibyśmy zamienili słowa na obrazy, to Wisła jest jak ładny obraz, który chciałbym powiesić w domu. Albo radło, siodło... Niestety, ta końcówka "ło" jest już martwa. Zauważyłaś, że mało powstaje nowych słów z literą "ł"?
Chyba że "szołbiznes". Albo "celebrycidło". Jakiś czas temu razem z Mikołajem Cieślakiem i Przemysławem Borkowskim wydaliście tomik poezji Zeszyt w trzy linie. Wrócisz kiedyś do pisania wierszy na poważnie?
- Wybitnych poetów z nas nie będzie, bo to trzeba ćwiczyć jak grę w tenisa. Piotr Bałtroczyk powiedział, że przestał pisać poezje, bo nigdy nie nauczy się tak pisać, jakby chciał czytać. Też tak mam, ale do lirycznych tematów czasem wracamy w piosenkach.
Piszesz w książce, że od zdrobnień wolisz zgrubienia?
- "Pieniążki’ to jakiś oksymoron, a słowo "wódeczka" kojarzy mi się z oszukiwaniem się, do czego służy wódka. Ostatnio szlag mnie trafił, jak pani w kasie poprosiła o "pinik". Jako polonista protestuję! Drażni mnie też używanie zdrobnień imion przez bardzo już dorosłych artystów. Zauważyłaś, że nawet w teleturniejach uczestnicy mają na piersi karteczki z dziecięcą wersją imienia?
No to na koniec będzie bardzo oficjalnie. Tytuł książki zobowiązuje. Panie premierze Robercie, proszę o powołanie gabinetu cieni.
- Do rządu wziąłbym całą obsadę naszego kabaretowego serialu Spadkobiercy, każdy jest fascynującą postacią. Ale wiesz, co? Chciałbym, żeby żył Jerzy Dobrowolski, zaprosiłbym go, żeby sprawował funkcję mentora, doradcy. To zawsze był mój wzór i punkt odniesienia, jak powinna wyglądać praca w kabarecie. Dezynwoltura, niesamowity tembr głosu i ten kowbojski dowcip, takie strzelanie żartem z biodra.
Dobrowolski grał w filmach, ty też tego próbowałeś.
- Przede wszystkim napisałem dwa scenariusze. Może kiedyś dojdzie do ich realizacji. A na razie jesteśmy na próbach do spektaklu w teatrze (Capitol, premiera 5.11 - red.). Szwedzki stół to nie jest skecz, tylko poważny - choć komediowy - tekst dramaturgiczny, napisany przez zawodowca, Marka Modzelewskiego (męża aktorki Izy Kuny - red.), autora m.in. Koronacji wystawianej w Teatrze Narodowym.
Awans? Nobilitacja?
- Chyba tak, bo zawsze wokół artystów kabaretowych jest jakaś taka aura... niepowagi. Bliżej nam do pajaców i błaznów. Mam więc chęć udowodnić, że można wyjść poza ramy.
Robert "Ambicja" Górski. Pójdziesz w aktory i zarzucisz kabaret?
- O, nie! Nigdy! To jest jednorazowa przygoda z teatrem, chyba że tłum nas poniesie na rękach na Wawel i będzie się domagał kolejnych produkcji. (śmiech)
W ciągu roku twój kabaret ogląda na żywo około 100 tysięcy osób. Jesteś zadowolony?
- Jestem bardzo szczęśliwy, bo spędzam życie wśród śmiejących się ludzi.
Rozmawiała: Joanna Nojszewska
Twój Styl 11/2012