Beztroskie wakacje się skończyły. Bałtyk walczy o przetrwanie
Wiele wskazuje na to, że tegoroczne wakacje również przyjdzie nam spędzić nad Bałtykiem. Można narzekać, ale raczej nie warto. Niewykluczone, że to jeden z ostatnich beztroskich sezonów na rodzimym wybrzeżu. Eksperci ostrzegają, że morze degraduje się w niepokojącym tempie. W tym roku Godzina dla Ziemi, jedna z największych ekologicznych akcji, dedykowana jest właśnie jemu.
Można zaryzykować stwierdzenie, że w podzielonej światopoglądowo Polsce, mało co łączy nas tak, jak Bałtyk. W liczbach wygląda to następująco: prawie połowa wyjeżdżających na wakacje Polaków wybiera rodzime wybrzeże. W deklaracjach: najbardziej cenimy piaszczyste plaże i długie spacery, a zimna woda zdaje się nam nie przeszkadzać. W obrazkach: na pokrytym parawanami piasku, ciasno upakowani w grajdołkach, wypoczywają Polacy o najróżniejszym wykształceniu, poglądach i zasobności portfela. Patrzą na siebie krzywo, narzekają, ale wypoczywają. I w tym sarkaniu też jest jakaś nieco perwersyjna, polska jedność.
- Mówisz "polskie morze" i widzisz kuter rybacki, lody na patyku, spacerujących plażowiczów. Mało jest miejsc tak silnie działających na emocje i wyobraźnię rodaków, jak Bałtyk. To dobrze, może dzięki temu uda się je ocalić - mówi Marta Pilarska z Fundacji WWF Polska, organizującej Godzinę dla Ziemi.
W sieci widmo
Nie trzeba być biologiem, żeby zauważyć, że Bałtyk ma problemy. Wystarczy wybrać się na spacer po plaży. Prawdopodobieństwo, że zobaczymy znak z przekreślonym pływakiem i napisem "Sinice. Zakaz kąpieli", jest całkiem spore: w 2019 roku prawie 60 proc. kąpielisk było czasowo zamkniętych. A jeśli sinice kwitną, to znaczy, że z morzem nie dzieje się najlepiej. - Z powierzchnią morza jest jak z twarzą człowieka. Na niej najwcześniej można zauważyć objawy choroby - tłumaczy Anna Sosnowska, starsza specjalistka do spraw ochrony ekosystemów morskich z WWF Polska . - Symptomy tej choroby występują na 97 proc. obszaru Bałtyku. I tak, jak w przypadku chorej twarzy człowieka - to tylko oznaka, że w środku nie dzieje się dobrze.
Porównanie robi wrażenie, a im bardziej zagłębiamy się w toń, tym problemów więcej. Bałtyk to skromne morze, nie gości zbyt wielu gatunków zwierząt, a te, które w nim żyją, są zwykle mniejsze niż ich atlantyckie odpowiedniki. Jednak tak pusto jak teraz, w bałtyckich wodach jeszcze nie było. Z morza znikają m.in. ryby poławianych gatunków, a badania pokazują, że sześć na siedem komercyjnie odławianych stad jest nadmiernie eksploatowanych.
Do czego doprowadza taka praktyka, można zaobserwować na przykładzie dorsza. Kilkadziesiąt lat temu potężna, mierząca średnio pół metra ryba (a zdarzały się i okazy 1,5 metrowe) teraz jest 30 centymetrową chudziną. Rybacy mówią na nią czasem "cienki bolek". Mówią i niewiele więcej - od 2019 roku połów dorsza w Bałtyku jest zakazany. To ostatnia próba odrodzenia populacji. Jak komentują eksperci, dość rozpaczliwa.
W toni wodnej są organizmy żywe, ale są i przedmioty martwe. Martwe, choć śmiertelnie niebezpieczne. Chodzi m.in. o sieci widmo, zagubione w toni wodnej narzędzia połowowe. - Każdego roku do morza trafia kilka tysięcy takich obiektów, czasem zahaczają się o wraki, czasem, zwłaszcza, gdy mamy do czynienia z kłusownictwem, są po prostu porzucane. W ten sposób stają się śmieciami, ale łowią dalej - tłumaczy Sylwia Migdał, specjalistka ds. ochrony ekosystemów morskich z WWF, która kilkakrotnie brała udział w odławianiu zagubionych sieci. - Takie wydobyte z morza kłębowisko sieci, może ważyć nawet tonę. Składają się na nie plastikowe sploty, śmieci, martwe ryby, ptaki, ale też większe ssaki, takie jak foki i morświny. Dramatyczny widok.
Dramatyczny i częsty. Sieci widmo stanowią ok. 10 proc. morskich śmieci. Jeśli ktoś na los zwierząt nie jest wrażliwy, może do jego wyobraźni przemówi fakt, że porzucone narzędzia rybackie stanowią zagrożenie nie tylko dla fauny, ale i dla ludzi - mogą zaplątać się w nie rekreacyjni nurkowie lub śruby statków. Wreszcie, pod postacią spożywanego przez ryby mikroplastiku, maleńkie elementy sieci trafiają na nasze talerze.
Zagłębiając się w toń jeszcze bardziej, schodząc aż do morskiego dna, znów napotkamy sinice. Te jednak już nie kwitną. Martwe ulegają rozkładowi, w którym to procesie zużywany jest znajdujący się w wodzie tlen i wytwarzany szkodliwy siarkowodór. Tlenu, zużywanego przez bakterie, dla innych organizmów już nie wystarcza. Zamiast zdrowego, zamieszkanego przez rośliny i zwierzęta dna, powstaje więc mulista, pozbawiona życia przestrzeń. To tzw. martwa strefa. Dziś takim terminem można określić 17 proc. powierzchni bałtyckiego dna, kolejne 28 proc. cierpi na niedostatek tlenu. - Nasze morze naprawdę przestaje być przyjemnym miejscem, tak do życia, jak i do wypoczynku - podsumowuje Pilarska.
Wrażliwe morze
Eksperci mówią o Bałtyku "wrażliwe morze". Żeby zrozumieć, na czym ta wrażliwość polega, można rozłożyć przed sobą mapę Europy. Bałtyk wygląda na nim mniej jak morze, bardziej jak jezioro, szczelnie otoczone lądem, połączone z oceanem tylko wąskimi, wygiętymi jak litera "S" cieśninami duńskimi. Te skromne przesmyki to jedyne kanały, którymi do morza dopływa świeża, morska woda. W efekcie, na wymianę całej wody w graniczącym z Polską akwenie potrzeba trzydziestu lat. Bardziej obrazowo: jeśli do Bałtyku wlejemy wiaderko zanieczyszczeń to ich cząsteczki mogą unosić się w nim nawet 30 lat.
Okazji do wlewania jest niemało: w zlewisku Bałtyku żyje 80 mln ludzi, znajduje się ponad 90 proc. polskich terenów uprawnych. Rzekami do akwenu płyną więc nieczystości, ale także pochodzące z nawozów związki azotu i fosforu - doskonała pożywka dla sinic.
Wszystkie te bolączki sprawiają, że temat kondycji Bałtyku powraca regularnie, opisywany zwykle w dość dramatycznym tonie. Media lubią mówić o "agonii morza", "najbardziej zanieczyszczonym morzu w tej części świata", "gigantycznej martwej strefie". Jak mówi Pilarska, kiedyś w tych nagłówkach było trochę przesady, teraz jednak niebezpiecznie zbliżają się one do stanu faktycznego. - Lata ignorowania zaleceń ekspertów doprowadziły do tego, że znaleźliśmy się w momencie, w którym naprawdę ryzykujemy przetrwanie Bałtyku - tłumaczy. - Jeśli nie wprowadzimy skutecznych zmian, za kilka lat morze będziemy mogli zobaczyć co najwyżej w muzeum.
Czytaj dalej na następnej stronie >>>
***
Chcę pomóc 1 % - Strona Fundacji POLSAT - Jesteśmy dla dzieci
Zobacz również:
Rząd zielony, ale powolny
"Skuteczne zmiany" to oczywiście piłeczka podana w stronę polityków. Ci nad stanem Bałtyku debatują od dawna. W teorii dość owocnie. W 2007 i 2008 roku opracowano dwa dokumenty (jeden to Dyrektywa Parlamentu Europejskiego i Rady, drugi - Bałtycki Plan Działań Komisji Helsińskiej), w których państwa zobowiązywały się osiągnąć tzw. "dobry stan środowiska wód morskich". Według Dyrektywy Ramowej ws. Strategii Morskiej UE, miało się to stać do 2020 roku, natomiast zgodnie z zapisami Bałtyckiego Planu Działań Komisji Helsińskiej, HELCOM, do 2021 roku.
Z praktyką poszło już jednak gorzej. - W 2018 roku sprawdziliśmy, jak realizacja planu wygląda w poszczególnych nadbałtyckich państwach, stworzyliśmy nawet ranking osiągnięć. Polska znalazła się w nim na trzecim od końca miejscu, miejscu, przed Łotwą i Rosją. Jednak nawet prymusom, w tym wypadku Danii i Szwecji, szło dość kiepsko - tłumaczy Justyna Zajchowska, starsza specjalista do spraw ochrony ekosystemów morskich z WWF. - W efekcie mamy rok 2021, a dobry stan środowiska morskiego Bałtyku pozostał tylko na papierze.
Co poszło nie tak? Trudno powiedzieć. - Może zabrakło woli politycznej, może zawiodła współpraca między resortami, a może nie starczyło odwagi do podejmowania konkretnych decyzji i przede wszystkim - do działania - zastanawia się Zajchowska. - To, że Bałtycki Plan Działań istnieje, ale poszczególne działania nie są wdrażane poddaje w wątpliwość stopień troski polityków o nasze morze.
A kolejka do wdrażania jest długa. Ekolodzy jako jedną z najpilniejszych potrzeb wskazują funkcjonalne morskie obszary chronione. Naukowcy rekomendują, by do 2030 roku taki status uzyskało co najmniej 30 proc. obszarów morskich na całym świecie. Umożliwiłoby to odbudowanie odporności oceanów na zmianę klimatu i inne negatywne czynniki. W Polsce 24 proc. wód Bałtyku ma status obszaru chronionego. Tyle, że chronionego na papierze. - Nie ma wdrożonych dokumentów, na podstawie których można by prowadzić działania ochronne - tłumaczy Justyna Zajchowska i dodaje, że nie mówimy tu o nowym zadaniu. - W przypadku niektórych obszarów, prace trwają już od 10 lat.
Dalej na liście "do zrobienia", znajduje się m.in. skuteczny monitoring kutrów rybackich, tak by było wiadomo, co, gdzie i w jaki sposób jest odławiane, i wsparcie przemian w rolnictwie, które pozwoliłyby ograniczyć ilość spływających do morza nieczystości. A to tylko początek długiej i skomplikowanej wyliczanki.
Na osłodę można jednak dodać, że są obszary morskiej polityki, w których nasz rząd wykazywał się troską o zasoby ryb. - Jeśli chodzi o rybołówstwo i ustalanie limitów połowowych, cele polityków i ekologów w ostatnich latach były zbieżne, obserwowaliśmy naprawdę "zielone podejście" - mówi Zajchowska. - Szkoda tylko, że nie jest to codzienny widok.
Godzina dla Bałtyku
Jak szybko degraduje się Bałtyk? Nieprecyzyjnie, ale zgodnie z prawdą można odpowiedzieć: szybko. - O konkrety trudno, bo w niektórych przypadkach mówimy o zmianach skokowych, w innych, o procesach, śmiało można jednak uznać, że jest się o co martwić. W ciągu ostatnich trzech lat powierzchnia martwych stref zwiększyła się z 14 do prawie 18 proc., populacja morświna zmniejszyła do ok. 500 osobników i jest krytycznie zagrożona, w 2018 roku z powodu sinic czasowo zamknięto 45 proc. kąpielisk, w 2019 roku już 57 proc. - mówi Pilarska. - Większość z nas obcuje z Bałtykiem przez wakacje i przez te dwa tygodnie urlopu wszystko wydaje się być w porządku. Słońce świeci, piasek jest złoty, woda niebieska, czasem zakwitną sinice, ale ogólnie jest beztrosko. Jednak poza zasięgiem wzroku, pod taflą wody, naprawdę toczy się walka o przetrwanie.
Jedną z form wsparcia tej walki jest organizowana przez WWF Godzina dla Ziemi, której tegoroczna polska odsłona dedykowana jest właśnie Bałtykowi. Akcja, polegająca na symbolicznym wygaszeniu świateł na 60 minut we wskazanym dniu, to jedna z największych cyklicznie organizowanych inicjatyw ekologicznych na świecie. Dla przykładu, w 2010 roku dołączyło do niej ponad 4,5 tys. miast w 128 krajach, a oświetlenie wygaszono m.in. na Wieży Eiffla w Paryżu, Pałacu Buckingham w Londynie i Operze w Sydney. W tym roku światła zgasną 27 marca o godz. 20.30.
Symboliczny gest to nie jedyna forma wsparcia dla Bałtyku. Akcji towarzyszy petycja, skierowana do premiera Mateusza Morawieckiego, której autorzy apelują m.in. o objęcie przez Polskę przywództwa na arenie międzynarodowej w kwestii prac nad przywróceniem dobrego stanu ekosystemu Morza Bałtyckiego. Dokument, dostępny na stronie WWF, dotychczas podpisało ponad 30 tys. osób.
W ramach akcji organizatorzy stworzyli też Wirtualne Muzeum Bałtyku, gromadzące wspomnienia znad polskiego morza. - Bo oprócz tego, że walczymy o przetrwanie ekosystemu i ważnej gałęzi gospodarki, walczymy też o przetrwanie czegoś niematerialnego, całej związanej z Bałtykiem sfery emocji - mówi Pilarska. - Nie chciałabym za kilkanaście lat powiedzieć dziecku: wiesz, kiedyś mieliśmy morze, ale nie zdołaliśmy go ocalić.
***
Chcę pomóc 1 % - Strona Fundacji POLSAT - Jesteśmy dla dzieci
Zobacz również: