"Było nic, jest coś". Opowieść o tym, jak narodziła się Gdynia
- Gdyby chcieć opowiedzieć historię Gdyni w jednym zdaniu, brzmiało by ono: "Było nic, jest coś". Albo: "Była wioska, jest stutysięczne miasto". Albo: "Nie było portu, jest port". Zamiast kolejny raz się wykrwawiać, wreszcie stworzyliśmy coś wspólnie - o tym, dlaczego II Rzeczpospolita potrzebowała Gdyni, o pierwszych latach najmłodszego polskiego miasta, o biedzie jednych i bogactwie drugich i o tym, dlaczego dziś w Gdyni tak dobrze się żyje, opowiada Grzegorz Piątek, autor książki "Gdynia obiecana. Miasto, modernizm, modernizacja 1920-1939".
Gdybyśmy mieli nie 2022, a 1930 rok, gdybym ja była nie dziennikarką, tylko marynarzem i gdybym nie siedziała przy biurku w Krakowie, tylko właśnie zeszła na ląd w Gdyni, to co bym zobaczyła?
Grzegorz Piątek: - Potężne kontrasty.
Jakiego rodzaju?
- Najpierw zobaczyłabyś infrastrukturę portu, imponującą skalą i nowoczesnością, potem slumsy, sklecone z prowizorycznych baraków, a dalej eleganckie kamienice, ale umieszczone nie w zwartej zabudowie tylko samotne, otoczone polami i wiejskimi chatami. Całość zrobiłaby na tobie wrażenie czegoś niedokończonego, czegoś, co dopiero się zaczyna i byłoby w tym wrażeniu sporo prawdy o przedwojennej Gdyni.
Mamy jednak nie 1930, a 2022 rok i ja znam zupełni inny obraz Gdyni. Ten z czarno-białych zdjęć, na których wzdłuż ulic ciągną się modernistyczne kamienice o zaokrąglonych narożnikach. Jest piękne, harmonijnie, jednolicie, bez jakichkolwiek kontrastów.
- W fotografii architektonicznej, niezależnie od epoki, istnieje tendencja, by pokazywać budynki nie takie, jakimi są, ale tak, by wydawały się piękniejsze. Wyrywa się je z kontekstu, przekłamuje skalę, ukrywa otoczenie. Dodatkowo, przed wojną fotografia była medium drogim i elitarnym, zdjęcia wykonywano na zamówienie instytucji, w których nie marnowano kliszy na utrwalanie nieatrakcyjnych, czy, co gorsza, wstydliwych obrazów. Zdjęcia wyidealizowanej Gdyni trafiały do rządowych folderów, były drukowane w gazetach, wywieszane na dworcach. Stanowiły reklamę najmłodszego miasta w Polsce, które rośnie w siłę, rozbudowuje się i staje największym portem na Bałtyku.
Zobacz również: Znikający relaks. Co się stało z ośrodkami wczasowymi z PRL?
Największy port na Bałtyku powstaje w II RP, w kraju, który ma gigantyczną inflację, takież zapóźnienia gospodarcze, bezrobocie, wyż demograficzny i niemal zero morskich tradycji. Szaleństwo czy konieczność?
- Jedno i drugie. We współczesnej świadomości Gdynia jest tak mocno spleciona z międzywojenną Polską, że postrzegamy jej budowę jako coś, co musiało się wydarzyć. Jednak w latach 20-tych nie była to decyzja oczywista, a nawet więcej: sceptycy uznawali tę inwestycję za kompletnie księżycowy pomysł. Z perspektywy czasu widać jednak, że ten krok trzeba było wykonać. Należało uniezależnić się od Gdańska, otworzyć "okno na świat" w epoce, w której granice z wieloma sąsiadami były pozamykane ze względu na celne czy dyplomatyczne wojny. Gdynia musiała się wydarzyć i to za wszelką cenę.
To są przesłanki gospodarcze, a co z emocjonalnymi? Rola Gdyni, która jako wielki projekt II RP, miała połączyć podzielony zaborami naród, rozpalić nadzieje i ambicje, była tylko dodatkiem do ekonomii, czy może wręcz przeciwnie - kluczowym aspektem, decydującym o budowie portu i miasta?
- Społeczna rola była wtórna. Odnoszę wrażenie, że rządzący zdali sobie sprawę z emocjonalnego potencjału Gdyni, gdy jej budowa trwała już w najlepsze. Jednak to, co na początku było wtórne, z biegiem czasu okazało się bardzo ważne, pozwalając mobilizować wysiłek i fundusze na dalszy rozwój. Duży udział miał w tym Eugeniusz Kwiatkowski - minister przemysłu i handlu, potem wicepremier odpowiedzialny za gospodarkę, który kwieciście przemawiał, umiejętnie podgrzewał nastroje i nasycał Gdynię symbolicznym znaczeniem.
Zobacz również: Dziewczyny mówią: Koniec z pompą. Teraz budujemy dla ludzi
Powiedziałeś: "Gdynia musiała się wydarzyć i to za wszelką cenę". Komu przyszło tę cenę zapłacić? Kto się na Gdyni bogacił, a kto na Gdyni tracił?
- Na pewno bogacili się ci, którzy później kształtowali opinię o Gdyni, czyli ludzie związani z administracją państwową, wojskiem, przemysłem morskim, często przyjeżdżający do rodzącego się miasta na zapewnioną już posadę, dobrze płatną i z mieszkaniem. Bogacili się również miejscowi, których pola, do niedawna będące niewiele wartym skrawkiem ziemi na rubieżach Polski, nagle stawały się działkami wartymi fortunę. Sprzedawali je więc lub, jeśli mieli kapitał, budowali na nich domy i stawali się kamienicznikami. Sukces opierał się jednak na krzywdzie tych, którzy przyjeżdżali do Gdyni w poszukiwaniu pracy.
W jaki sposób?
- Gdynia była miastem o wysokich kosztach życia i gigantycznym głodzie mieszkaniowym. Mimo tego, nad morze ciągnęły dziesiątki tysięcy ludzi. Skuszeni propagandowym wizerunkiem Gdyni, jako miasta sukcesu i rozwoju, liczyli że czekają tu na nich wielkie możliwości. Jednak pracy i mieszkań nie mogło wystarczyć dla wszystkich. Czynsze szły więc bezustannie w górę, dla jednych stając się przyczyną bogactwa, a dla innych - nędzy.
Gigantyczna inwestycja, miasto budowane od podstaw - jak to możliwe, że w takim miejscu brakowało pracy?
- W międzywojennej Polsce panowało wielomilionowe bezrobocie. Nadwyżka rąk do pracy nie była problemem nowym, borykano się z nim już w XIX w., jednak dotychczas w pewnym stopniu rozwiązywała go emigracja - kto nie znajdował zatrudnienia w kraju, szukał go w Niemczech, we Francji, czy jeszcze dalej, za oceanem. Jednak w 20-leciu zagraniczne rynki pracy zaczęły się zamykać, w czasie wielkiego kryzysu, państwa starały się zachować pracę dla swoich obywateli, a do motywacji ekonomicznych dołączały też te emocjonalne, związane z narastającym nacjonalizmem i ksenofobią. W konsekwencji Gdynia musiała unieść ciężar tych, którzy w normalnej sytuacji wyjechaliby za granicę. A że był to ciężar nie do udźwignięcia, przyjezdni często, zamiast stabilizacji i dostatku, znajdowali na Pomorzu fatalne warunki życia.
Zobacz również: Wielkie sprzątanie w małym mieście
Wyobraźmy sobie robotnika, który bez wykształcenia, oszczędności i znajomości wysiada na dworcu w Gdyni. Co mogło go spotkać?
- Mógł iść do portu, a w porcie do biura pośrednictwa pracy, gdzie dowiadywał się, że jest jednym z setek zainteresowanych. Mógł też szukać szczęścia na własną rękę i albo je znaleźć albo paść ofiarą oszusta, który mamiąc perspektywą mieszkania czy zatrudnienia, wyłudziłby od niego pieniądze na rzekomą zaliczkę albo naciągnąłby chociaż na obiad. Bezrobotny mógł też zostać wypędzony. Państwo, próbując walczyć z niepohamowanym napływem ludności, wprowadziło obowiązek meldunkowy. Kto meldunku nie miał, mógł zostać odesłany statkiem czy pociągiem w głąb kraju.
- Wreszcie, nasz robotnik mógł znaleźć pracę i mieszkanie, ale ta pierwsza raczej nie była dobrze płatna, a to drugie nie było warte swojej ceny. Państwo nie wykupiło na czas gruntów, na których można by było np. postawić osiedla robotnicze, wyprzedził je prywatny kapitał, który budował komercyjne czynszówki. Mieszkaniem gdynianina często stawało się więc po prostu łóżko w pokoju, dzielonym z trzema czy czterema obcymi osobami. Były i stawiane własnymi rękami baraki, które tworzyły dzielnice nędzy. Gdynia obrastała takimi fawelami. Kto miał kawałek pola, ten odnajmował go nieszczęśnikom pod budowę prowizorki albo sam stawiał baraczki na wynajem. Zdarzały się też spiętrzenia: jeśli pierwotnego najemcy nie było stać na zapłatę czynszu, podnajmował przestrzeń kolejnym lokatorom. Tak rodzili się barakowi kamienicznicy. W pewnym momencie 60 proc. zabudowy Gdyni stanowiły właśnie takie budy.
Podobne historie o głodzie mieszkaniowym było słychać i z innych miast Polski. Ze skali problemu zdawała sobie sprawę władza, zdawali sobie z niej sprawę architekci. Jakie rozwiązania proponowali?
- Kwestia mieszkania najmniejszego i mieszkania dostępnego była czymś, co nurtowało ówczesne pokolenie architektów nie tylko w Polsce, ale w całej Europie. Architekci dużo na ten temat dyskutowali, robili projekty typowe i teoretyczne, problem polegał jednak na tym, że nie było wielkich szans na ich realizację. Spółdzielnie mieszkaniowe istniały, ale należały zwykle do klasy średniej i nie były zorientowane na najtańsze projekty. Istniało też państwowe Towarzystwo Osiedli Robotniczych, które od lat 30-tych budowało w całej Polsce łatwo dostępne mieszkania, jednak skala tego przedsięwzięcia była bardzo mała, a sam TOR dramatycznie niedofinansowany.
- Mieliśmy dużo chęci i duże zaplecze intelektualne, żeby budować mieszkania dla potrzebujących, jednak państwo nie było dostatecznie zainteresowane tym, żeby owe projekty dofinansować, a przez to, choć w pewnym stopniu, rozwiązać problemy szeregowego robotnika. Miasta też bardzo rzadko decydowały się na budowę mieszkań komunalnych.
Państwo nie dofinansowywało budowy tanich mieszkań, państwo nie wykupiło na czas gruntów w centrum miasta, w Gdyni nie było teatru, muzeum z prawdziwego zdarzenia, bo państwo nie zadbało o ich budowę - lista zaniedbań jest długa. Czego zabrakło? Energii, siły politycznej, kapitału? Wszystkiego po trochu?
- Dokładnie, wszystkiego po trochu. Oczywiście, zawsze można powiedzieć, że II RP była biednym państwem, które nie mogło sobie pozwolić na zaspokojenie potrzeb wszystkich obywateli. Pytanie tylko, dlaczego akurat potrzeby najbiedniejszych spychano na lepsze czasy?
Dlaczego?
- Myślę, że każda władza przejmuje się kwestiami socjalnymi wtedy, gdy musi się liczyć z niezadowoleniem. W Polsce lat 30-tych nie musiała. Wiadomo było, że głód pracy jest tak wielki, że ludzie zaakceptują każde warunki zatrudnienia. Jeśli nie zaakceptują, na ich miejsce przyjdą inni. Jeśli zaś desperacja wypchnie ich na ulicę i skłoni do manifestacji, policja i wojsko będzie w stanie szybko ich rozpędzić i zrobi to w brutalny sposób. Według oficjalnych statystyk, w latach 30. pacyfikacje przynosiły co roku ponad sto ofiar śmiertelnych. Tłumienie strajków zamiast rozwiązywania problemów, zamykanie oczu na nędzę, demontaż demokracji, uniemożliwiający obalenie władzy - to była Polska lat 30-tych.
- Moim zdaniem nie było też przypadkiem, że te tanie mieszkania finansowano przede wszystkim pracownikom państwowych firm. W ten sposób tworzono część klasy robotniczej lojalną wobec władzy, związaną z nią swoim interesem socjalnym, a jednocześnie zweryfikowaną politycznie. Świetna przeciwwaga dla tych, którzy wychodzili na ulicę protestować i którym łatwo było przyczepić etykietę bolszewików, zagrażających niepodległemu państwu. Tymi ostatnimi straszono ludzi przez całe 20-lecie.
Gdynia wydawałaby się miejscem idealnym dla rozwoju lewicowych ruchów. Miasto robotników, miasto nierówności, miasto wysokich cen i niskiego standardu życia - nic, tylko robić rewolucję.
- Rewolucji może nie było, ale kipiało bezustannie. W Gdyni lat 30. ciągle ktoś strajkował, jeśli nie dokerzy, to budowlani, jeśli nie budowlani, to inna branża. Tyle, że te protesty niewiele dawały. Tak jak wspominałem, rozpędzano je siłą, dawano groszowe podwyżki lub po prostu przyjmowano do pracy nowych ludzi. Państwo chętnie pomagało przedsiębiorcom, np. delegując policję do eskortowania łamistrajków. Niezadowolenie wyrażali też bezrobotni, regularnie demolując pośredniak. Gromadzący się pod nim sfrustrowani mężczyźni wpadali do środka, bili pracowników i dewastowali wnętrze. Jednak w połowie lat 30-tych gdyńska lewica stała się już dojrzałą siłą polityczną, z dobrze zorganizowaną partią, silnymi związkami zawodowymi, spółdzielnią mieszkaniową, klubami robotniczymi, jednym słowem: obywatelskie społeczeństwo.
To brzmi jak bardzo pozytywna historia.
- Bo to była pozytywna historia. Z mierzwy, z ludzkiej zbieraniny, w której każdy była skądś, powstała zwarta grupa. Dla mnie jest to opowieść o samoorganizacji, dzięki której w bardzo niesprzyjających warunkach politycznych, w zamordyzmie, w kraju, w którym w ekspresowym tempie rozwijał się totalitaryzm, a na scenie politycznej było coraz mniej powietrza, udało się stworzyć niezależną przestrzeń do działania. I to w pokazowym mieście II RP, w którym zdawało by się, wszyscy powinni popierać władzę.
A tymczasem popierali albo lewicę, albo jej rewers - endecję. Jak silne były nacjonalistyczne tendencje w mieście, w którym "każdy był skądś"?
- Nacjonalizm był niebezpieczeństwem wbudowanym w ideę państwa narodowego. W międzywojniu młode państwa Europy, w tym Polska, chciały osiągnąć spójność, odnaleźć formułę nowoczesnego narodu przez wykluczenie tych, którzy nie mieścili się w etnicznej definicji. Dotyczyło to to nie tylko Polski, ale też np. Litwy, Rumunii, a w Polsce nie tylko Gdyni, ale też wielu innych miast. Najmłodsze miasto Polski nie było w tym względzie ani lepsze, ani gorsze od reszty kraju.
A jak wyglądał nacjonalizm w gdyńskim wydaniu?
- Zaczął się od marginalizowania Kaszubów, czyli tych, którzy żyli na tych ziemiach zanim w Gdyni zaczął rosnąć port. Urzędnikom czy nauczycielom przybywającym z interioru, wydawali się oni niewystarczająco polscy. Miejscowi wzbogacili się na budowie Gdyni, ale kulturowo pozostali obok. Była też oczywiście niechęć i nieufność wobec Niemców - uzasadniona, bo choć w traktatach przyznano tę część Pomorza Polsce, to Niemcy coraz śmielej podważali te rozstrzygnięcia. Byli wreszcie Żydzi, którzy przybyli do Gdyni dość późno i w niewielkiej liczbie. W szczytowym momencie, stanowili ok. 4,5 proc. mieszkańców miasta.
Mało, ale wystarczyło.
- To chyba jest najsmutniejsze. Było ich niewielu, większość nie odpowiadała drażniącemu stereotypowi sztetlowego Żyda, robili interesy, szukali pracy, budowali Gdynię tak samo jak Polacy. Mimo tego stali się obiektem nagonek, bojkotów, aż wreszcie, pod koniec lat 30-tych, byli przez naszą administrację wysiedlani. A tych, którzy próbowali uciekać z nazistowskiego Gdańska, zawracano z granicy.
Przywodzi na myśl współczesne push backi na granicy.
- Kiedy o tym najpierw czytałem, a później pisałem, miałem łzy w oczach. Franciszek Sokół, komisarz rządu RP w Gdyni w służbowej korespondencji tłumaczył, że nastroje w mieście są tak antysemickie, że nie można pozwolić sobie na większą liczbę żydów na tym terenie. Skąd brała się ta niechęć? Myślę, że wielu gdynian po prostu przywoziła antysemityzm ze sobą, a prawica i kościół pomagały pielęgnować przekonanie, że Żydzi zagrażają polskim interesom na Wybrzeżu.
To jeszcze jeden wątek, dotyczący nastrojów społecznych w II RP - emancypacja kobiet i rozluźnienie obyczajowego gorsetu. W najmłodszym polskim mieście można było poczuć swobodę silniej niż na przykład w Warszawie czy Krakowie?
- W Gdyni każdy był skądś i już to sprawiało, że można było pozwolić sobie na więcej albo zacząć na nowo. Tu się uciekało przed nieudanym związkiem albo zszarganą reputacją. Natomiast, czy kobiety w Gdyni miały większe możliwości niż w innych polskich miastach? Niekoniecznie. Do rodzącego się miasta ciągnęli głównie mężczyźni. To oni mieli przetrzeć szlaki, a potem ewentualnie ściągnąć do siebie bliskich. Kobiety przyjeżdżały więc zwykle "za mężem", a jeśli budowały majątki i niezależność, to często razem. Tak jak na przykład pani Fangratowa, właścicielka słynnej gdyńskiej cukierni, która otrzymała firmę w wyniku podziału majątku przy rozwodzie. Albo architektka Eliza Unger, która tworzyła z mężem firmę budowlaną.
- Zresztą Gdynia, mimo swej młodości, była dość konserwatywna. Nawet robotnicy, którzy tak gorliwie głosowali na lewicę, wyśmiewali równościowe postulaty. Gdy PPS organizował pogadanki o równouprawnieniu kobiet, robotnicy przychodzili na te spotkania, by stroić sobie żarty i przekrzykiwać prelegentów wołając, że miejsce baby jest w kuchni.
Pytam nie tylko o prawa kobiet, ale też o obyczaje: panna z dzieckiem, rozwódka, homoseksualna para - w Gdyni takie osoby mogły poczuć się swobodniej niż w innych miastach Polski?
- Ciekawa jest kwestia relacji homoseksualnych. Długo szukałem jakichkolwiek świadectw czy wspomnień na ich temat i nie znalazłem żadnych. Ani śladu osoby, ani śladu lokalu, a przecież na pewno coś było. Próbowałem nawet prześwietlać architektów, o których wspominam w książce, jednak również bez skutku. Jeden z nich był kawalerem, projektował wnętrza i miał medalowego cocker spaniela, ale to chyba nie wystarczy [śmiech].
- Owszem, do Gdyni uciekało się z rodzinnych stron przed skandalem. Owszem, była w Gdyni dzielnica portowa, obyczajowy wentyl bezpieczeństwa, pełen restauracji, knajp i burdeli, w którym można było pewnie zaspokoić wiele potrzeb i upodobań. Tuż obok mieliśmy jednak mieszczańskie śródmieście, zdominowane przez endecję, gdzie kościół i pruderia odgrywały ogromną rolę. Ten gdyński konserwatyzm, w szerszym kontekście można odczytać jako pouczającą lekcję, pod tytułem "modernizm nie przynosi automatycznie społecznego postępu". Jakoś nawykowo sklejamy hasła: modernizm, czyli: lewica, postęp....
Zdrowie, ruch na świeżym powietrzu...
- I emancypacja kobiet. Tymczasem, na przykład w przypadku Gdyni, modernizm bywał tylko fasadą, modą, estetyką, za którą kryły się dość zachowawcze formy współżycia.
Były spontaniczne zmiany społeczne, były i zmiany projektowane. Zgodnie z ówczesnymi propagandowymi przekazami, w Gdyni "mieście z morza" miał narodzić się nowy człowiek - "Polak morski". Co to była za intrygująca figura i po co została stworzona?
- W tym przypadku Gdynia jako narzędzie zmiany społecznej sprawdziła się doskonale. Służyła w Polsce jako dowód sensu i konieczności korzystania z morza, pod każdym względem: gospodarczym, rekreacyjnym, zdrowotnym. Dziś wyjazdy nad Bałtyk są dla nas oczywiste, ale jeszcze sto lat temu takie nie były. Przez wieki stanowiliśmy naród lądowy, chłopsko-ziemiański, w którego wyobraźni morze właściwie nie istniało. Musieliśmy dopiero się do niego przekonać.
- Owo przekonywanie łączyło się z inna ideą - koncepcją ekspansji kolonialnej. Polska, odzyskawszy niepodległość , chciała doszlusować do wielkich mocarstw i posiąść zamorskie terytoria. Ta idea w 20-leciu nie zakorzeniła się zbyt głęboko. Organizacja o nazwie Polska Liga Morska i Kolonialna liczyła co prawda około miliona członków, ale zaciąg do niej był częściowo biurokratyczny, zapisywano hurtem całe szkoły i zakłady pracy. Wychowywanie "morskiego Polaka" zaprocentowało jednak w latach powojennych. Gdy Polska uzyskała pięciokrotnie większy dostęp do Bałtyku mieliśmy już zalążek fachowych sił, które mogły ten teren zagospodarować i całe pokolenie wychowane na wizji wakacji nad Bałtykiem.
To jeszcze jeden, ostatni mit o Gdyni. Mit miasta - "laboratorium modernizmu", wymarzonej przestrzeni, w której architekci mogli testować nowe rozwiązania i nową estetykę. Ile w tym wizerunku prawdy?
- W Gdyni na pewno imponowała szybkość, z jaką stawiano budynki, fakt że wille i kamienice wyrastały tutaj w ciągu jednego sezonu. Tempo było szalone, pieniądze płynęły, klientów nie brakowało, rąk do pracy też nie, taka mieszanka musiała uskrzydlać architektów. Gdynia nie stała się jednak ośrodkiem debaty i estetycznego eksperymentu. Nie miała swojej szkoły architektonicznej, nie zorganizowano tu żadnej istotnej wystawy, środowisko było młode i bardzo zajęte budowaniem, a nie teorią. Gotowe rozwiązania przychodziły z Warszawy czy Lwowa i były dostosowywane do lokalnych potrzeb. Na pomorzu po prostu się budowało i inkasowało pieniądze, na debatę nie było czasu.
Ze szkodą dla miasta?
- Osobiście uważam, że nie. Współcześni byli zawiedzeni, bo wyobrażali sobie, że powstanie idealne, jednorodne estetycznie miasto naszpikowane arcydziełami, ale ja doceniam, że Gdynia jak gąbka zassała i przetworzyła różnorodne tendencje z całej Polski, a pośrednio z Europy.
A najważniejszą z nich był modernizm. Dlaczego w mieście, które tak lubiło podkreślać swoją Polskość, zdecydowało się na najbardziej międzynarodowy ze stylów? Bo tak było modnie? Praktycznie? Tanio?
- Wszystko po trochu. W latach 30-tych awangardowe wzorce modernizmu zostały przepracowane i przekute na łatwą w stosowaniu i tanią formułę, idealną dla szybko rozwijającego się miasta, jakim była Gdynia. Prosty, pozbawiony historyzujących odniesień styl, był też użyteczny politycznie - pozwalał Gdyni na odcięcie się od tradycji zabudowy lokalnej oraz odróżnienie od Gdańska, który zwłaszcza w czasach nazistowskich kurczowo trzymał się architektonicznej tradycji.
Gdynia robiła wrażenie wewnątrz kraju, a poza jego granicami?
- Na wszystkich, nawet na najbardziej zblazowanych turystach zagranicznych wrażenie robił port. Zachwycał nowoczesnością, rozmachem, skalą. Gorzej z miastem. Goście zza granicy widzieli często tylko chaos. Na przykład Lady Diana Cooper, żona dowódcy brytyjskiej marynarki, latem 1938 roku zachwyciła się zabytkami i atmosferą Gdańska, lecz na Gdynię pozostała odporna, a w entuzjazmie Polaków widziała coś naiwnego.
- Gdynia potrafiła oszołomić energią, ale drażniła urbanistycznym nieładem, wybiórczością rozwoju. Z tego chaosu często robiła użytek nazistowska propaganda. W latach 30. Niemcy pokazywali Gdynię jako koronny dowód na polskie bezhołowie i niepoprawny romantyzm. Rodzimi architekci i urbaniści marudzili zaś, że jeśli państwo już zdecydowało się na realizację gigantycznego przedsięwzięcia, to należało je lepiej zaplanować, tak by każdy budynek był arcydziełem, wzorcowym rozwiązaniem jakiegoś architektonicznego problemu.
Poczucie zmarnowanej szansy?
- Wynikające z wygórowanych oczekiwań, z wizji Gdyni obiecanej, bezbłędnej, w której Polska mogłaby pokazać wszystko co najlepsze, a pokazała - powiedzmy - niezłą średnią.
A patrząc z perspektywy stu lat: sukces? Poraża?
- Gdynia - hit czy kit?
Przypuszczam, że prawda leży po środku.
- Gdynia, gdyby spojrzeć na całość jej dziejów, a nie tylko na okres opisywany przeze mnie w książce, jest udanym miastem. Po wojnie nie zakwestionowano słusznych założeń modernistycznych architektów, naprawiono natomiast największe przedwojenne bolączki, czyli brak mieszkań czy niedowład komunikacji. W efekcie, dzięki wysiłkowi dwóch epok, powstało miasto, które regularnie jest wskazywane jako jedno z najlepszych miejsc do życia w Polsce, a na przyjezdnych robi wrażenie harmonijnie zabudowanego i uporządkowanego.
Gdynia wydaje mi się miastem wyjątkowym i szczęśliwym z jeszcze jednego powodu - ma wyraźną historię i tożsamość, a jednocześnie nie jest to tożsamość kłopotliwa, mogąca być źródłem kompleksów. Gdynianie są dumni ze swojego miasta?
- Gdynianie są ultrasami, poziom patriotyzmu lokalnego jest w tym mieście bardzo wysoki. Rzeczywiście, Gdynia ma duże szczęście, że może budować swoją tożsamość wokół pozytywnego mitu. W jej historii były dramatyczne karty, jak wypędzanie gdynian przez Niemców czy grudzień ’70., jednak najważniejszym składnikiem lokalnego mitu pozostaje opowieść o ludziach, którzy przyjechali z różnych stron Polski i razem zbudowali coś wielkiego. Owszem, były ludzkie dramaty, było cierpienie i niedociągnięcia, ale gdyby chcieć opowiedzieć historię Gdyni w jednym zdaniu, brzmiało by ono: "Było nic, jest coś". Albo: "Była wioska, jest stutysięczne miasto". Albo: "Nie było portu, jest port". Zamiast kolejny raz się wykrwawiać, wreszcie stworzyliśmy coś wspólnie.
Wydaje się, że każda władza potrzebuje dużego, infrastrukturalnego projektu. Ta aktualna buduje Centralny Port Komunikacyjny, Przekopuje Mierzeję Wiślaną, odbudowuje Pałac Saski, jednak żaden z tych projektów nie budzi ani tak pozytywnych ani tak silnych emocji jak Gdynia. Projekty są nietrafione, czy po prostu to nie są już czasy na urbanistyczne marzenia?
- Dziś ludzie zbyt wiele wiedzą, by politykom udało się rozbudzić masowy entuzjazm. Skończyła się epoka, w której można było wejść na scenę, wygłosić płomienne przemówienie, pokazać kilka zdjęć i zaczarować tłum. Dzisiaj każde słowo i obraz można odtworzyć setki razy, dokładnie przeanalizować, a to rozwiewa złudzenia. Choć współczesna władza desperacko próbuje obudować propagandą swoje przedsięwzięcia, my za dużo wiemy. Pytamy, dywagujemy, szperamy i nie dajemy się nabierać.