Dziewczyny winne
Najpierw są marzenia: o życiu jak w Toskanii, aurze jesiennych zbiorów, degustacji nowego rocznika. Czujecie? Potem przychodzą realia: samotność na odludziu, ryzyko uprawy w polskim klimacie i trudna praca, której nie można odłożyć do jutra, bo wino jest niecierpliwe. Sylwia, Barbara i Monika już wiedzą, co to znaczy założyć własną winnicę. Wypijmy za ich odwagę.
Wstają we dwoje nad ranem i zaczynają rozpalać słomę. Poprzedniego dnia, 9 maja tego roku, wyczytali, że nocą przyjdą przymrozki. Ma być minus cztery.
Zawiązki przemarzną i zamiast winogron będą chyba tylko łzy. Słomę nasączają wodą, żeby się nie spaliła, tylko dymiła. Wieje z północy, to dobrze, bo mają południowy stok. Dym ogrzewa całą winnicę.
Koło piątej zmienia się kierunek wiatru i zaczyna dmuchać na czereśnie sąsiada. Będą potem żartować, że dzięki temu obrodziły jak nigdy. O siódmej sprzątają resztki słomy, a potem Sylwia pędzi do Sandomierza, musi zapisać syna do poradni ortopedycznej. Staje w kolejce i o 11 zamykają jej okienko przed nosem: koniec rejestracji.
Tak 10 maja Sylwia i Mateusz Paciurowie uratowali swoją Winnicę nad Jarem. Sylwia to jedna z 32 kobiet winiarek zarejestrowanych w Agencji Rynku Rolnego (mężczyzn jest 120). Anna Smaga-Trzaskalska, która pisze doktorat o polskich winiarkach, mówi: - One robią wino z pasji, trochę z romantyzmu. To nie jest szansa na szybki zarobek. Odwiedzam trzy winiarki: Monikę Dziedzic, która pracuje w korporacji w Warszawie i jest właścicielką winnicy pod Jasłem, oraz Barbarę Płochocką i Sylwię Paciurę, których winnice znajdują się na wzgórzach pod Sandomierzem.
Wszystkim zadaję to samo pytanie: czym jest dla pani wino?
- Drugim życiem. Niektórzy oglądają filmy albo czytają książki, ja tworzę wino. Dzięki temu żyję bogaciej - odpowiada Monika.
- Tajemnicą. Można w nim ciągle coś odkrywać. Takie wspólne odkrywanie łączy ludzi - mówi Barbara.
- Zwierciadłem, w którym odbija się sama winnica, doświadczenie winiarza i jeszcze cierpkość polskiego słońca - opisuje Sylwia.
Sylwia: Prawie jak w Toskanii
Rok 2007. Mąż Sylwii staje w drzwiach ze łzami w oczach. Jeszcze w niedzielę byli u jego rodziców, mama podała ciasto, ojciec bawił się z długo wyczekiwanym wnukiem. A teraz telefon: wypadek, zderzenie z ciężarówką, tata nie żyje.
Sylwia, kiedy o tym opowiada, musi sięgnąć po chusteczkę. Mateusz próbował wyrwać się z rodzinnego domu w Złotej, wsi pod Sandomierzem. Nie chciał być rolnikiem. Wyjechał na studia do Kielc, tam poznał Sylwię, która studiowała hotelarstwo i turystykę.
On był po technikum chemicznym, ona po szkole gastronomicznej. Ślub, dziecko. Kupują w Kielcach mieszkanie. Mateusz pracuje w biurze projektów, Sylwia idzie do urzędu. Wtedy jak grom spada na nich wiadomość o wypadku.
Mateusz dziedziczy po ojcu hektar ziemi, na którym rosną morele. "Może ten sad sprzedać? - proponuje Sylwia. - Ojcowizny sprzedawać nie będę" - ucina sprawę Mateusz.
Morele przynoszą dochód, w pierwszym roku pojadą dzięki temu na wakacje w Chorwacji. Ale myślą, żeby zrobić coś swojego. Winnicę!
Sylwia wolałaby powiedzieć, że pomysł wziął się z marzeń o uczynieniu z ziemi sandomierskiej drugiej Prowansji, ale prawda jest bardziej przyziemna: wyczytali, że weszła w życie ustawa pozwalająca łatwo zarejestrować winnicę.
Chcą spróbować. Kupują sadzonki siedmiu odmian winogron, karczują morele i w kwietniu 2009 roku sadzą winorośl. Z początku przyjeżdżają tu na weekend i przez dwa dni nawet nie usiądą. Mało w tym romantyzmu, dużo pracy.
Nie ma kiedy nacieszyć się winnicą, bo w niedzielę jadą do domu. Sylwia idzie na studia z zarządzania. Co drugi tydzień, gdy ma zajęcia, w Złotej pojawiają się tylko Mateusz z małym Dominikiem.
- Winnica mi życie zmarnowała - mówi do babci chłopiec. Traci kontakt z kolegami, bo w weekend, gdy skrzykuje się ich paczka, on wyjeżdża. Sylwia też widzi, że urywają im się relacje ze znajomymi.
A potem brną jeszcze dalej. W 2014 roku decydują się na przeprowadzkę. Powstaje Sandomierski Szlak Winiarski, turyści chcą zwiedzać winnicę. Trzeba być na miejscu. Wszystko postanowione, wymówienie w pracy złożone, szkoła dla Dominika wybrana, gdy Sylwia nagle ląduje na kolanach. Dosłownie. W sierpniowy weekend sprzedają wino na stoisku, ona podnosi karton i ból zwala ją z nóg.
To od dźwigania ciężarów. W jesiennych zbiorach pomagają kieleccy znajomi, a Sylwia tylko siedzi i wreszcie ma czas policzyć opłacalność biznesu. Zwłaszcza że pracę magisterską napisała o biznesplanie.
- My biznesplanu nie robiliśmy. Może to dobrze, bo nie zdecydowalibyśmy się na winnicę - mówi Sylwia. - Policzyłam, że włożyliśmy już kilkaset tysięcy złotych w sadzonki, rusztowania, wyposażenie winiarni.
Inne koszty? Kilka cichych dni z mężem.
Idziemy na spacer po posiadłości. Niespiesznie, jakby czas pod Sandomierzem wolniej płynął. Siadamy na ławeczce, z której roztacza się piękny widok na wzgórza. Sylwia mówi, że to jej "świątynia dumania". Ale rzadko ma czas na dumanie. Przy winogronach zawsze jest coś do zrobienia. W sezonie trzeba wyłamywać niepotrzebne pędy, przycinać, usuwać zbędne, liście, żeby nie zasłaniały gronom słońca.
A słońca pod Sandomierzem dużo mniej niż w Toskanii. Urywa się też marne zawiązki owoców, które i tak nie dojrzeją, a będą roślinie odbierać siłę. Zostawia jedynie najlepsze grona.
Debiut mają wyśmienity. Czerwone wino Regelt 2012 zdobywa srebrny medal w międzynarodowym konkursie Vinoforum w Czechach. Zostanie ono wybrane do uroczystej kolacji we Dworze Sieraków na cześć angielskiego eksperta Hugh Johnsona. Do kolejnych dań kelnerzy podają wina lokalnych producentów. To Sylwii i Mateusza, czerwone, serwowane jest do kaczki. Gdy Johnson podnosi kieliszek do ust, Sylwia patrzy z niepokojem. A kiedy widzi na twarzy mistrza uśmiech, rozpiera ją duma.
To najbardziej lubi w swojej pracy: obserwowanie zadowolenia gości, którym podaje do degustacji wino. Siadają w altance koło winnicy, i smakują. Białe, orzeźwiające cuvée jest idealne na wieczór po upalnym sierpniowym dniu. Ale to półsłodka odessa, wyrabiana z winogron odmiany Muskat Odeski, najczęściej budzi zachwyt. Goście popijają z kieliszków, Sylwia opowiada o pracy w winnicy.
"Jak tu pięknie, jak w Toskanii", wzdycha jedna z kobiet. W takiej chwili Sylwia czuje, że jej wysiłek ma sens.
Trudniej jest jesienią i zimą, gdy nie ma turystów, degustacji, kontaktu z człowiekiem. Wtedy z mężem zajmują się produkcją wina na kolejny sezon. W październiku zbiera się ostatnie grona, potem pilnują w piwnicy macerowania, fermentacji. Wreszcie można wino wlewać do butelek. Ona stoi przy nalewaku, a Mateusz przy korkownicy. Na koniec naklejanie etykiet.
Sylwia i Mateusz produkują ponad trzy tysiące butelek rocznie. Jedna kosztuje 50 złotych. Idą. Wino regularnie bierze kilka restauracji w Sandomierzu i Krakowie. Dostaję butelkę czerwonego w prezencie.
- Pasuje do steku, karkówki z grilla albo dojrzewającego sera - instruuje Sylwia. Bo wino wymaga uwagi i poważnego traktowania.
- Mówi się, że gaje oliwne sadzi się dla wnucząt, a winnice dla swoich dzieci. Na pewno spadkobiercom będzie dużo łatwiej, o ile będą chcieli się zająć tą profesją - rzuca na pożegnanie Sylwia. - Chociaż Dominik chyba tu nie zostanie. Tęskni do Kielc. Może kiedyś i jego wino uwiedzie?
Barbara: Sztuka komponowania
Rok 1983. Chodzą do technikum ogrodniczego w Warszawie, do równoległych klas, ale przez cztery lata się nie zauważają. Aż po szkole kolega organizuje wyjazd na Węgry. Basia i Marcin spotykają się na stacji Warszawa Wschodnia. Za dwa tygodnie wrócą z Budapesztu jako para.
On studiuje rolnictwo, ona pracuje w kwiaciarni. Ślub, dziecko, praca. Przy domu w Piasecznie jest kawałek ziemi. Marcin jedzie z ojcem na wystawę zwierząt. Wracają i od drzwi mówią: "Kupiliśmy stado kóz". Produkują sery, mleko, ale Marcina nosi, teraz planuje... hodowlę pstrągów.
Winnica będzie następnym pomysłem. Ale na razie winorośl jest tylko na płocie, żeby było ładnie. I marnieje. Żeby ją uratować, szukają specjalisty.
Jest: Roman Myśliwiec w Jaśle, człowiek legenda, długowłosy, brodaty. Chyba wszyscy zaczynający przygodę z winiarstwem u niego kupują pierwsze sadzonki i zasięgają porad. Jadą do niego ponad 300 kilometrów, słuchają jak zaczarowani, a po powrocie Basia i Marcin kupują działkę koło Jasła.
Musi to być górka ze stokiem zwróconym na południe, żeby krzewy łapały więcej słońca, gleba lessowa, bogata w minerały.
Jest wczesna wiosna, leży świeży śnieg, ale oni mają już sadzonki, nie mogą się wycofać. Ręcznym świdrem robią w ziemi otwory pod winorośle. Zmarzniętymi dłońmi uklepują obornik wokół roślin. Pierwszego dnia udaje się posadzić 80 krzaczków. W sumie sadzą ich 400. Mało.
Wino robią trzy lata później, w 2005 roku, w szklanym gąsiorze. Znajomi próbują, chwalą. Barbara mówi, że to ich zachęciło, żeby zająć się winem na serio. Tylko dojazdy do Jasła męczą. A w połowie drogi jest Sandomierz, kolega z pracy ma tu rodzinę, pomaga znaleźć odpowiednią działkę.
Płochoccy kupują pięć hektarów w Darominie. Sadzą 20 odmian winorośli, by wypróbować, która się sprawdzi. Marcin rezygnuje z etatu i przeprowadza się pod Sandomierz. Barbara zostaje w Piasecznie. Rodzice w podeszłym wieku potrzebują pomocy. Którejś soboty odbiera telefon - mama się rano nie obudziła.
Na jesieni 2013 roku załatwia ojcu opiekunkę i też przenosi się do Daromina. Jedzie samochodem i płacze, bo nie wie, jak odnajdzie się na głębokiej wsi?
- Na szczęście na myślenie nie ma za dużo czasu - śmieje się dzisiaj. W winnicy robi wszystko. Gdy trzeba, idzie na stok jako zbieracz. A jeszcze urządzają przy winnicy pokoje gościnne do tzw. turystyki enologicznej.
- Miałam na degustacji grupę Francuzów. Zachwycali się winem Ma-Fo, powiedzieli, żeby je zostawić do leżakowania na sześć lat, będzie wspaniałe. Kupili z 60 butelek - opowiada Barbara. Pamięta też Austriaczkę: miała w telefonie zdjęcie ich wina, którego gdzieś spróbowała. A Polak mieszkający od lat na Tasmanii, któremu w krakowskiej restauracji kelner "wcisnął" do kolacji ich wino, zarezerwował nocleg u Płochockich i wyjechał z kilkunastoma butelkami.
Barbara lubi zimowe wieczory, kiedy komponują z mężem kupaże. Mogliby robić wino z jednego szczepu, ale wolą eksperymenty. Rozlewają do butelek dwa gatunki w różnych proporcjach i kosztują po kilka łyków.
Ich wina są aromatyczne, zwłaszcza w białych daje się wyczuć silny smak owoców. Kiedy wybiorą najlepszy zestaw, mogą w nagrodę dokończyć nowo skomponowaną butelkę. Obojgu wyrabia się wyczucie smaku, ale to ona ma decydujący głos.
Kiedyś gościli enologa, dyplomowanego specjalistę od wina, i razem oceniali próbne kupaże. Pierwszy smakuje wszystkim, drugi, trzeci też, ale w czwartym, chociaż i mąż, i enolog go chwalą, Barbarze czegoś brakuje. Trochę ciała, trochę aromatu. Bo o winie pięknie się mówi jak o człowieku: może mieć dużo ciała albo mało, ale ważne, żeby finisz był długi.
Barbara upiera się, żeby Marcin zszedł do piwnicy i dodał wina z innego szczepu. A potem to wino - blanka - zdobywa złoty medal. Lubi takie opowieści. Ale z produkcją wina łączą się i inne wspomnienia, mniej wesołe.
Barbara nie zapomni, jak jedno ich wino chciało udawać szampana. Jest nawet takie powiedzenie winiarzy, że "każde wino chciałoby być szampanem". Mają już wino zabutelkowane, część partii sprzedaną, gdy widzą, że przestaje być klarowne, pojawiają się bąbelki.
Musieli je niedokładnie odfiltrować, zostały drożdże, zaczęła się wtórna fermentacja. Błąd. Całą partię wycofują z rynku, otwierają butelki, wino zlewają do kadzi. Udaje się je uratować.
- Chcieliśmy mieć święty spokój, a nadal żyjemy w biegu - przyznaje Barbara - Nie mam urlopu, nie kończę pracy o 16, tylko wtedy, kiedy nie mam już sił. Robię to, co lubię, jestem tu, gdzie chcę być. To jest dużo warte.
Monika: Trening cierpliwości
Kiedy w drzwiach sali konferencyjnej warszawskiego biurowca staje Monika Dziedzic, czuję się jak w serialu o amerykańskich prawnikach. Profesjonalny uśmiech, mocny uścisk dłoni. Dopiero potem Monika odsłoni przede mną wrażliwą część duszy, tę, która zakochała się w winie.
Rok 1989. Pionierski kapitalizm zastaje Monikę na studiach prawniczych na Uniwersytecie Warszawskim: - Dawniej popularne było studiowanie bez końca, przedłużanie młodości, my chcieliśmy pójść do pracy, bo tyle się wtedy działo.
Monika myśli, że może będzie prokuratorem. Pracę magisterską pisze z kryminalistyki, ale pojawia się nowa profesja - doradca podatkowy. Po pięciu latach Zostaje partnerem w międzynarodowej korporacji. Obsługuje poważnych klientów, jeden z nich, wspólnik restauracji Prohibicja zaprasza ją na szkolenie do Bordeaux. Ciekawe. Monika jedzie, zwiedza winnice, degustuje.
- Można by sprowadzać wino do Polski - mówi Marek Kondrat, który też wtedy zdobywał pierwsze winiarskie wtajemniczenie.
- Lepiej wino w Polsce wyprodukować - blefuje Monika. Wszyscy są zgodni: nie uda się. Ale ona się zakłada, że wino wyprodukuje. Słowo zostało dane. Jeździ z partnerem na szkolenia w winnicach, udając trochę, że to wakacje. Po trzech latach znajduje działkę.
Ale pojawiają się dwa problemy. Pierwszy - do swojej przyszłej winnicy ma sześć godzin jazdy samochodem. Drugi - nie ma zielonego pojęcia o uprawie winorośli, nawet kwiaty pokojowe w jej mieszkaniu więdną. Poznaje sąsiada prowadzącego gospodarstwo obok jej działki.
Spotykają się dwa światy. Ona, koneserka wina z miasta, on pozostający przy tradycyjnych alkoholach rolnik, a jednak znajdują wspólny język: pan Waldemar przy pomocy zawodowego enologa będzie doglądał winnicę Moniki. Perfekcjonistka, wysyła go nawet na kurs enologiczny. Zawsze sprawcza, decyzyjna, teraz bierze lekcję wytrwałości.
- Winiarstwo to nie jest zajęcie dla niecierpliwych. Mija pięć lat od decyzji, gdy sadzi winorośl. Po trzech następnych produkuje wino. Szuka nazwy. Ścisły umysł, więc podchodzi do rzeczy metodycznie, ogłasza sondaż wśród znajomych, jaka jest najbardziej polska liczba. Oczywiście 44.
- To symbol mistycznej wiary w cuda, a że w Polsce powstaje wino, to cud niewątpliwy. Tak więc nazwałam swoje wino - mówi Monika. Pierwsze butelki sprzedaje sama na festiwalu Ale Wino na Mokotowie. Potem śmielej oferuje 44 restauracjom, po symbolicznej cenie 44 złotych. Biznes?
- Raczej relaks, oddech, drugie wcielenie - śmieje się. - Jeszcze w piątek jestem panią mecenas, a w weekend stoję ze swoim winem na kiermaszu czy targu i od zera muszę zapracować na renomę. Znów jestem pionierem, tworzę coś z niczego jak kiedyś i uczę się pokory - mówi. Wytwarzanie wina pokazuje, jak niewiele zależy od człowieka, jak dużo od natury. Chwila, kiedy smakuje pierwszy łyk z nowego rocznika, zawsze jest niespodzianką, ale nie zawsze miłą. W drugim roku cała partia się nie udaje
- Bolało. Tak trudno było podjąć decyzję, że trzeba to wylać. Zwlekałam z nią cztery lata. - przyznaje. Każdemu z przyjaciół Monika daje skrzynkę wina na 44. urodziny. Ja dostaję butelkę czerwonego 44 na pożegnanie:
- Mówi się, że w Polsce lepiej wychodzą wina białe, do czerwonych trzeba więcej słońca. Ja robię głównie czerwone i ponoć niezłe. Wygrałam zakład.
Wojciech Staszewski
Twój STYL 10/2017