Jakub Małecki: Nie jestem artystą, który czeka na natchnienie
- Może to, co powiem będzie niesprawiedliwe, ale artysta zawsze kojarzył mi się z takim chudym wypierdkiem w za dużym swetrze, który przez całe życie podpierał ściany na dyskotekach. Może dlatego nie lubię tego słowa? A może praca artysty kojarzy mi się z kimś roztrzepanym, lekko niepoważnym, a ja jestem bardzo poukładany? - mówi Jakub Małecki, autor, m.in. książek "Dygot" i "Ślady".
Katarzyna Pruszkowska: Ile miałeś lat, kiedy ukazała się twoja pierwsza książka?
Jakub Małecki: - Nie pamiętam dokładnie, ale byłem chyba obrzydliwie młody.
Od dziecka lubiłeś pisać?
- Nie, no co ty. Kiedy jeszcze mieszkałem w Kole, całymi dniami przesiadywaliśmy z kolegami na ławce przed blokiem i wszyscy marzyliśmy tylko o tym, żeby mieć 50 centymetrów w obwodzie bicepsa. Niektórym kolegom się powiodło - są wielcy, wytatuowani i śmiało mogliby grać w filmach gangsterskich. Mnie, jak widzisz, w tym temacie powiodło się raczej średnio.
- Pisanie pojawiło się dużo później. Zawsze lubiłem czytać, na studiach kupowałem sporo gazet z opowiadaniami fantastycznymi. Pamiętam, że kiedyś nie spodobało mi się zakończenie jakiejś historii i pomyślałem, że gdybym ja ją pisał, zakończyłbym ją inaczej. Niedługo później zacząłem pisać takie krótkie opowiadania, wysyłać je do gazet i na konkursy. Jeden z nich wygrałem, a wydawnictwo zaproponowało mi, żebym napisał powieść. Tak właśnie, trochę przypadkiem, pojawiła się ta pierwsza.
To, że nie czekam na wenę, nie znaczy jednak, że w nią tak całkiem nie wierzę. Zdarzają się sytuacje, których nie umiem wytłumaczyć.
Po niej, dość szybko, pojawiły się kolejne. Przed trzydziestką napisałeś pięć książek.
- Sporą część z nich napisałem w pracy. Pracowałem wtedy jako doradca finansowy, siedziałem za biurkiem i klepałem książki udając, że przyjmuję klientów.
Jak ci się to udawało?
- Tworzyłem fikcyjnych klientów, żeby mieć pewność, że codziennie będę miał kilka godzin spokoju. To się zresztą ciągnie za mną do dziś, bo umawiając ich musiałem podawać numer telefonu, na który przychodziło zaproszenie na spotkanie. Oczywiście podawałem swój, więc do dziś zdarzają mi się telefony z banku. Konsultanci zaczynają rozmowę od pytania: "Czy mam przyjemność z panem Janem Fasolą / Hieronimem Berbelkiem / Fiodorem Karamazowem?" i tak dalej.
Nikt się nie zorientował, że w systemie pojawia się ciągle ten sam numer?
- No właśnie nie. Może ten ich system był wadliwy?
Za to twój działał świetnie.
- Fakt, ale to nie było tak, że w pracy nie robiłem niczego innego. Miałem dobre wyniki, byłem wysoko w rankingu skuteczności, czego prawdę mówiąc do dzisiaj nie rozumiem. Ale muszę przyznać, że częściej zajmowałem się tym, co mnie naprawdę interesowało.
Na przykład?
- Skserowałem sobie "Lalkę", wpiąłem w segregator z danymi finansowymi i tak przeczytałem całą.
Nikt cię nigdy nie przyłapał?
- Zdarzyło się. Kiedyś mój kierownik z banku, bardzo w porządku człowiek, z którym mam kontakt do dziś, złapał mnie na czytaniu skserowanego "Solaris". Skarcił mnie wzrokiem, ale nie było w tym złości, raczej rozczarowanie (śmiech). Ten sam gość przeczytał też jedno z moich opowiadań, które zapisałem na odwrocie mojej teczki z procedurami. Mnie nie było akurat w pracy, a on czegoś potrzebował, no i trafił na jakąś historyjkę o morderstwie.
- Pamiętam, że kiedy postanowiłem odejść, w pracy nikt się specjalnie nie zdziwił. Dyrektor, który czytał to, co wcześniej wydałem, od razu zgadł i na odchodne powiedział: "Aha, czyli teraz będziesz pisał książki".
Nie lubię na siłę, w każdej sekundzie życia, czymś się zajmować. Bardzo fajnie jest móc przez chwilę nic nie robić.
Kiedy postanowiłeś zrezygnować z pracy?
- Ponad cztery i pół roku temu, niedługo po tym, jak ukazała się moja piąta powieść. W tamtym czasie zacząłem też tłumaczyć książki, co sprawiało mi sporo frajdy. Pojawiało się coraz więcej zleceń i w pewnym momencie przestałem wyrabiać z obowiązkami. Musiałem z czegoś zrezygnować i postanowiłem, że zrezygnuję z banku. Ani razu nie żałowałem tej decyzji. Wprost przeciwnie, żałowałbym, gdybym jej nie podjął, bo i pod względem finansowym, i każdym innym, żyje mi się teraz o wiele lepiej.
"Rezygnuję z pracy, będę żył z pisania książek" - jak na taką wiadomość zareagowali twoi bliscy?
- Kumple ze studiów, którzy też pracowali w bankach, mówili, że to decyzja samobójcza. Przekonywali, żebym dalej pisał wieczorami, bo "w Polsce nikt nie czyta książek". Ale rodzice i żona zareagowali dobrze, co na pewno ułatwiło mi podjęcie decyzji. Zresztą powtarzałem sobie wtedy, że w razie czego znajdę sobie przecież inną robotę.
Komercyjny sukces twoich książek coś w twoim życiu zmienił?
- Na pewno. Dzięki tantiemom i pieniądzom z tłumaczeń nie muszę rozmieniać się na drobne i mogę skupić na tym, co mi się wydaje ciekawe.
Przed "Dygotem", który zebrał świetne recenzje, napisałeś sześć książek, które nie odniosły aż takiego sukcesu. Nigdy nie wątpiłeś w sens pisania?
- Nie, bo nigdy nie pisałem po to, żeby odnieść sukces. Szczerze. Sam proces pisania jest strasznie uciążliwy i nudny. Gdybym sobie kalkulował, że przez dwa lata się tak pomęczę, wydam ze dwie książki, a później pojadę na jakiś festiwal literacki, gdzie ktoś ważny poda mi rękę, to bym się już dawno zniechęcił. Zaraz przed "Dygotem" ukazał się "Odwrotniak", który zatonął w rynku książki i którego nikt nie zauważył. Mogłem sobie wtedy powiedzieć: "Daj już sobie, chłopie, spokój i znajdź normalną robotę". Ale pisałem dalej, bo ta dziwna chęć opowiadania historii jest chyba jednak dużo silniejsza od cyferek z raportu sprzedaży.
Wierzysz w wenę?
- Nie jestem artystą, który czeka na natchnienie, pracuję w bardzo rzemieślniczy sposób. Wstaję o 6:30, przez kilka godzin tłumaczę, później piszę. Kończę zawsze o podobnej porze, czyli między 17. a 18. Wiem, że sam muszę panować nad swoim czasem, więc nie ma miejsca na wyjątki i rozpraszanie się. Jeśli w ciągu dnia ktoś dzwoni, a wiem, że nie jest to nic pilnego, oddzwaniam wieczorem. Jeśli muszę iść coś załatwić, idę po pracy, choćbym miał w ten sposób stracić więcej czasu. Bardzo dbam o to, żeby mi się dzień nie posypał. To może brzmi niepokojąco...
...jakbyś miał lekką obsesję.
- Ale dzięki temu mam wolne wieczory i weekendy. Dbam o to, żeby życie prywatne nie mieszało się z pracą.
- To, że nie czekam na wenę, nie znaczy jednak, że w nią tak całkiem nie wierzę. Zdarzają się sytuacje, których nie umiem wytłumaczyć. Na przykład: mam przed sobą szczegółowy plan książki, ale kompletnie nie wiem, jak zacząć dany rozdział, jak poprowadzić bohatera czy skończyć daną scenę. A potem siadam do klawiatury i po godzinie mam dwie strony, nie wiadomo skąd.
Może nie było aż tak wielu negatywnych opinii o moich książkach, ale te, które się ukazały, coś mi jednak dały.
Powiedziałeś, że nie uważasz się za artystę. Dlaczego?
- Może to, co powiem będzie niesprawiedliwe, ale artysta zawsze kojarzył mi się z takim chudym wypierdkiem w za dużym swetrze, który przez całe życie podpierał ściany na dyskotekach. Może dlatego nie lubię tego słowa? A może praca artysty kojarzy mi się z kimś roztrzepanym, lekko niepoważnym, a ja jestem bardzo poukładany?
Chaos ci przeszkadza?
- Kiedy piszę, nic mi nie przeszkadza. Czytałem sporo wywiadów z pisarzami, którzy mówili, że muszą mieć określone warunki, by w ogóle usiąść do pisania. Jeden musi siedzieć przodem do okna, drugi do drzwi. Ktoś tam musi popijać herbatę i tak dalej. Dla mnie to nie ma znaczenia. Myślę, że jeśli człowiek wie, co chce napisać i ma to już przemyślane, to na zimnym krawężniku na środku gwarnej ulicy będzie pisało mu się tak samo dobrze, jak w pięknym gabinecie za mahoniowym biurkiem.
Co cię inspiruje?
- "Ślady" zaczęły się od jednego z obrazów Jacka Malczewskiego. Oglądałem go i zacząłem zastanawiać się, jak mogłoby wyglądać życie takiego dziwacznego chłopca. W "Dygocie" podobne myśli wywołało zdjęcie albinosów, które wygrało World Press Photo. Ale to tylko takie pojedyncze impulsy, bo skąd się później bierze cała 300-stronicowa książka, to nie mam pojęcia.
Clarissa Pinkola Estés, autorka "Biegnącej z wilkami" pisze o osobach, które szukają i przechowują opowieści. Nazywa je "cantadoras".
- Jest coś takiego, że kiedy widzi się staruszka w tramwaju, to miałoby się ochotę zabrać go na piwo i poprosić, żeby opowiedział całe swoje życie.
Rozumiem, że jesteś z tych, którzy w tramwajach nie gapią się w ekran smartfona, tylko na innych ludzi?
- Mało siedzę w telefonie, bo nie mam Facebooka ani Instagrama i w sumie nie wiem, co miałbym tam przeglądać. W tramwajach najczęściej po prostu gapię się przez okno. Nie lubię na siłę, w każdej sekundzie życia, czymś się zajmować. Bardzo fajnie jest móc przez chwilę nic nie robić.
Jak radzisz sobie z krytyką tego, co napisałeś?
- Nie będę ściemniał, że czytanie niepochlebnych recenzji jest miłe. Ale jeśli ktoś mocno mnie zjedzie, mocno biorę sobie do serca jego słowa i staram się nie popełniać tych błędów w przyszłości. Może nie było aż tak wielu negatywnych opinii o moich książkach, ale te, które się ukazały, coś mi jednak dały.
- Może to zabrzmi dziwnie z ust człowieka, dla którego książki są bardzo ważną częścią życia, ale w ostatecznym rozrachunku napisanie złej książki to tylko napisanie złej książki. Świat się na tym nie kończy.
"Dygot" ukazał się w 2015 roku, we wrześniu 2016 na rynku pojawiły się "Ślady". Nie męczy cię takie tempo?
- Kiedy pracowałem nad "Dygotem" cały notes zapisałem takimi małymi historiami, które nie pasowały do tamtej książki. Nie mogłem się więc doczekać, aż będę mógł zabrać się za coś nowego i je wykorzystać. Pewnie gdybym nie miał pomysłów, robiłbym sobie dłuższe przerwy. Na razie jednak mam ich sporo.
Trudno mi sobie wyobrazić, że w dzieciństwie nie miałeś podobnie bujnej wyobraźni.
- Jak tak się zastanowię, to może jednak miałem. Przypomniało mi się właśnie, że kiedy byłem mały, w mieście likwidowali dział jakiejś fabryki i wujek przyniósł nam maszynę do pisania. Moi bracia nie byli nią raczej zainteresowani, ale ja napisałem na niej parę rzeczy, między innymi 20-stronicową historyjkę, której bohaterem był pies pociągowy o imieniu Ralf. Namiętne czytałem wtedy "Zew krwi" i "Białego kła", byłem bardzo zajarany tym śniegiem, wilkami i tak dalej.
- Kojarzę też, że za dzieciaka, kiedy siedzieliśmy przed sklepem i jedliśmy cukierki, często pytałem kolegów, co by zrobili, jakby zza rogu wyszedł lew albo gdyby się okazało, że babka spod trójki jest kosmitką. Więc może to nie tak, że nigdy mnie nie ciągnęło do pisania, tylko po prostu już o tym zapomniałem.
***Zobacz materiały o podobnej tematyce***