Janek Świtała: "Powikłania mają tylko żywi"
- Człowiek, który przestał oddychać, z medycznego punktu widzenia nie żyje. A jeżeli tak, to gorzej z nim nie będzie, może być tylko lepiej. Nawet, jeśli będzie go bolała klatka piersiowa, będzie miał poparzenia pierwszego stopnia od elektrod, to nic się nie wydarzy (…). Robimy wszystko, żeby ludzie żyli, a to, czy ktoś po naszych działaniach ma dwie, czy cztery blizny lub krzywo zszyte płaty skórne nie ma takiego znaczenia, bo tym zajmą się już lekarze specjaliści – mówi Janek Świtała, ratownik medyczny i autor książki "Halo, pogotowie? Jak ratować życie i nie przesadzić".
Dagmara Kotyra, INTERIA: Praca ratownika medycznego bez wątpienia jest niezwykle trudna i do tego wiąże się z obciążeniem psychicznym i fizycznym. Zdarzają się sytuacje w pana pracy, które na długo zapadają w pamięć?
Janek Świtała: - Są sytuacje, które będę pamiętał do końca życia, ale one zdarzają się sporadycznie. W tej kwestii wszystko zależy od perspektywy. Większość osób zazwyczaj spotyka się z zespołem ratownictwa medycznego w najgorszym dniu swojego życia, kiedy np. umiera babcia, zachłyśnie się dziecko albo ktoś dozna urazu. Dla ratowników medycznych takie sytuacje to niemalże codzienność. Nie zapamiętuję sytuacji, w których po raz trzeci w ciągu tygodnia prowadzimy resuscytację u osoby, która ma więcej niż 70-80 lat, wielochorobowość i wiemy, że szanse na przywrócenie krążenia są raczej mizerne. To ci ludzie, ich bliscy, pamiętają tę sytuację, pamiętają nas. Raz na jakiś czas zdarzają się wyjazdy, które coś w nas zostawiają, coś zmieniają. Niektórych pacjentów, jeszcze z SOR-u, będę pamiętał z różnych powodów do końca życia.
Jakie to są powody?
- Najczęściej zapamiętuje dzieci, ale na szczęście, wezwania do nich zdarzają się stosunkowo rzadko. Ostatnio byłem z kolegami na kursie i rozmawialiśmy na ten temat z innymi ratownikami, z krótszym i znacznie dłuższym stażem niż mój. Powiedziałem im, że choć pracuję od prawie pięciu lat, cały czas boję się dzieci. Okazuje się, że staż pracy nic nie zmienia, bo kolega, który pracuje 20 lat, nadal boi się jeździć do dzieci. Za każdym razem czuję ukłucie, bo sam fakt, że małemu człowiekowi coś się dzieje, jest stresujący. Dzieci rzadko są naszymi pacjentami, szybciej się pogarszają, trochę inaczej zakłada się wenflon dorosłemu niż dziecku. Do tego dochodzi m.in. inne dawkowanie leków. Jeśli ktoś nie ma wprawy z oddziałów pediatrycznych, bywa trudniej.
- Długo pamiętam sytuacje skrajnie drastyczne, czyli np. wyjazdy do miejsc morderstw. Najtrudniejsze są wezwania, kiedy tragedia dotyczy dziecka, np. mi przez pół roku śniły się włosy czteroletniej dziewczynki posklejane krwią. Przypomina mi się też sytuacja z pewną młodą pacjentką. Gdy zapytałem, na co choruje, odpowiedziała, że boryka się z PTSD, więc dopytałem, czy jest w trakcie farmakoterapii. Kobieta zareagowała krzykiem, twierdząc, że to zaburzenie leczy się jedynie terapią. Odparłem, że po pierwsze nie musi na mnie krzyczeć, a po drugie jest co najmniej jedną z dwóch osób w tym pokoju, które się z tym mierzyły.
Pacjenci zapominają, że ratownik medyczny jest człowiekiem, też choruje i zmaga się z problemami zdrowotnymi.
- To wynika z waszego wyobrażenia o nas. Cały czas powtarzam, że ludzie budują sobie wyobrażenie o zawodach medycznych na podstawie seriali, a to niewiele ma wspólnego z rzeczywistością. Czasami powoduje to śmieszne sytuacje, a czasami jest źródłem poczucia krzywdy. Ludziom się wydaje, że przyjedzie ZRM, zrobi zastrzyk z pyralginy i nagle ich życie wróci do normy. Ale pyralgina nie zmieni tego, że ktoś od 20 lat jest w procesie chorobowym.
A jest coś, co nadal pana zaskakuje?
- Na każdym dyżurze uczę się czegoś nowego i mam nadzieję, że tak będzie do końca mojej kariery w ochronie zdrowia. W pracy z ludźmi, w tak zmiennym środowisku, zawsze będzie mnie coś dziwić i zaskakiwać. Ostatnio jednak rzadziej bywam rozczarowany ludźmi.
To znaczy?
- Kiedyś miałem zupełnie inne podejście, chociażby podczas wezwań dotyczących zaostrzenia choroby. Jeden z pacjentów był po trzech trudnych i ciężkich operacjach. Przepisano mu leki, ale stwierdził, że nie będzie ich przyjmować, bo po nich wypadają mu włosy. Swoim zachowaniem doprowadził do ponownej hospitalizacji, ledwo dowieźliśmy go żywego do szpitala. Kiedyś bym był na niego zły, a potem rozczarowany jego postawą, bo medycyna stanęła na rzęsach, żeby mu pomóc, a on to tak po prostu zlekceważył. Teraz już się nie rozczarowuję, po prostu przyjmuję to do wiadomości. "Kiedy pan wziął ostatnią tabletkę? Dwa tygodnie temu? Okej.". Wpisuje to do dokumentacji i jedziemy do szpitala.
Kilka dni temu opublikował pan na Instagramie zdjęcie z akcji ratunkowej i opatrzył je krótkim opisem: "Ja naprawdę lubię swoją pracę". Moje pytanie brzmi — za co?
- Za wszystko, ale przede wszystkim za ludzi. Większość moich znajomych to medycy. Razem przyjmujemy porody, razem ponosimy porażki, razem wchodzimy do miejsc, o których przeciętnemu Kowalskiemu się nie śniło. Wychodzimy stamtąd z tarczą, a czasem tę tarczę niosąc za sobą. To jest coś, co mnie napędza, bo fajni ludzie naprawdę motywują. Nie wyobrażam sobie pracować od 8 do 16. W pracy potrzebuje "stałej stymulacji", a pogotowie ratunkowe, czy praca na SOR-ze, dostarcza stałego stanu "podkręcenia". Poza tym mam ten przywilej i zaszczyt, że moja praca ma sens. To, co robię, ma mniejsze lub większe znaczenie, a więc mam poczucie sprawczości.
- Do tego dochodzi przygoda. Zdarza się nam odwiedzać areszty czy zakłady karne i miejsca, do których nie wpuszcza się naprawdę nikogo, czyli np. budynki infrastruktury krytycznej czy bazy policyjne i wojskowe. Zawsze można tam kogoś poznać i dowiedzieć się czegoś nowego. Jakkolwiek to zabrzmi, praca w ochronie zdrowia to nieskończona kopalnia czarnego humoru. Wystarczy to tylko dostrzec. Nasz humor bywa drastyczny, ale tak długo, jak zostaje w naszym środowisku, to jest potrzebny. Ma działanie oczyszczające, a my często, wbrew wyobrażeniom ludzi, bywamy bezsilni. W mojej głowie jedyną opcją, kiedy coś mnie przerasta i nie chcę z tym przegrać, jest wyśmianie tego.
To po prostu odreagowywanie tych stresujących wydarzeń.
- Tak, ale to pozostaje w naszym gronie. Pacjent tego nie słyszy, nikt tego nie nagrywa. Żart po prostu pozwala cały ten bałagan przetrwać. Czasami ciężko być poważnym, ale zdarzają się sytuacje, które wzbudzają także inne emocje. Pamiętam, jak z dziewczyną wieszaliśmy na ścianie zdjęcia z wyjazdów i z rodzinnych imprez. Następnego dnia pojechałem do resuscytacji i w mieszkaniu pacjenta zobaczyłem dokładnie takie same zdjęcia, ale sprzed 40-50 lat. Aż poczułem gęsią skórkę. Jestem zdania, że życie obfituje w sceny jak z Hollywood, tylko trzeba je dostrzegać. Wracałem kiedyś od barbera i tramwaj, którym jechałem, stanął. Okazało się, że pod tramwaj jadący przed nami rzucił się chłopak. Oczywiście od razu pobiegłem w jego stronę. Po powrocie do domu, gdy emocje ze mnie opadły, dowiedziałem się, że miał tyle samo lat i nazywał się tak samo, jak mój serdeczny kolega z harcerstwa, który mając 17 lat, rzucił się pod pociąg.
Takie sytuacje są przerażające, ale czasami mam wrażenie, że nie chcemy wiedzieć, że takie rzeczy się po prostu dzieją.
- Jako społeczeństwo, wyparliśmy wiele tematów z naszego życia. Tak, jak każdy z nas się rodzi, tak każdy z nas przecież umrze. Jednak o narodzinach mówimy, a o śmierci niemal wcale. Rozumiem, że dla wielu osób ten temat może być trudny, ale to, że przymkniemy na niego oko, nie sprawi, że nagle zniknie.
- Oczywiście stres, który pojawia się podczas udzielania pierwszej pomocy to zupełnie inny temat, ale znamienne jest to, że jeszcze 100-200 lat temu umieranie było czymś bardziej "naturalnym" i dostrzegalnym. Teraz okazuje się, że jeśli odchodzi starsza osoba, wiele osób oczywiście odczuwa pustkę, żal, tęsknotę i ból, ale przy tym czują się, jakby spotkało ich coś niemal nie z tej ziemi.
- Powolne gaśnięcie i odchodzenie nas przerasta. W medycynie od lat toczy się dyskusja, czy powinniśmy resuscytować na oczach rodziny. Jedni twierdzą, że tak, a drudzy, że nie wiedzą. Ja doszedłem do wniosku, że jeżeli rodzina tego potrzebuje, to ja nie mam z tym żadnego problemu. Zdarzyło się, że trzymanie kroplówki z solą fizjologiczną i obserwowanie co robi ZRM, mimo że było to drastyczne, zostawiło rodzinę z poczuciem, że naprawdę wszystko, co można było zrobić, żeby uratować ich bliską osobę, zostało zrobione.
Zapewne często gdzieś z tyłu głowy kłębią się myśli, że może pomoc nadeszła zbyt późno albo sami czegoś nie zrobiliśmy.
- Najczęściej takie poczucie mają ci, którzy zrobili najwięcej.
22 listopada ukazała się pana druga książka. "Halo, pogotowie?" nie jest jednak typowym podręcznikiem do pierwszej pomocy i rzeczywiście widać to na pierwszy rzut oka. Przejrzyście, czasami zabawnie tłumaczy pan, jak po prostu uratować komuś życie. Skąd pomysł na akurat taką formę przekazania wiedzy?
- Przede wszystkim z kursów. Można chcieć zmienić świat i być zdziwionym, że cały czas uderza się głową o ścianę i nic się nie zmienia, a można się trochę "złamać" i napisać książkę mniej naukową. Przecież nikt nie wstaje w sobotę i nie myśli sobie: "ale jestem ciekawy, co tam u dzieci w hospicjum". Pojawia się pytanie, co zrobić, żeby taki człowiek się jednak zainteresował, zanim ktoś z jego bliskich trafi do takiego miejsca. Tak samo jest z pierwszą pomocą. Ludziom wydaje się, że wszystko wiedzą, bo byli kiedyś na kursie. Tylko kiedy rzeczywistość mówi "sprawdzam", okazuje się, że niczego nie pamiętają.
- Mam takie spostrzeżenie, że dookoła pierwszej pomocy narosły mity, które mają niewiele wspólnego z rzeczywistością. Kiedy potrzebne jest udzielenie pierwszej pomocy, hamują ludzi przed działaniem. Jeśli teraz byśmy przeprowadzili sondę uliczną, podejrzewam, że na 100 osób, 70 powiedziałoby, że zna zasady pierwszej pomocy, ale boi się pozwów, konsekwencji swoich działań i tego, że zaszkodzi, zamiast pomóc. W tych najtrudniejszych sytuacjach nie da się zaszkodzić. W tych mniej dramatycznych, zachowując podstawy logicznego myślenia, także trudno będzie komuś zrobić krzywdę. Najważniejsze jest to, żeby ludzie po prostu zaczęli działać.
Czyli nie musimy się martwić żadnymi konsekwencjami? Wielu obawia się komplikacji spowodowanych nieprawidłowym uciskaniem klatki piersiowej.
- Człowiek, który przestał oddychać, z medycznego punktu widzenia nie żyje. A jeżeli tak, to gorzej z nim nie będzie, może być tylko lepiej. Nawet, jeśli będzie go bolała klatka piersiowa, będzie miał poparzenia pierwszego stopnia od elektrod, to nic się nie wydarzy, bo powikłania mają tylko żywi pacjenci. Robimy wszystko, żeby ludzie żyli, a to, czy ktoś po naszych działaniach ma dwie, czy cztery blizny lub krzywo zszyte płaty skórne nie ma takiego znaczenia, bo tym zajmą się już lekarze specjaliści.
- Zasady pierwszej pomocy są dość jasne. Przede wszystkim patrzymy, czy jest bezpiecznie. Sprawdzamy, czy nie ma masywnego krwawienia, czy człowiek jest przytomny, czy oddycha. Jeśli tak, zabezpieczamy drogi oddechowe — np. poprzez położenie kogoś w pozycji bezpiecznej i odchylenie głowy do tyłu.
Niektórym brakuje wiedzy specjalistycznej, niektórzy boją się konsekwencji, ale czy to nie jest też tak, że my jako społeczeństwo nie udzielamy pierwszej pomocy, bo jesteśmy obojętni na cierpienie innych?
- Myślę, że nie. Zazwyczaj jeżeli dzieje się coś złego, ktoś reaguje, lepiej lub gorzej, ale zaczyna działać. Mam takie ciche marzenie, że po przeczytaniu mojej książki chociaż jedna osoba napisze mi za rok, za dwa, może pięć, że kiedy wszyscy stali i patrzyli to ona, była tą pierwszą, która zareagowała. Zgadzam się z tym, że ludziom wydaje się, że nie mają specjalistycznej wiedzy. W książce staram się jednak udowodnić, że każdy z nas ją ma, trzeba ją tylko uporządkować. Jeśli ktoś masywnie krwawi, musimy to krwawienie zatamować dokładnie w taki sam sposób, jak tamujemy skaleczenie, czyli uciskiem. Staram się podkreślić, że w pierwszej pomocy naprawdę nie ma punktów za styl, tylko punkty za wyniki. Na którymś ze zdjęć podglądowych widać, jak uczymy na kursie zabezpieczania złamanej ręki taśmą montażową. To najlepszy sposób, nie tylko w mojej ocenie. Może wygląda dziwnie, ale działa.
- Jednym ze sposobów, jak można zwiększać świadomość na ten temat, jest wplatanie tej wiedzy wszędzie gdzie się da i przy każdej możliwej okazji. Świetnym przykładem może być najnowsza książka Jakuba Żulczyka. Napisał do mnie rok przed premierą, wysłał rozdział, bo miał kilka kwestii do dopracowania. Usiadłem, zaproponowałem swoje pomysły, wplotłem podprogowo coś od siebie. W powieści jest scena, w której jednego z bohaterów przywożą pod SOR i rozkładają folię NRC. Jeden pyta drugiego, którą stroną, a ten odpowiada, że to bez znaczenia, ważne, żeby podłożyć coś między folię, na przykład koc. W ten sposób czytelnik może dowiedzieć się czegoś o pierwszej pomocy. W swojej książce wskazuje, co jest ważne, a co nie działa. Najbardziej frustruje mnie jednak to, że za nauczanie pierwszej pomocy biorą się tacy ludzie jak ja, czyli moi koledzy i koleżanki. Jedni szkolą mniej, jedni więcej, ale robimy to oddolnie. Mimo że w większości działamy komercyjnie, to jesteśmy społecznikami, bo systemowo i z punktu widzenia państwa nikogo to nie interesuje.
W takim razie co każdy z nas powinien wiedzieć o pierwszej pomocy i jakie umiejętności się przy tym przydadzą?
- Po pierwsze, najważniejsze jest własne bezpieczeństwo. To jest złota zasada, od której nie ma odstępstw. Nie oceniam ludzi, którzy ją zbagatelizowali, pomagając swoim bliskim, nawet, kiedy konsekwencje ponieśli oni albo ktoś inny i np. dzieci zostały bez matki. Jednak ucząc pierwszej pomocy, mówię, że zbagatelizowanie tej zasady kończy się tragicznie. Po drugie, jeżeli człowiek nie oddycha, to uciskamy klatkę piersiową. Jeżeli wpiszemy w Google "łańcuch przeżycia według Europejskiej Rady Resuscytacji", to pojawi się infografika ukazująca cztery ogniwa. Pierwsze z nich to "jak najszybsze rozpoznanie osoby będącej w stanie zagrożenia życia i wezwanie pomocy", drugie to "jak najszybsze rozpoczęcie wysokiej jakości uciśnięć klatki piersiowej", trzecie to "jak najszybsze wykonanie defibrylacji z użyciem automatycznego defibrylatora zewnętrznego" i czwarte ogniwo to "opieka poresuscytacyjna". Z tego wynika, że jeżeli człowiek po zatrzymaniu krążenia ma wyjść ze szpitala o własnych siłach, to ¾ roboty jest w waszych rękach. Jeżeli ktoś się boi, to chciałbym, żeby wiedział, że jeżeli się przełamie, da drugiemu człowiekowi szansę na pełen powrót do zdrowia.
- Zaczynając udzielać pierwszej pomocy warto pamiętać, że zawsze przyjedzie zespół ratownictwa medycznego. Będzie za pięć, może za 15 minut, ale zaraz dotrze, więc pomagający nie zostaną sami. Poza tym dyspozytorzy medyczni, pracujący na linii 999, mają za sobą co najmniej pięć lat pracy w pogotowiu lub na SOR-ze, więc mają wszelkie kompetencje do wspierania osób, które udzielają pomocy na miejscu. - Nie jest wstydem się bać czy spanikować, bo to się zdarza każdemu. Ja też czasami muszę wziąć trzy głębokie wdechy i się zastanowić co dalej robić. Zamiast skupiać się na artykułach Kodeksu karnego dotyczących nieudzielenia pomocy, lepiej mieć na uwadze, że to naprawdę bardzo fajne uczucie, kiedy człowiek wraca do domu i myśli sobie, że to, co zrobił, sprawiło, że ktoś nadal jest z nami po tej stronie rzeki Styks.
Wróćmy jeszcze do kwestii bezpieczeństwa podczas udzielania pierwszej pomocy. Wiadomo, że widząc wypadek samochodowy, nie należy wbiegać na ruchliwą ulicę, ale ważne są również rękawiczki podczas tamowania krwawienia. Wiem, że pan akurat zawsze ma je w plecaku, ale ogólnie mało kto nosi je przy sobie. Co w takim razie robić, gdy nie mamy dostępu do apteczki?
- Nikt nam nie uświadomił, że cztery rękawiczki to koszt mniej więcej złotówki i można je schować do plastikowego opakowania z Kinder Niespodzianki. Na co dzień nosimy przy sobie mnóstwo niepotrzebnych rzeczy. Wiem, bo często grzebię w damskich torebkach, szukając dowodu. Jeżeli dochodzi do tego, że młoda kobieta wychodzi do pracy, trzymając w dwudziestolitrowej torebce lokówkę, smoothie i dwie książki, to wydaje mi się, że jesteśmy w stanie stworzyć "modę" na noszenie rękawiczek przy sobie.
- Chciałbym, żeby na każdym kroku wisiał defibrylator i w każdym aucie była opaska uciskowa, ale myślę, że możemy znaleźć kompromis i wytłumaczyć polskim kierowcom, żeby sprawdzili apteczkę i dokupili do niej środki za 30-50 złotych, bo w sytuacji krytycznej będą mieli potrzebny sprzęt. Oczywiście czasami trzeba improwizować i nam też się to zdarza. Jeżeli trzeba, można zatamować krwawienie koszulką. Tylko o wiele łatwiej improwizuje się, kiedy musimy wymyślić zapięcie do opatrunku, a nie cały opatrunek.
W książce wyjaśnia pan, że m.in. upuszczony kubek z herbatą może być oznaką udaru, a nie roztargnienia. Co w sytuacji, gdy podejrzewamy zagrożenie życia, ale nie jesteśmy pewni? Co, jeśli wezwiemy karetkę, a okaże się to fałszywym alarmem?
- Nieuzasadnione wezwanie zespołu ratownictwa medycznego nie istnieje. Najpierw dzwoni się pod numer 112, a później następuje przekierowanie do dyspozytora medycznego, czyli medyka z doświadczeniem, którego zadaniem jest weryfikacja, czy na podstawie tego, o czym mówi osoba po drugiej stronie, zachodzi prawdopodobieństwo wystąpienia stanu zagrożenia życia i zdrowia. Nikt nam nie wlepi mandatu za wezwanie ZRM do nawet największej błahostki, ale pod warunkiem, że nie będziemy kłamać. Jeśli ktoś oszuka dyspozytora, musi się liczyć z mandatem karnym w wysokości nawet 1500 zł.
Lepiej wezwać karetkę czy samemu udać się na SOR?
- To zależy. Jeżeli mówimy o dziecku, które złamało sobie rękę i zabezpieczono ją np. chustą trójkątną, a na SOR jest pięć minut jazdy autem, to zanim ZRM przyjedzie, dziecko może już być na miejscu. Do tego transport autem będzie dla niego bardziej komfortowy, wygodniejszy i bezpieczniejszy.
- Czasami narzekamy na tzw. zwiadowcze wyjazdy, polegające na tym, żeby pojechać i sprawdzić, co się dzieje. Są męczące i frustrujące, a do tego wiążą się z wypełnianiem dokumentacji, ale przecież na tym polega praca ratowników medycznych. Bo kto ma sprawdzić, czy człowiek potrzebuje pomocy, jak nie pogotowie ratunkowe? Możemy oczekiwać od każdego człowieka, że kiedy przetnie palec sam założy sobie opatrunek albo kupi maść w aptece, jeśli od trzech dni bolą go plecy. Jednak nie możemy oczekiwać, że człowiek, który ma połamane obie nogi, sam pojedzie do szpitala. W skrajnych sytuacjach, szczególnie w pandemii, ludzie przywozili swoich bliskich z udarami, ale to była oznaka niewydolności systemu. Natomiast jeśli w naszej głowie zachodzi cień podejrzenia, że pogotowie ratunkowe może być potrzebne, to po to właśnie jesteśmy, żeby pojechać i pomóc.
- Kiedyś dostaliśmy wezwanie do trzymiesięcznego dziecka, które się zapowietrzało i płakało, a matka sobie z nim nie radziła. Przyjechaliśmy po 40 minutach. Było to wezwanie w kodzie drugim i jechaliśmy z innej części miasta. Weszliśmy do mieszkania i zobaczyliśmy zdrowego bobasa oraz zapłakaną matkę. Podniosłem to dziecko, zbadałem, a ono się do mnie uśmiechało. Nie miało gorączki, wysypki czy też innych zmian. Przewróciłem je na brzuch, spionizowałem główkę, sprawdziłem poziom nawodnienia i po prostu zapytałem matki, jak mogę jej pomóc. Zaczęła płakać i powiedziała, że nie wie. Zazwyczaj w takich sytuacjach okazuje się, że to pierwsze dziecko w rodzinie, ojciec pracuje za granicą, matka została zostawiona sama sobie. Od trzech miesięcy nie spała i po prostu sobie nie radzi. To są właśnie takie wyjazdy, które frustrują, ale kto ma do nich jeździć, jak nie my. Zdarza się, że podczas wyjazdów wszystko, co robię, ogranicza się do zbadania pacjenta, zrobienia mu herbaty, kanapki i wymienienia żarówki w kuchni. Można się z tym kłócić i krzyczeć, że pogotowie jest tylko do reanimacji, wybuchów i porodów, ale to jest część naszej roboty. W obecnym systemie jesteśmy ekspedycyjną pomocą socjalną, która raz na jakiś czas kogoś resuscytuje. Kiedy pogodziłem się z tą myślą, to zdecydowanie lepiej mi się pracuje.
Poruszył pan w książce również temat depresji oraz ataków paniki, a przecież wielu wydaje się, że pierwsza pomoc dotyczy przede wszystkim wypadków czy też urazów. Ta świadomość, że zdrowie psychiczne jest równie ważne, jest większa wśród społeczeństwa niż jeszcze dekadę temu, czy nadal trzeba przypominać, że poproszenie o pomoc nie jest oznaką słabości?
- Osiem lat temu, kiedy zaczynałem studia, ratownik medyczny, który publicznie powiedziałby, że ma depresję, dostałby łatkę psychola i zostałby po cichu wyrzucony z pracy. Obecnie, przynajmniej w mojej branży, przyznanie się do leczenia jest traktowane zupełnie normalnie. Według badań nawet 66 proc. medyków cierpi na zaburzenia ze spektrum depresji i PTSD. Jeśli chodzi o społeczeństwo to również widać zmiany, bo udało się w końcu przebić do mainstreamu z problemem kryzysu psychicznego wśród dzieci i młodzieży.
- Jednak mamy jeszcze problem zdrowia psychicznego u mężczyzn. Codziennie 15 osób odbiera sobie życie, z czego 12-13 to mężczyźni. To nie bierze się znikąd. Obserwuję to podczas wyjazdów do pacjentów. Przyjeżdżamy do mężczyzny, u którego teoretycznie wszystko w życiu jest w porządku. Prowadzi firmę, ma dwójkę zdrowych dzieci, żonę i piękny dom, a jest wrakiem człowieka. Leży na kanapie, nie jest w stanie się podnieść, mówi, że nie chce żyć, a żona już nie wie, co ma robić.
- Obecnie coraz więcej organizacji pozarządowych i stowarzyszeń angażuje się w to, by budować w społeczeństwie świadomość, że jeśli serce jest chore, bierzemy leki na serce, jeśli płuca są chore, bierzemy leki na płuca, kiedy mózg jest chory, bierzemy leki na mózg. Proszenie o pomoc nie jest oznaką słabości. Ja też o nią prosiłem i gdybym poczekał jeszcze tydzień, może dwa, to podejrzewam, że skoczyłbym z okna. Ciągle mamy bardzo dużo do zrobienia, ale i tak jest lepiej niż osiem lat temu.
Mam wrażenie, że coraz więcej osób mówi, że terapia jest w porządku i każdy powinien dać sobie pomóc. Czasami jednak nie mamy nawet świadomości, że pewne sytuacje z dzieciństwa czy z lat młodości są nieprzepracowane i odciskają piętno na dorosłym życiu.
- Pokolenie naszych rodziców jeszcze to bagatelizowało, natomiast nasze pokolenie już tego nie robi i coraz więcej osób przychodzi i mówi: "po terapii żyje mi się lżej". No to po co się męczyć? Fajnie byłoby, gdyby zawody tzw. pomocowe, nie tylko medycy, ale także policjanci, strażacy i żołnierze, mieli możliwość uzyskania pomocy w sposób systemowy. Np. po ciężkim dyżurze mogliby iść do psychologa interwencyjnego i z nim to przegadać. Niestety, do tego jeszcze długa droga. Jednak już teraz możemy tłumaczyć ludziom, że jeżeli odczuwają symptomy depresji czy ich bliscy mają objawy tej choroby, pierwszą pomocą może być po prostu uważność. W książce opisałem historię mojego przyjaciela, Tomka. Jeżeli ktoś mnie pyta o to, z czego jestem najbardziej dumny jako medyk, to z tego, że po zajęciach z psychiatrii wychwyciłem, że mój przyjaciel jest prawie w zespole presuicydalnym.
Skończyło się urwaniem kontaktu na rok, ale było warto. Nadal ma pan przyjaciela.
- Tak, przyjaciela, który żyje. Ta choroba zabiera tak wielu świetnych ludzi, że nie możemy przechodzić wobec tego obojętnie. Jeżeli przejmujemy się tym, że co roku na polskich drogach ginie ok. dwóch tysięcy osób, a próbujemy przejść do porządku dziennego nad tym, że pięć tysięcy osób odbiera sobie życie, to w mojej ocenie coś tu jest nie tak.
***