Jestem żoną, ale...
Przyrzekamy sobie wierność, ale zapominamy dodać „pod warunkiem, że...”. A trudno być lojalnym w małżeństwie, w którym wypaliła się miłość, a dwoje ludzi łączy tylko wspólny adres i rachunki. Co piąta kobieta szuka poza związkiem tego, czego nie dostaje od partnera: zachwytu, czułości, uwagi. Nie zawsze jest seks, może wystarczyć intymna rozmowa. Form zdrady jest tak wiele jak jej przyczyn. Bohaterki tego tekstu nie szukają rozgrzeszenia, tylko zrozumienia.
Zimno mi, kochany...
Karolina z Gdyni, 41 lat, germanistka, żona Adama, mama 15-letniego Staszka i 13-letniej Natalii Kacpra poznałam w komisariacie policji.
W maju 2012 roku skradziono mojego opla. Razem z telefonem i dokumentami. Musiałam złożyć zeznania. Czekałam w długiej kolejce, byłam roztrzęsiona, bo nie mogłam zadzwonić do męża. Jasnowłosy mężczyzna, który zbiegł po schodach, zatrzymał się i zapytał, czy może w czymś pomóc. Odpowiedziałam, że właściwie tak, mógłby mi pożyczyć telefon. Zadzwoniłam do Adama.
"Nie chce pani kawy?", zapytał ten człowiek. Chciałam, bardzo. Dziś cenię Kacpra za to, że zadaje celne pytania w odpowiednim momencie. "Czy nie jest ci zimno?", "Dlaczego jesteś smutna?". Mój mąż od dawna przestał pytać, czy jest mi zimno. Nie powinno być, bo przecież mamy w domu ciepło, są na świecie koce i swetry. Adam i ja pochodzimy z Braniewa, studiowaliśmy w Gdańsku. Ja germanistykę, on - informatykę. Z małego miasta wywieźliśmy przekonanie, że naszym dzieciom musi być lepiej niż nam. Ojciec Adama był alkoholikiem, w moim domu żyło się przeciętnie.
Pracę dostaliśmy szybko, skandynawska firma handlowa potrzebowała specjalisty od ochrony systemów, a społeczne liceum miało etat nauczycielki niemieckiego. Kupiliśmy mieszkanie w Gdyni. Po roku urodził się Staś, po dwóch następnych Natalka. Adam pracował bardzo dużo. I długo. I tak zostało. Jest ambitny, chce awansować. Ja też jestem. Rok temu zrobiłam uprawnienia tłumacza, zaryzykowałam - zwolniłam się ze szkoły i zatrudniłam w firmie założonej przez młode dziewczyny. Wypaliło. Adam podsumował: dobry ruch. Nawet nie otworzyliśmy wina.
Kacper, który mnie poznał, gdy pracowałam jeszcze w szkole, przytulił i powiedział: "Zaimponowałaś mi". Adam się cieszy, gdy sprawy idą do przodu. Nasza rodzina jest jak firma, która powinna działać sprawnie. Kiedyś mąż podkradał wujowi poloneza i zabierał mnie na koncerty. Miał fantazję. Ale to pamiętam słabo. Natomiast w ogóle nie mogę sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz powiedział mi: "Kocham cię".
Szaleństwo rujnuje
Pierwszy raz wyjechaliśmy z Kacprem jakieś pół roku po tej kradzieży. Po wizycie w komisariacie zadzwoniłam do niego, podziękowałam za pomoc. On zadzwonił po tygodniu, ja znowu po kilku dniach. Umówiliśmy się na sushi.
Dlaczego to zrobiłam? Nie wiem. Przechodziłam trudny okres, chorowała moja mama, walczyliśmy w sądzie o podział spadku, który dostał mąż - nazbierało się. Może po prostu potrzebowałam ciepłego słowa... Kacper kończył trudny związek, chciał się wygadać.
To pierwsze spotkanie było naprawdę niewinne. Rozmawialiśmy. Dawno tak długo z nikim nie gadałam, zapomniałam, jakie to fajne. Adam jest rzeczowy, zerojedynkowy. Tak-nie, robimy-nie robimy, kupujemy-nie kupujemy... Z Kacprem spotykaliśmy się najpierw tylko na obiad albo kawę.
Schudłam. Mąż wzruszył ramionami. A Wiktor powiedział: Wyglądasz pięknie!
W listopadzie zadzwonił: "Możesz udać, że masz wyjazdową konferencję?". Wiedziałam, co to oznacza. Zabrałam do walizki najładniejszą bieliznę. Pojechaliśmy do Juraty. Płakałam, kiedy po wszystkim on poszedł do łazienki. Nie z poczucia winy. Ze wzruszenia. Od dawna nikt nie dał mi tyle czułości. A on całował mnie w usta. Adam nie robił tego od lat. Boże...
Wróciłam do domu. Czułam się jak świnia. Ze wstydu nie mogłam podnieść oczu. I wiedziałam, że zrobię to znowu...
Od półtora roku mam kochanka. Czuję, że dla niego jestem ważna. Mąż? Wmawiam sobie: skoro on nie wie, nie cierpi. Myślę: kiedyś mu to wynagrodzę. Choć nie wiem jak... Nie umiem skończyć tej znajomości.
Pracuję ciężko, czasem biorę zlecenia ponad siły, żeby się zmęczyć i już tylko chcieć spać, nie myśleć. I żeby zarobić, bo wtedy mogę kupić telefon Stasiowi, torbę Converse Natalce. Dać im coś, czyli zmniejszyć poczucie winy. Staram się angażować w życie rodziny. Razem jeździmy na wakacje, płacimy rachunki, robimy remont kuchni. Rozpaczamy, że zdechł pies. Jestem tu i jestem tam. Mam poczucie winy. I czuję się szczęśliwa, kiedy Kacper porywa mnie na plażę.
Spotykamy się raz, dwa razy w miesiącu. Czekam na to. Te dni są świąteczne, wesołe. Ja jestem wesoła. W mojej małżeńskiej spółce bardzo długo czułam się zobowiązana być poważną i odpowiedzialną. A szaleństwo jest nieodpowiedzialne. Rujnuje firmy.
Coś mi zarzucasz?
Kiedy miesiącami robi się coś złego, jakość tego zła się nie zmniejsza. Nie można przyzwyczaić się do wyrzutów sumienia. Wiem, że krzywdzę. Próbuję osłabić uczucie niechęci do siebie, tworząc iluzoryczne "zabezpieczenia". Na przykład nigdy nie ugotowałam Kacprowi jedzenia. Przygotowanie posiłków uznałam za coś, co mogę dawać tylko moim bliskim. Nie opowiadam mu o Adamie. O tym, że stał się oschły i przytył, że kochamy się raz na miesiąc, że nie orientuje się, kto to jest Krystian Lupa, choć kiedyś lubił teatr.
Kacprowi daję swoją uważność. Biorę od niego ciepło, którego potrzebuję. Wzmacnia mnie podziw w jego oczach, akceptacja, słowa, że do czegoś go zainspirowałam. Do przeczytania książki Reginy Brett, o której mówiłam fajne rzeczy, albo do kupowania polskich produktów, bo to ma sens...
Wiem, że kiedyś Kacper znajdzie inną kobietę, wolną. Czuję to. Nie chcę wracać do Adama z poczuciem klęski. Z Kacprem nauczyłam się, ile znaczy rozmowa. To, że siadamy naprzeciw siebie i dajemy sobie czas. Rozmawiamy spokojnie: to jest OK, z tym sobie nie radzę, a za to chcę być doceniona, tamto mnie dziwi. Czy to może się udać z moim mężem? Nie wiem. Niedawno próbowałam mu powiedzieć, że coś się między nami popsuło.
"Nie rozumiem, o co chodzi. Coś mi zarzucasz?", mruknął znad rachunku za telefony i wybrał numer infolinii. Człowiekowi z biura obsługi klienta poświęcił dwadzieścia minut, na rozmowę ze mną nie miał już czasu. Spróbuję jednak powalczyć o jego uwagę. Bo wciąż myślę, że warto.
On w mojej głowie
Hanka z Warszawy, 34 lata, urzędniczka, żona Roberta, mama 7-letniego Krzysia.
Podczas ostatnich ferii syn na nartach skręcił nogę. Lekarz w małym szpitalu powiedział: "Raczej nic groźnego", ale ja wolałam wracać do domu. Robert był zły, zostały jeszcze cztery dni, wykupiony karnet, hotel. Zaproponowałam: ja wrócę z małym. Zgodził się.
Zadzwoniłam do Wiktora, żeby mu powiedzieć, co się stało, w drodze dostałam od niego SMS: "Macie jutro wizytę u świetnego ortopedy w klinice na Szaserów". Wiktor jest moim kolegą z liceum. Właściwie byłym chłopakiem, chodziliśmy ze sobą przez całą trzecią klasę. Spotkaliśmy się znowu rok temu. Ja w urzędzie gminy pracowałam już długo, Wiktor został nowym szefem jednego z działów. "To ty?", "A to ty?!", wyściskaliśmy się. Kawa na mieście, kilka maili - szybko odświeżyliśmy znajomość.
Wiktor dalej lubił sport (kiedyś uprawiał wioślarstwo), ja wciąż chodziłam w dżinsowych koszulach. Tyle że w większym rozmiarze i trochę mi było wstyd z tego powodu. Mój mąż nie należał do mężczyzn, którzy wymagają, żeby kobieta przez całą dobę chodziła w szpilkach. Ma być wygodnie. Robert zajmuje się aktywizacją społeczności lokalnych, pracuje nad ważnym unijnym projektem. Ja dbam o dom. Przygotowuję obiad na 17, chodzę na wywiadówki Krzysia. Zaczęłam studia zaoczne, ale odpuściłam.
Robert twierdzi: albo, albo. Rodzina albo kariera. Ma koleżanki, które poświęciły się pracy i przegapiły czas na dzieci. Inna rzecz, że niektóre z tych koleżanek bardzo chwali. Wciąż słyszę: wyobraź sobie, Majka wywalczyła staż, Iza wygrała konkurs... Ja nie wygrywam, bo nie startuję. Gdy próbowałam odświeżyć pomysł studiów, Robert się wściekł. A gdy jest zły, zaczyna krzyczeć. Boję się tego krzyku.
Moja rzecz
Któregoś dnia Wiktor zapytał: "Hanka, ty dalej malujesz?". Maluję? Już nie pamiętałam, że kiedyś to robiłam. "Może namalowałabyś coś do pokoju naszej córki, robimy jej remont". Zaskoczył mnie. Wieczorem myślałam o tym, z czego zrezygnowałam w ostatnich latach. Amatorskie śpiewanie, fotografia, aerobik... Niedobrze. Z Wiktorem rozmawialiśmy coraz częściej. Czułam w nim bratnią duszę. "Nie cierpię tej kobiety, kiedyś założę jej sprawę o mobbing", napisałam o mojej szefowej w którymś mailu do niego. "Przestań się tym przejmować, życie jest gdzie indziej", odpisał.
Wiktor ma dystans do świata, który ja też chciałbym mieć. Może za dużo na siebie biorę? Za mało myślę o sobie? A... o nim? Zadałam sobie ćwiczenie: wyobrażaj go sobie częściej z córką u boku, z żoną za rękę - to miało przywracać mnie do pionu.
Właśnie, Alicja. Poznałam ją, bo zaprosili nas na kolację, no i żebym obejrzała ten pokój córki. Poszłam sama, Robert w weekendy nie lubi ruszać się z domu. Alicja to szczęściara. Wiktor ją bardzo kocha, pomaga w kuchni, odwozi do kosmetyczki. Zazdroszczę jej. Postanowiłam zapisać się znowu na fitness.
Po dwóch miesiącach Wiktor pochwalił: "Hanka, super wyglądasz!". Robert mruknął: "Jeśli uważasz, że dla figury warto poświęcać sześć godzin w tygodniu - twoja rzecz". Moja rzecz. Uświadomiłam sobie, że przestaliśmy mieć rzeczy wspólne. Robert miał swoją pracę, znajomych, programy w telewizji. Ja miałam mało. Zrobiło się więcej, kiedy kupiłam w końcu farby. Namalowałam całkiem ładny obrazek na ścianie u córki Wiktora. Byłam z siebie dumna. To dzięki Wiktorowi.
Już nie wyobrażałam sobie lunchu w pracy bez niego. On żartował, coś opowiadał, mrużąc zabawnie oczy. Prawie nie ma zmarszczek wokół oczu. Nosi bladoróżowe koszule, jakich mój mąż nigdy by nie włożył. Powstrzymywałam się: nie porównuj ich. Mąż to numer jeden, nawet w wyciągniętym swetrze.
Co na to Wiktor?
Kiedyś zerknęłam na biling i zamurowało mnie: aż tyle SMS-ów do jednego adresata? Czy nie przesadzam? Męczące pytanie, uciekam od niego. Po prostu bardzo lubię Wiktora. Lubię pisać do niego e-maile i dostawać pogodne odpowiedzi w stylu: "Głowa do góry!". Lubię jego rady i pomoc. Choćby z tym ortopedą dla Krzysia. Miły gest, tak robią przyjaciele. Czy przyjacielowi kupuje się szalik? Niedawno stojąc przed wystawą, pomyślałam: "Ten szary szal byłby idealny do marynarki Wiktora. Stop, za daleko" - zmitygowałam się. Od tego jest Alicja.
Po minucie zdałam sobie sprawę, że do głowy mi nie przyszło kupić ten szalik Robertowi! Łapię się na tym, że coraz częściej myślę: skoro Wiktor podpowiedział, żeby zapisać Krzysia na karate - chyba tak zrobię. Zasugerował, że powinnam wymienić opony w aucie. Zadzwonię do warsztatu. On jest po prostu serdecznym kumplem, życzliwym z natury, ale ja interpretuję to po swojemu. W wielu sytuacjach zastanawiam się, co on by teraz zrobił, co by powiedział. Zauważyłam, że obecność Wiktora pomaga mi w wielu sprawach. Stałam się odważniejsza, pewniejsza siebie. Poważnie myślę o złożeniu papierów na uczelnię...
Jedno nie daje mi spokoju: czy ja w ten sposób nie krzywdzę Roberta? Od pewnego czasu, kiedy zasypiam koło niego, myślę o Wiktorze. Czy to już zdrada? Czy mam do tego prawo? Rozgrzeszam się w myślach: przecież nie ma mowy o romansie. On nigdy mnie nawet nie dotknął. Ale kiedy sobie myślę, że mógłby to zrobić, uśmiecham się... Jestem zła? Niewdzięczna? Powinnam przestać? Dlaczego nie mogę?
Znalazłam w internecie ładne zdjęcie Wiktora, z rodzinnych wakacji. Wydrukowałam. Odcięłam Alicję. Przepraszam.
Wet za wet
Bogna, 32 lata, mieszka pod Wrocławiem, żona Marcina, mama 5-letniego Piotrusia.
Poznaliśmy się na studiach. Marcin kończył ogrodnictwo, ja weterynarię. Oboje chcieliśmy uciec z miasta. Wzięliśmy ślub rok po dyplomie. On sprzedał mieszkanie po babci, zaryzykowaliśmy - pod Wrocławiem założyliśmy małe gospodarstwo produkujące ekologiczną żywność. Łączyła nas pasja, poczucie humoru, ambicja. Pasowaliśmy do siebie. Wieczorami siadaliśmy na ławce przed domem i piliśmy wino. Rano na zmianę robiliśmy sobie tosty. Marcin pamiętał, którego dnia wychodzą moje ulubione czasopisma, i przywoził mi je z miasta, ja jeździłam do Wrocławia na wszystkie mecze jego drużyny siatkówki.
Dlaczego mi TO zrobił? Nie wiem. Pewnego dnia usiadł naprzeciwko i powiedział: "Bogna, nie będę mógł żyć, jeśli ci tego nie powiem: zdradziłem cię. Raz. I więcej tego nie zrobię". Zaniemówiłam. Poczułam się jak oblana kwasem. Jak to?! Przecież wiedział, że jedyną rzeczą, której nie umiałabym mu wybaczyć, jest zdrada. Dlaczego, z kim?! Chciał wszystko powiedzieć od razu. Stara koleżanka ze studiów, prowadzi teraz restaurację. Miał z nią podpisać umowę, zaprosiła go do siebie, wspólnik, który miał przy tym być, nie przyszedł.
Zwabiła go? Może. Poczęstowała winem, żartowali, wspominali, w pewnym momencie ona po prostu się do niego przytuliła. Była zdecydowana, a jemu coś odbiło. Poniosło go, zgłupiał, odjechał. Żałuje, ma się za dupka, przeprasza, idzie pod prysznic. Uciekł. A ja zostałam przerażona. Przyjaciółka poradziła: "Mężczyźni są prostolinijni. Uwierz, jeśli mówi, że żałuje. Nie rób nieprzemyślanych kroków".
Przez kilka dni trwałam jak mumia, nie odzywałam się do nikogo. Po miesiącu na teście ciążowym zobaczyłam dwie kreski.
Bez przebaczenia
Czy on ją jeszcze widuje, jak ona WTEDY pachniała, jakiego koloru miała biustonosz, paznokcie? Włosy spięte czy rozpuszczone? Ile to trwało, co mówili do siebie potem? Te pytanie męczyły mnie cztery lata. Nie traciły nic ze swojej mocy. Choć życie kazało mi się przymierzyć do wybaczenia. Urodziłam syna.
Marcin wstawał do dziecka w nocy. Uczył Piotrusia chodzić, podtrzymując go na ręczniku, a potem jeździć na rowerze. Robił wszystko, co robi dobry ojciec. A ja tłumaczyłam sobie: chce odpracować, zatrzeć winę, nie robi tego z miłości. Następnego dnia żałowałam tych myśli, robiłam mężowi gołąbki i kupowałam mu nową płytę. Pozwalałam, żeby mnie całował i szłam z nim do łóżka. Ale zawsze, gdy mnie dotykał, wracała myśl o tamtej kobiecie: czy była bardziej namiętna? Czy pozwoliła na to, na co ja nie pozwalam?
Masz genialne piersi, czytałam, udając przed mężem, że piszę służbowy SMS.
Żyłam z nią w trójkącie. Nienawidziłam jej. Nienawidziłam Marcina, milczenia na jej temat, niewracania do sprawy. I kochałam go jednocześnie. Szpiegowałam - sprawdzałam SMS-y i kwity z parkomatów, zapach na koszulach. Wpadałam w obsesję. Poszłam do znajomego księdza.
- "Jeśli kochasz, wybacz - powiedział. - Złóż swoje cierpienie na jakimś ołtarzu". Jakim?
Przez kilka tygodni próbowałam: w intencji wyjścia z alkoholizmu mojego szwagra ja wybaczę Marcinowi. Targowałam się: jeśli o wszystkim zapomnę, los mi odpłaci wielkim sukcesem. Co za bzdura! Zrozumiałam, że po prostu nie potrafię wybaczyć. Co zrobić? Musi istnieć jakiś sposób, żeby zwalić z siebie ten kamień.
Czuję ten brud
Tego chłopaka spotykałam regularnie od miesięcy. Jeżdżę na basen o szóstej rano, on też. Lubiłam patrzeć, jak pływa, i on to musiał zauważyć. Pewnego dnia kupiłam ładniejszy, skąpy kostium. Siedziałam na brzegu basenu i po prostu gapiłam się na piękne ramiona wynurzające się z wody. Nakręcałam się i modliłam, żeby TO stało się jak najszybciej. Stało się w kabinie mojej przebieralni. Dwie, może trzy minuty. On się uśmiechnął na pożegnanie. Ja w drodze powrotnej wyrzuciłam do śmietnika nowy kostium.
Chciało mi się wymiotować, ale liczyłam na satysfakcję, czekałam, aż ona wyprze niesmak. Satysfakcja jednak nie nadchodziła. Ugotowałam gołąbki. Próbowałam przypomnieć sobie tego chłopaka: silne uda, tatuaż na karku. Wspomnienie nie wzbudzało podniecenia. Zadzwoniłam do przyjaciółki. "Tylko mu o tym nie mów, błagam cię!", poradziła. Bo co? Gdybym opowiedziała z detalami, bylibyśmy kwita.
Prawo talionu: wet za wet. Powiedzieć? Czy zostawić w sobie i mieć odtąd wysepkę, do której można przybić, gdy tamta kobieta znowu pojawi się w naszym łóżku? Zemścić się, przypominając sobie tuż przed orgazmem arabeskowy tatuaż...? Męczyłam się. Aż pewnego dnia zrozumiałam, jaką jestem idiotką. Właściwie nie stało się nic wielkiego. Marcin wrócił z pracy, wcisnął się między mnie i Piotrusia, gdy oglądaliśmy na sofie "Ojca Mateusza", objął nas i powiedział: "Jak ja tęskniłem do tej chwili...".
Chciało mi się płakać. Czy ja jestem nienormalna? Po co to zrobiłam?! Zachowałam się jak prymitywna dziwka. Postanowiłam natychmiast się "wyjałowić". Piling, kąpiel, po godzinie następna. Nic. Dalej czułam się brudna. I czuję się do dziś. Niedawno dostałam SMS o treści: "Może to powtórzymy?". Nie wiem, skąd ten chłopak ma mój numer. I do czego jest zdolny. A jeśli Marcin się dowie?
Smak tajemnicy
Emilia z Legnicy, 29 lat, żona Michała, prowadzi małą firmę.
"Żeby odnaleźć źródło, musisz iść po prąd - ładne, prawda?", taki SMS przysłał mi niedawno Filip. On nie uważa, że posługiwanie się sentencjami jest infantylne. A mój mąż właśnie tak sądzi. On jest oburzony, że mnie kompletnie nie interesuje zbiorowy pozew przeciw zmowie banków w sprawie kredytów we frankach, choć i my mamy taki kredyt. Uważa też, że powinnam bardziej zaangażować się w sprawy wspólnoty mieszkaniowej, bo jeśli mi się nie podoba, że ludzie nie sprzątają po psach, to na zebraniu mogłabym przeforsować jakieś rozwiązanie.
Dziwi się, że mogę od trzech lat tkwić w tym samym miejscu, w dodatku tak mało ambitnym, czyli w mojej kwiaciarni. Nie przyjmuje argumentu, że po bukiety ślubne przyjeżdżają do mnie klienci z całej okolicy. W dodatku mój mąż mówi do mnie "Emilio", czego nie znoszę. "Milko, tęsknię do Twego zabawnego »r«", lubię ten SMS od Filipa. Wymawiam "francuskie r" i kiedyś się tym przejmowałam, miałam kompleks.
Mój mąż uważa, że nie powinniśmy w ogóle zastanawiać się nad kompleksami, bo wtedy generujemy je sami. Michał jest rozsądny i umie wychodzić z trudnych życiowych sytuacji. Nie daje się oszukiwać w restauracji, zawsze porównuje rachunki z cenami w karcie. Rozmowy z telemarketerami ucina po jednym zdaniu, odnosi do sklepu przeterminowane produkty (po czym robi mi wykład o skutkach nieczytania etykiet). Kiedy go poznałam, jego stanowczość podziałała jak afrodyzjak.
Ja zawsze byłam raczej z tych, którymi trzeba się zaopiekować. Spotkaliśmy się na imprezie u koleżanki. Michał już pracował w firmie ubezpieczeniowej, ja byłam na trzecim roku zaocznej administracji. On się zakochał. A potem sam wybrał moją sukienkę ślubną.
Moja godzina
Filipa poznałam w kwiaciarni. Bukiet dla starszej pani, dobrze pamiętam: kolorowe frezje. "Wyjątkowo ładny", powiedział i wziął wizytówkę. "Jubilatka zachwycona, jeszcze raz dziękuję", od takiego SMS-a się zaczęło. Odpowiedziałam coś miłego. On przyszedł znowu, przed imieninami Marii. Poprosił o bukiet białych róż. Dla kogo? Nawet mnie to nie zainteresowało. Rozmawialiśmy o filmie "Drogówka". Patrzyłam na jego ręce: szczupłe palce, zadbane paznokcie.
"Myślę o pani, wiem, że nie powinienem...", coś w tym rodzaju napisał wieczorem. "Ma pan ładne ręce", sama nie wiem, czemu odpowiedziałam w ten sposób. Było miło, miałam dobry nastrój... "Może to jakiś stalker, uważaj", ostrzegła mnie siostra.
W internecie sprawdziłam nazwisko, na które Filip zamówił kwiaty. Tylko jakiś KRS - firma budowlana, spokojnie. Zaczęłam ukrywać komórkę przed Michałem.
Z Filipem przeszliśmy na ty. Założyłam specjalną skrzynkę. Dałam mu swój adres mailowy. Z czasem miałam sekretną godzinę czytania wiadomości - zawsze o 20, kiedy Michał wychodził pobiegać. Filip opowiadał: "Miałem fajny dzień w pracy. Chciałbym to uczcić z Tobą. Co byśmy robili, Milka?".
Odpisywałam coś lekko pikantnego. Gdy mąż pytał: co robisz? - odpowiadałam, że szukam taniego lotu na wakacje. Był ze mnie zadowolony. A ja nareszcie wyluzowałam. Nieidealna żona? To nie jest koniec świata. Posiadanie tajemnicy dodawało kolorów mojemu życiu z mężczyzną zasadniczym.
Tylko gra
Po wakacjach wysłałam Filipowi swoje zdjęcie z Chorwacji. "Masz genialne piersi. Chciałbym..." itd. Jego ton stawał się coraz odważniejszy. To mnie kręciło. Ale po siedmiu miesiącach znajomości zadałam sobie pytanie: właściwie dlaczego Filip nigdy nie zaproponował nic więcej? Czeka, aż ja zrobię pierwszy krok? A może... on, podobnie jak ja, woli tylko "grę wstępną"? Może także chce mieć swój sekret na boku, odskocznię? Może wcale nie jest zapracowanym singlem, jak twierdzi, tylko ma żonę i trójkę dzieci? Albo despotyczną matkę, osobowość dwubiegunową, a może jest gejem? Dlaczego wiem o nim tak mało? Może dlatego, że więcej nie potrzebuję?
Po prostu bawi mnie myśl, że komuś się podobam, goszczę w jego fantazjach. Tylko że... ten ktoś nie jest taki zupełnie prawdziwy. Prawdziwy jest mój mąż, który odwozi mnie do pracy, ubezpiecza nasz dom i mówi, że chciałby już mieć dziecko. Prawdziwe są śniadania z nim i kłótnie o ciuchy do biegania zostawione na łóżku. O co mi wobec tego chodzi? "Zobaczysz, on ma kobietę, ona się w końcu dowie, namierzy cię i pożałujesz", postraszyła ostatnio siostra. Ale Filip przysłał wtedy ten SMS o źródle. To było urocze. Jak z tego rezygnować?
A jeśli Michał wszystko odkryje? Powiem, że Filip mnie sprowokował. Konfrontacja? Nie sądzę, by Filip był na nią gotowy. On nie jest tak silny jak mój mąż. W sumie Michał jest całkiem w porządku. Brakuje mu tylko tego ognia, który rozpaliłby mnie do białości. Czy ja traktuję Filipa jak zabawkę? Nie. Ta gra jest wspólna. Nie jestem perfidna. Ale czuję, że mam jakąś ciemniejszą stronę. Mąż jej nie zna i w tym cały smaczek.
Skok w bok
Monika z Poznania, 43 lata, bizneswoman, żona Kuby, mama dwóch nastolatek.
Zawsze miałam zasady i to imponowało mojemu mężowi. Zasady i siła przebicia. W moim rodzinnym Sławnie trzeba było walczyć. Mama mówiła: "Zrób wszystko, żeby się stąd wyrwać". Wychowawczyni wzruszała ramionami: "Handel zagraniczny? Nie za wysokie progi?". Walczyłam. Średnia pięć zero na maturze, szósta lokata na liście przyjętych na UAM w Poznaniu. Pierwsza praca w sieci supermarketów, szybko stanowisko szefa sprzedaży, potem własna firma.
Nie musiałam chodzić na manify. Moje życie było manifą.
Kubę poznałam w klubie. On był barmanem, choć najpierw udawał, że współwłaścicielem. Chyba chciał błysnąć. Nie musiał akurat tym, i tak mi się podobał: dobrze wychowany, dowcipny, oczytany. Polubiłam go. Zaczęliśmy razem grać w tenisa. On czasem kupował bilet do kina, ja zabrałam go raz na weekend do Berlina.
Wkrótce Kuba został przedstawicielem sieci komórkowej, kupił małe mieszkanie. Po parapetówce kochaliśmy się pierwszy raz. Wcześniej nic z tych rzeczy. Wzięliśmy ślub kościelny, mieliśmy wesele na 120 osób. Córki urodziłam rok po roku. Mąż bardzo chciał mieć syna, więc nie wykluczaliśmy, że rodzina jeszcze się powiększy. Z czasem było coraz trudniej biec przez życie w tym tempie. Przyszedł kryzys i handel wyrobami ze skóry, czym zajmowała się moja firma, przestawał się opłacać. Musiałam zmienić branżę, otworzyłam biuro nieruchomości.
Praca zabierała mi dużo czasu, ale potrzebowaliśmy pieniędzy. Zdecydowaliśmy się posłać córki do prywatnego przedszkola. Kuba też się starał, jednak w jego zawodzie, wiadomo, kokosów się nie zarobi. Nadrabialiśmy optymizmem. "Moni, w razie czego zawsze coś wymyślisz", śmiał się on. A ja coraz mniej lubiłam fakt, że jestem w tym domu liderem.
Stan niekontrolowany
Nie opowiadamy dowcipów o Żydach, nie bierzemy kredytów większych niż 20 tysięcy, reagujemy, gdy sąsiedzi biją dzieci, nie zdradzamy się. Święte zasady, z których byłam dumna. Szliśmy dobrym kursem. Żyliśmy na przyzwoitym poziomie, zmienialiśmy auto co dwa lata. Chwaliliśmy się, że dziewczynki są wolontariuszkami. Przyjemna stabilizacja. Lubiłam myśl, że jestem dobrze zorganizowana, kontroluję sytuację.
Aż zdarzył się pochmurny dzień w czerwcu ubiegłego roku. Byłam służbowo w Pradze. Pojechałam tam z dwiema koleżankami z firmy. Przywitało nas troje biznesowych partnerów. Po spotkaniach służbowych oprowadzał nas po mieście Jan - najmłodszy z czeskiego teamu. Pewny siebie, wyluzowany, trochę denerwujący. I bardzo przystojny. Miał olbrzymią wiedzę historyczną, wcześniej pokazał, co potrafi w biznesie. Spodobał mi się jako partner do interesów.
Prowokował mnie. Czułam, że łamię świętą zasadę. Odpłynęłam i nie żałuję.
W pubie broniłam się przed myślą, że podoba mi się także jako facet. Kiedy podawał mi piwo, przytrzymał lekko moją dłoń w swojej i spojrzał zuchwale w oczy. Zrobiło mi się gorąco. Poszliśmy na spacer. Zaczęło padać. Miałam na sobie lekką sukienkę, szybko zmarzłam.
Wtedy Jan zdjął marynarkę i narzucił mi na ramiona. Moje koleżanki mokły również, a on wybrał mnie! Bez pytania, bez komentarza. Był władczy, to mi się podobało. Gdy oparłam się o balustradę mostu, poczułam, że on stoi za mną, blisko. Ewidentnie prowokował. Po kolacji powiedział stanowczo: "Odwiozę cię do hotelu". W holu wziął mnie za rękę i zaprowadził do windy. Tam tylko na mnie patrzył, oddychał szybko. Było mi duszno, dobrze. Potem Jan wyjął klucz z mojej dłoni, otworzył drzwi i wciągnął mnie do pokoju. Stało się.
Nie ma tego złego?
W samolocie miałam kaca. Kiedy weszłam do domu, byłam pewna, że Kuba zaraz mnie rozszyfruje, uciekłam z prezentami do pokoju córki. Wszystko w domu wydawało mi się inne. Oni inni, ja inna. Czy zła? Nie umiałam tego ocenić. Po pierwszym szoku wpadłam w dziwny, ale przyjemny stan. Czułam się rozwibrowana od środka.
Każdy przystojny mężczyzna budził miły dreszcz, wydawało mi się, że wszystkie osoby, które kogoś zdradziły lub robią jakieś nieprzyzwoite rzeczy, wyłapują się w tłumie, mają swój kod spojrzeń, uśmiechów. Kupiłam weselsze ubrania, pierwszy w życiu kapelusz. I holenderski rower. Zrobiłam się bardziej, bo ja wiem... sensualna. I więcej rzeczy mnie cieszyło. Znów śmiałam się ze starych dowcipów męża. Całkiem fajny z niego facet. Pogodny, życzliwy i zna się świetnie na rzeczach, których ja nie ogarniam - samochód, ogród, zakupy przez internet. Jakbym zobaczyła go na nowo.
Przypomniała mi się książka Katarzyny Miller "Kup kochance męża kwiaty". Może ten mój "skok w bok" wcale nie był czymś aż tak złym? Gryzło mnie tylko, że złamałam jedno z moich żelaznych przykazań. Uległam pokusie. Ale przecież wciąż sortuję śmieci i nie robię debetu na koncie. I to akurat się nie zmieni. Nigdy więcej nie widziałam Jana. Zamknęłam go w oddzielnej szufladce wspomnień. Czasem ją otwieram.
Widzę jego bladoniebieskie oczy i dwuznaczny uśmiech. I lubię myśl, że ten piękny mężczyzna był dziesięć lat młodszy ode mnie.
Agnieszka Litorowicz-Siegert
TWÓJ STYL 6/2014