Korzenie zapuszczam w asfalt

Bilet w jedną stronę. Tak myślały, jadąc z małej miejscowości do Warszawy. Bo jeśli się nie uda, nie ma dokąd wracać. Wymarzone pracownice. Często znienawidzone koleżanki. Dziewczyny z prowincji, które robią karierę w dużych firmach. Janczarki gotowe na nadgodziny i grę nie fair. Awans, służbowe auto - to cel. Grażyna i Ula mówią o zyskach. I cenie, jaką zapłaciły za marzenia. Bardzo chcą wierzyć, że bilans wychodzi na plus.

 
 Twój Styl
Od rodziców dostałam 450 złotych na nowe życie. "Radź sobie", usłyszałam od mamy
 Karolina MichaowskaTwój Styl

Podbić Manhattan

Grażyna z Maćkowej Rudy na Suwalszczyźnie. 31 lat. Kariera w zachodnim wydawnictwie. Zwolniona za korupcję. Żyje z myślą: jeszcze będę na topie.

Na ścianach kilkadziesiąt fotografii. Pamiątki błyskotliwej kariery. Z Adrianem Brodym na tle hotelu Carlton w Cannes. I w białym hummerze na Krakowskim Przedmieściu. O takim aucie Grażyna marzyła kiedyś jako dziewczynka. W pamiętniku pisała: "Będę jeździć limuzyną z ekstrafacetem, który zabierze mnie na kolację do restauracji na ostatnim piętrze wieżowca".

Warszawa wydawała się Grażynie Manhattanem. I tak myślała, wsiadając do pekaesu po maturze. Plan był jasny: zdać na studia na wydziale zarządzania. I pracować w biurze, gdzie jest ekspres do kawy, a pracownicy mają na szyi karty magnetyczne. To był symbol przynależności do lepszego świata.

Grażyna: - Nie dostałam się na studia. I tak byłam dumna, że zabrakło mi tylko paru punktów. Na szkołę prywatną nie miałam pieniędzy. Od rodziców dostałam 450 złotych na nowe życie. "Radź sobie", usłyszałam od mamy. Ojciec pożegnał się szorstko: "I tak tu wrócisz, tam nie ma miejsca dla dziewczyn z prowincji. Chyba że męża znajdziesz... Tylko z pieniędzmi".

- Chciałam uciec z tego zacofanego świata. Maćkowa Ruda. Najlepszy lokal to bar Pod Lasem. Ryczący co wieczór telewizor. Ciemne okna po 22. Atrakcje? Festiwal sękacza - Grażyna opowiada o rodzinnym mieście. Ojciec, policjant, szanowany przez sąsiadów, znienawidzony przez rodzinę. - Pił co dzień. "Mam nerwową pracę", tłumaczył. Mama skończyła technikum cukiernicze. Po ślubie została w domu. "Tata nie chciał, żebym pracowała. Obiecywał, że wszystko nam zapewni", tłumaczyła. Nie zapewnił. Pił coraz więcej, a mama dorabiała zbieraniem jagód, grzybów, jabłek. "Córeczko, nie rezygnuj z siebie", mówiła, kiedy razem oglądały serial "Capital City" o karierze w centrum finansowym.

- Pojechałam szukać mojego Capital City - uśmiecha się Grażyna, zakładając okulary od Toma Forda.

Junior w openspace

Wynajęty pokój w Ursusie, za ścianą współlokator Leszek - uroczy gej z Nowej Soli. Dzięki niemu Grażyna znajduje pierwszą pracę asystentki w studiu dubbingu. Sprząta, pilnuje, by aktorzy mieli kawę, zagaduje, jak minął im weekend. Jedna z aktorek przychodzi do studia z pieskiem.

Któregoś dnia mały labrador znika. Grażyna biegnie przez trzypasmową ulicę, ratuje szczeniaka sprzed auta. Roztrzęsiona aktorka ściska ją: "Jak ja ci się odwdzięczę? Dziewczyno, marnujesz się. Moja przyjaciółka Ewa jest dyrektorem wydawniczym. Szuka ludzi do marketingu. Umów się na rozmowę" - i wystukuje numer.

Grażyna: - Podczas interview po drugim ziewnięciu Ewy i słowach "skontaktujemy się", zaryzykowałam: "Jak się miewa szczeniak przyjaciółki?". Zdziwienie. Krótko opowiedziałam, jak zostałam bohaterką. "Jeśli potrafisz tak się zaangażować w pracę, jak w ratowanie obcego psa... Masz pół roku stażu. Potem możemy pogadać o awansie".

Wieczorem zadzwoniłam do domu: "Mam biurko w przeszklonym biurze. Będę junior brand managerem! - Ale co to znaczy?" - zapytała siostra. Współlokator Leszek krytykuje nijakie ubrania, ale pomaga wybrać strój na pierwszy dzień. Na przystanku Grażyna stoi w kupionych na przecenie platformach i garsonce. Wjeżdża windą na 14 piętro. Dostaje kartę magnetyczną.

- Chłonęłam zapach wykładziny, szum komputerów. Pierwsze zajęcie - przepisywanie tabel wyników sprzedaży. Grażyna stuka po klawiaturze jednym palcem, próbując zrozumieć treść. W palarni krztusi się marlboro light - byle być bliżej koleżanek. Rozmawiają o "evencie", ignorując stażystkę. W końcu zauważają: "Skąd jesteś? - Z końca świata" - Grażyna zmienia temat. - Za pierwszą wypłatę poszłam do fryzjera, który czesał dziewczyny z biura - opowiada. - Moje włosy pokryła "mrożona czekolada". Zapunktowałam.

Do galerii handlowej chodziłam tylko popatrzeć na wystawy. I z koleżankami na latte w papierowym kub
 Karolina MichaowskaTwój Styl

Podobnie gdy wyjęłam kupiony w second-handzie portfel Louisa Vuittona. Vintage. Ale prawdziwy. W przeciwieństwie do kolczyków. Mówiłam, że od Swarovskiego, choć znalazłam je na bazarze. Do galerii handlowej chodziłam tylko popatrzeć na wystawy. I z koleżankami na latte w papierowym kubku. Ale po takim wydatku jadłam ryż z vegetą.

Bierz, ile możesz

Kolejne miesiące praktyk. Inserty, barter, layout, product placement - Grażyna chłonie słownictwo wpatrzona w szefową działu. Przyjeżdża do pracy o 8.30. Wychodzi ostatnia, specjalnie wysyłając maile o 21.37. Żeby przełożona widziała jej zaangażowanie. Wypełnia polecenia Ewy: "Wydrukuj umowy licencyjne. Co z barterem z firmą kosmetyczną?". Uważnie czyta każdy dokument.

Leszek pożycza pieniądze na ratę w prywatnej szkole reklamy i marketingu. Na cotygodniowych zebraniach próbuje olśnić szefową wiedzą. Czasem bardziej niż kompetencje liczą się komplementy. Widząc, że Ewa jest na diecie, podlizuje się: "Schudłaś!". Koledzy krzywią się z niesmakiem.

Szefowa patrzy przychylnie, wkrótce proponuje wspólne wyjście na pokaz mody. Grażyna: - W drodze na imprezę Ewa opowiedziała mi swoje życie. O niewiernym mężu, zajadaniu stresów i bulimii. O poronieniach. Ja, praktykantka, stałam się jej powierniczką. Inne dziewczyny wysyłała po sałatkę na lunch albo z prywatnym autem do myjni, ze mną, dziewczyną z Maćkowej Rudy, chciała się przyjaźnić.

"Nie mogę dać ci podwyżki, ale rozerwij się w spa", wręczała voucher przygotowany dla klientów. "Możesz jeździć taksówkami, ile zechcesz", puszczała oko. Nie widziałam w tym nic złego. Chciałam być jak ona.

Piąty miesiąc stażu. "Dziewczyno, jesteś cyborgiem", szefowa ściska Grażynę. Kilka dni wcześniej dostaje szansę, bo koleżanka z działu ma wypadek. "Masz trzy dni. Właśnie tłoczy się 180 tysięcy płyt z filmem - zwraca się do Grażyny. - Znajdź drukarnię okładek, dopilnuj umów autorskich... Mamy pożar w burdelu. Ja muszę jechać do centrali", słyszy stażystka. - Nie spałam 52 godziny. Akceptowałam projekt okładki DVD i jeździłam na plan spotu dla telewizji - wspomina. Po powrocie Ewa nie może uwierzyć. Wkrótce na lunchu proponuje: "Sam prezes po brawurowej akcji z płytami namaścił cię - podsuwa dokumenty. - Będę juniorką? - pyta nieśmiało Grażyna. - Nie. Zostajesz od razu brand managerem. Musisz dać radę. Razem rozniesiemy ten dział".

Gotowa na wszystko

Kolekcja komedii romantycznych. Szal w stylu Burberry. Pomysły Grażyny na sprzedaż i promocję magazynu trafione, choć nie są poparte wiedzą. Dwa kolejne lata to pasmo sukcesów. I wpadek, które Grażyna zgrabnie tuszuje. Jej strategia: dużo szumu plus tupet, działa. "Jeśli odliczymy podatek ZUS - mówi podczas zebrania. Twarz Ewy tężeje: - Masz na myśli VAT? - Żartowałam!".

Czasem potknięcia są poważniejsze. Jak wtedy, gdy Grażyna zleca tłoczenie płyt z hitem, nie podpisując na czas umowy licencyjnej. Naraża wydawnictwo na straty. Kiedy firmowi prawnicy próbują uporać się z problemem, ona jedzie do schroniska dla zwierząt. Wie, że Ewa przeżywa śmierć ojca. W pudełku z kokardą wręcza jej kotka: "Z nim będzie ci raźniej". Obie się rozklejają.

Ewa broni podopiecznej przed prezesem. Dostaje indywidualny projekt: cykliczny dodatek do miesięcznika. "Może pani zatrudnić ludzi". Podczas rozmów kwalifikacyjnych używa tych samych słów co Ewa: "Pełna dyspozycyjność. Czasem kosztem życia prywatnego". Dwie studentki są gotowe na wszystko. Grażyna też. Za nic nie zrezygnuje z marzenia o lepszym życiu. Realizuje je na kredyt.

"Mamo, jutro odbieram nissana z salonu", dzwoni do domu. Słuchają bez entuzjazmu. - Czułam, że w Maćkowej Rudzie był inny, gorszy świat. Rodzice martwili się, jak spłacą kredyt na rower - komunijny prezent dla bratanka. "O taką karierę trzeba dbać", Grażyna przekonuje rodziców, gdy pytają: "Przyjedziesz na święta?". I tłumaczy, że szefowa prosiła o pomoc w nowym projekcie. "Wiesz, że Dagmara jest w ciąży? - mama opowiada o sąsiadce z Maćkowej Rudy. - A ty? Masz kogoś? Grażyna macha lekceważąco ręką: - Nie mam czasu na miłość".

Słyszałam taki dowcip: „Co jest najgorsze w przyjezdnych? To, że zostają”
 Karolina MichaowskaTwój Styl

- Żyłam adrenaliną - wspomina. - Tylko w weekendy było mi nieswojo. Żeby nie czuć się samotną, zakłada konto na portalu towarzyskim. Uwagę mężczyzn znajduje w chat roomach. Z jednym umawia się w realu. Przystojny. Błyskotliwy. Tylko że pracuje w firmie kurierskiej. Facet bez ambicji nie pasuje do scenariusza na życie Grażyny. Jej podoba się Szwajcar z zegarkiem Patek Philippe na ręku. Niestety, żonaty.

Na tablicy rejestracyjnej auta Grażyny napis : NO PITY (bez litości). - To była moja afirmacja. Czułam się supermenką. Zarobki: sześć tysięcy na rękę. "Mogę mieć, co zechcę", tak myślałam po czterech latach pracy. Ładne mieszkanie z kredytem na 40 lat. Wyjazdy za granicę z reklamodawcami. Panoszyłam się - opowiada. - Też rozstawiałam praktykantki po kątach jak Ewa, nie raz widziałam, jak przeze mnie płakały, jedna uciekła na zwolnienie lekarskie, bo podobno doprowadziłam ją na skraj załamania. Nie miałam skrupułów.

Kombinowałam, oddawałam do rozliczenia faktury na 1000 zł za prywatne kolacje i fitness klub. Wrzucałam je w koszty produkcji sesji w magazynie. Albo rachunki za taksówkę bagażową, którą przewoziłam meble podczas przeprowadzki. Kiedy księgowa pytała, jak to opisać, zmyślałam coś i przy okazji podrzucałam butelkę wina. Łapówki? - zastanawia się Grażyna. - Wolę myśleć: "system motywacyjny". Choć właśnie przez niego straciłam pracę.

Piękna katastrofa

Pół roku temu. Lunch z Ewą w chińskiej knajpie. Grażyna rozpakowuje ciasteczko z wróżbą. "Rozum to największy majątek", czyta. Ewa: "No właśnie. Ty jesteś zdolna. Daleko zajdziesz, ale teraz muszę cię zwolnić", wypala wprost.

– I tym razem myślałam, że mi się upiecze – wspomina Grażyna. – Przecież przyjaźnię się z Ewą. – „Straciliśmy przez ciebie ponad sto tysięcy. Dla prezesa istnieją teraz tylko liczby w rubryce straty. Przecież dział dystrybucji cię ostrzegał, że płyta tego artysty się nie sprzeda. Ale ty wiedziałaś lepiej. Co cię, do cholery, podkusiło?”.

Grażyna: – Nie mogłam się przyznać, że łapówka. Tym razem to nie były drogie gadżety. Po prostu koperta z banknotami, którą dostałam od agentki pewnego średniej klasy artysty – opowiada. – Kiedyś przy marghericie wpadłyśmy na pomysł wydania jego kolekcji płyt. To był dobry czas. Ewa w ciąży, przedłużała zwolnienie. Prezes wyjechał na wakacje ratować małżeństwo. Zadzwoniłam do niego: „To gwiazda”, przekonywałam, licząc, że cudzoziemiec nie do końca znający rynek muzyczny da się przekonać. „Rozkręcaj akcję”, zgodził się.

Czy wierzyłam w sukces? Oczywiście. Przecież piosenki tego wokalisty, śpiewała cała Polska. Fakt, kilka lat wcześniej, ale uważałam, że jest ponadczasowy. Wynik sprzedaży pisma z kolekcją był dramatyczny. Prezes rzucał mięsem. I krzesłami. Ewa wyparła się odpowiedzialności. Czułam, że tym razem nie miałam szans się wywinąć. Były jeszcze donosy z działu kontrolingu o fakturach za restauracje i wypadach do spa. Wypłynęły, kiedy zaczęłam mieć kłopoty.

„Ochroniłam cię przed dyscyplinarką. Odejdziesz za porozumieniem stron”, powiedziała Ewa, rozpakowując ciastko z wróżbą. Grażyna: – Moje marzenie nie prysło. Nadal mieszkam w pięknym mieszkaniu. Wynajęłam dwa pokoje koleżankom. Udaje mi się spłacać kredyt, choć musiałam sprzedać samochód. Uczę się żyć skromnie. Rodzice nie wiedzą, że straciłam pracę. Rozkręcam wydawnictwo dla dzieci. Pracuję z koleżanką nad poradnikiem dla rodziców. Rozesłałam CV do wydawnictw.

Przetrwam. Słyszałam taki dowcip: „Co jest najgorsze w przyjezdnych? To, że zostają”. Ja zapuszczę korzenie. Choćby w asfalt. Moje miejsce jest w Warszawie. Na Manhattanie.

Bardziej mi się chce

Urszula z Gorlic w Małopolsce. 38 lat. Przeszła wszystkie szczeble kariery w koncernie kosmetycznym. Odeszła z firmy po 14 latach.

Rok 1996. Ula: czerwone włosy, mocny makijaż. Marzenie: wyjechać z podkarpackiej wsi. Nakręcić z chłopakiem film. Rok 1998. Ula: blond pukle. Ołówkowa spódnica. Zaciśnięte usta. Marzenie: własny gabinet z wizytówką: „Supervisor sales manager”. Rok 2010. Ula: brązowe, modnie obcięte włosy. Biuro na tarasie domu na wsi. Marzenie: zorganizować razem z mężem kolejny koncert George’a Michaela w Polsce. 38-letnia freelancerka zajmuje się imprezami promocyjnymi.

– Przez czternaście lat służyłam korporacji – uśmiecha się. – Zaczynałam jako szeregowiec. Awansowałam na generała. Dzięki pracy wyleczyłam się z kompleksów i nieszczęśliwej miłości. Ale ta terapia już się skończyła. Ilekroć mijam biuro byłej firmy w Warszawie, myślę: „Ja, dziewczyna ze wsi, tworzyłam to miejsce”. I uwierzyłam: jestem wartościowa.

Rok 2002. Kamienny taras 300-letniego hotelu. Widok na Etnę. Ula w satynowej sukience pije szampana. Nikt jej tam nie przywiózł, to była zwyczajna podróż służbowa – miała sprawdzić, czy miejsce nadaje się na międzynarodową konferencję dla firmy. – Stałam otoczona obsługą w liberii. – wspomina Urszula. – Dzięki sobie, pasji, wyrzeczeniom. I Mężczyźnie Mojego Życia. „Nie zaszłabym tu, gdyby mnie nie porzucił”, myślałam.

Sześć lat wcześniej. Dyskoteka w Gorlicach. Ula spotyka się z Pawłem, studentem fotografii, dziś reżyserem. „Między nami wszystko się wypaliło. Zakochałem się. To aktorka”, słyszy po ośmiu latach związku. – Myślałam, że nie przeżyję jednego dnia bez tej miłości. Nagle stałam się bezwartościowa. Mimo dyplomu z kulturoznawstwa na piątkę, grona przyjaciół w Krakowie, wsparcia rodziców. Bez tej miłości byłam nikim.

Musiałam uciec ze wsi, gdzie mogłam uczyć w gminnej szkole albo, jak moje rówieśniczki, urodzić trójkę dzieci. Kraków odpadał, bo tam był Paweł. W Warszawie, nieznanej i wielkiej, mogłam spróbować życia od nowa. Pojechałam nocnym pociągiem. Zamieszkałam w pokoju u ciotki, obok Pałacu Kultury. Miasto huczało. I pędziło. Pierwszego wieczoru na chodniku wyprzedziła mnie 80-letnia kobieta. Czułam, że w tym zgiełku znajdę miejsce dla siebie.

Potyczki językowe

Tydzień po przyjeździe Ula na interview w wielkiej firmie kosmetycznej opowiada, jak z narzeczonym robili wspólnie sesje, stylizując do zdjęć koleżanki – na Gretę Garbo, Sophię Loren, Kalinę Jędrusik. – Tak sugestywnie mówiłam, że przekonałam ich do siebie. – „Obsługuje pani komputer? – Oczywiście. – Języki obce? – Komunikuję się”, kłamałam.

Do pokoju u ciotki przyniosłam klawiaturę. Przepisywałam książki, żeby nauczyć się bezwzrokowo pisać. W podziemiach Dworca Centralnego kupiłam repetytorium języka angielskiego. Kilka dni później pierwszy test. Ula łamaną angielszczyzną próbuje przez telefon dogadać się z kobietą, która powtarza nieznany wyraz „inwojs”. – W końcu bezradnie przekazałam słuchawkę koleżance – opowiada. – Dopiero potem się dowiedziałam, że chodzi o "invoice", czyli fakturę.

Poradzę sobie w każdej sytuacji. Oprócz samotności
 Karolina MichaowskaTwój Styl

W firmie robiłam wszystko. I wszystkiego musiałam się nauczyć. "Trzeba przygotować katalog kosmetyków na jesień". W nocy ślęczałam nad stołem pełnym pudrów, cieni i pomadek. Wymyślałam wskazówki dla fotografa. Przebijałam się przez tabele "estymacji sprzedaży" albo na konferencji w hotelu Marriott układałam katalogi na krzesłach gości. Przed pokazem makijażu na nowy sezon pilnowałam: "Konfetti gotowe? Szampan wytrawny?".

Bolał mnie brzuch przed spotkaniem z szefową, która zatwierdzała moje pomysły: "Nieźle. Ale kombinuj dalej - słyszałam. - I stonuj nieco styl ubierania". Wciąż byłam taka, jaką lubił mnie Paweł - długie spódnice, każdy paznokieć w innym kolorze. W lumpeksie kupiłam żakiet i apaszkę a la Hermes, żeby wyglądać jak przełożona. Wpinałam broszkę z logo firmy. Na siłowni ćwiczyłam w służbowym T-shircie. Piłam herbatę z kubka ze znakiem firmy. Tak bardzo chciałam należeć do tego miejsca!

Ula uczy się na błędach. I gafach. Podczas kolacji z klientami nie wie, że jedząc karczochy, trzeba wyjąć im serce. Pilnuje się, żeby nie mówić: „fakty autentyczne”, „włanczać” i „cofać do tyłu”. – Pracowałam nad sobą z myślą: nie pomyliliście się. Dam radę – wspomina. – Jestem ze wsi, chce mi się bardziej. Trzymałam się mojej korporacji pazurami. Tylko żeby nie wrócić do domu. Żeby udowodnić Pawłowi: mam superżycie.

Cztery lata po rozstaniu Ula nadal tęskni za byłym narzeczonym. Nieraz wydaje się jej, że widzi go na ulicy. Na szczęście korporacja to lek na samotność. Jest praca. Są przyjemności. Choćby wyjazdy integracyjne. Ula: – Wygłupy w basenie, bal przebierańców. To nic, że podczas rozmowy spoglądałam na plakietkę z imieniem, bo nie znałam sąsiada przy stole. Zresztą koleżanki w firmie długo nie pamiętały mojego nazwiska, mówiąc o mnie „góralka”. Nie zapraszały mnie na wypady do klubów ani na wspólne zakupy – chyba byłam obca. Ale wtedy na wyjazdach byliśmy rodziną. Śpiewając: „Tra la la, wspaniała jest nasza firma-a-a!”, miałam poczucie wspólnoty. Bliskości. Ba, intymności.

Na wyjazdach po alkoholu Ula pozwala sobie na związki, dla seksu. Emocjonalnie Paweł jest ideałem. – Może wyjdę za mąż z rozsądku? Czasem dopuszczałam taką myśl, bo kompletnie nie wierzyłam, że jeszcze się zakocham.

Karetką na konferencję

Czwarty rok pracy. Nieoczekiwany powrót na prowincję. „Świetnie ci idzie w Warszawie. Poprowadzisz oddział na południu Polski?”, szefowa zapewnia, że to awans. Ula nie może odmówić. – W szpilkach, z torebunią brnęłam w błocie na spotkanie do ośrodka kultury w Gorlicach – opowiada Ula. Jest odpowiedzialna za werbowanie konsultantek. Objaśnia filozofię firmy. W sali gimnastycznej szkoły rozkłada kosmetyki, zatrudnia makijażystkę.

„Ja te kobiety z prowincji wyedukuję. Nie będę schlebiać ich gustom”, myśli. Rodzice są dumni, gdy podjeżdża pod dom służbowym peugeotem. – Mama, ajentka kiosku z prasą i słodyczami, zarabiała na codzienne wydatki – mówi Ula. – Tata, stomatolog w państwowej przychodni, 1200 złotych, gdy moje premie sięgały trzech tysięcy.

„Pożycz pięć stów na remont dachu, musimy zdążyć, zanim urodzę dziecko – prosi Ulę dawna koleżanka. – Zgoda”. – Głupio mi było odmówić, raczej z litości niż z życzliwości – przyznaje. – Patrzyłam na jej odrosty, na dom, w którym była jedna książka:

Nowy Testament, i telewizor nastawiony na Telezakupy. „Gdzie ta śliczna dziewczyna, która startowała w konkursie Miss Małopolski?”, patrzyłam smutno. „Kaśka, marzyłaś o archeologii, o życiu w Krakowie... – próbowałam zrozumieć. – Ważniejsza jest rodzina. Zobacz, jak schudłaś ze stresu. Jeszcze staniesz się bezpłodna od tej pracy... Nie tęsknisz za spokojnym życiem?”. Nie tęskniłam.

Po roku w Gorlicach chciałam uciec od tej „harmonii”, degrengolady. Drażniło, że mama wciąż ustawia pasjansa, a tata boi się inwestować w gabinet, bo „przecież stary sprzęt działa”, a kredyty to „kajdany”. I to, że codzienność wyznaczają posiłki. „Zjedz. Czemu dzióbiesz?” – mama tak okazywała troskę. Byłam zła, że tego nie doceniam. I że... przytyłam sześć kilogramów. Z tatą i psami chodziłam na spacery. Wracałam wściekła, bo każda rozmowa kończyła się pytaniem: „To kiedy doczekam się wnuków?”. Z bratem znowu, jak kiedyś, słuchaliśmy Republiki, ale gdy puszczałam swoją muzykę: Alanis Morissette i Moby’ego, podsumował: „To dobre dla pedałów”. Dusiłam się.

Biegałam, tęskniąc za stretchingiem w fitness klubie. Uczyłam się francuskiego. A potem zaczęłam warczeć, sfrustrowana widokiem z okna na pole kapusty. Wolałam Pałac Kultury. Gdy po roku przestałam się mieścić w ulubiony kostium, zadzwoniła Warszawa. „Potrzebujemy cię. Firma rozkręca kampanię przeciw rakowi piersi”. W nowoczesnej, szklanej siedzibie firmy Ula znowu jest szczęśliwa. W kupionej na kredyt kawalerce na dalekich Bielanach – niekoniecznie.

– Pierwszej nocy ktoś spuścił mi z baku benzynę. „Nie zdążę na konferencję!” W szpilkach i kostiumie, siedząc na krawężniku, płakałam. Zamachałam na karetkę. Do pracy dojechałam ambulansem. To była kolejna lekcja. Poradzę sobie w każdej sytuacji. Oprócz samotności – opowiada Urszula.

W weekendy jeździ do jedynych przyjaciół pod Warszawę. Spędza tam całe dnie. Wymyśla sobie zajęcia, żeby czuć się potrzebną. W tygodniu w domu czyta. A kiedy jest jej źle, ogląda kreskówki Disneya. Jak w dzieciństwie. Zmiany w życiu? Wyznacza je praca: kolejne szkolenia, kampanie, awanse. Po siedmiu latach Ula jeździ dobrym autem. Kupuje na kredyt część bliźniaka pod Warszawą. Ma kolekcję markowych torebek. Pomaga rodzicom w przebudowie domu.

– Sukces finansowy usprawiedliwiał pracoholizm – przyznaje. – A on był wymówką od braku życia osobistego. Już nie czekałam na Pawła. Przestałam czekać na kogokolwiek. Biznesmeni, sponsorzy, bankowcy – faceci wokół wydawali się nijacy. Co gorsze, nijaka zaczęła wydawać się też praca. Nie było szkolenia, na którym bym nie była. Nie było projektu, którego bym nie poprowadziła.

Ulę bawi już tylko organizowanie imprez dla sponsorów. Trzydniowa konferencja w spa. Spektakl baletowy w plenerze na Mazurach. Piegowaty Irlandczyk reżyseruje to widowisko. Konsultuje z Ulą scenariusz. Ona: „To musi być jazz, w stylu... On: – Diany Krall?”. – „Standardy, na przykład... – Fly Me To The Moon?”, Ian czytał w moich myślach – uśmiecha się Ula. – Totalna chemia, mentalna. I po raz pierwszy od dawna – emocjonalna. Nad ranem, pijąc wino, obmyślaliśmy pomysły następnych „eventów”. Chciałam pracować z Ianem. Jeszcze bardziej całować się z nim.

„Tato, to jest mój facet. To jego dziecko, a w ogóle rzucam pracę” – Ula wspomina rewolucję sprzed dwóch lat. – Po prostu się zakochaliśmy. Ian przyjechał do Polski z synem, tu jest rodzina jego zmarłej żony. Znowu miałam „mojego artystę”. I nagle procedury budżetowe, przewidywania sprzedaży, organizacja szkoleń stały się nudne. Dzięki Ianowi zobaczyłam, jak trywialne było moje życie. Zapytałam siebie: „Naprawdę zmieniasz bieg świata, głosząc filozofię firmy? Nie”.

Pamiętam koncert George’a Michaela w Londynie. „Chciałabym mieć taką koszulkę z napisem crew – przekrzykiwałam muzykę. – Nawet jako garderobiana, sprzątaczka za kulisami”. Ukochany namawiał na wspólny biznes: „Organizujmy imprezy i koncerty”. Czułam, że mogę zacząć od nowa – mówi Ula.

– Wkrótce po tym, jak złożyłam wymówienie, okazało się, że jestem w ciąży. Nie przestraszyłam się. Tak bardzo byłam pewna, że już nie chcę dłużej tkwić w oszklonym biurze. Miesiąc przed narodzinami Kai założyliśmy z Ianem firmę. Ze zleceniami bywa różnie, ostatni kryzys dał nam w kość. Czasem żyjemy z oszczędności. A potem nagle dzwoni agentka Daniela Libeskinda: „Trzeba zorganizować konferencję o warszawskim projekcie słynnego architekta”. Albo prezydent Trójmiasta: „Chodzi o koncert na stulecie Daru Pomorza”. Pracuję, kiedy zechcę.

Odnowiłam kontakt z Kaśką w Gorlicach. Naprawiamy naszą przyjaźń. Już nie wydaje mi się śmieszna, bo jej jedyny pomysł na życie to macierzyństwo. A ja? Nie zapełniam pustki „biurogodzinami”. Kiedyś korporacja pomagała mi zapomnieć o nieszczęśliwej miłości. Potem miłość wyleczyła mnie z korporacji.

Marta Bednarska

Twój STYL 10/2010

Przeczytaj więcej w najnowszym numerze magazynu "Twój STYL"

Twój Styl
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas