Kto dzisiaj sprząta?
Pierze i gotuje. Froteruje i prasuje. Robot? Nie, Polka. Bo mama ją tak wychowała. Bo ona to zrobi najlepiej. Bo mąż się do „babskich” prac nie nadaje. Kiedyś nawet we dwoje umawiali się na partnerstwo, na podział obowiązków, ale i tak w końcu on ląduje z pilotem na kanapie, a ona buntuje się tylko czasami. Czy można wyrwać się z kieratu obowiązków domowych. I ile się za to płaci?
Damskie obowiązki
Olga ma 46 lat, jest mężatką od dwudziestu. Pracuje jako agentka nieruchomości, ma troje dzieci (19, 16 i 9): Przestałam dawać radę trzy lata temu. Któregoś wieczoru, gdy jednocześnie zajmowałam się córką chorą na anginę i synem, który nie radził sobie z lekcjami, nie wytrzymałam. "Mógłbyś schować stertę naczyń do zmywarki?!", nawrzeszczałam na męża. Wymamrotał: "Mnie ta sterta nie przeszkadza". Zaczęłam kląć, a potem jak zwykle zamilkłam i zaczęłam sprzątać. Ale tym razem milczałam do czasu.
Jak było w domu?
Pochodzę z rodziny siłaczek. Z dzieciństwa zapamiętałam kuriozalną opowieść mamy o prababci tak twardej, że podczas sianokosów nie zeszła nawet z pola, by urodzić dziecko, więc przyszło na świat na rżysku.
"Jesteśmy silne", powtarzała mi matka, księgowa. Właśnie taka była. Miałam siedem lat, gdy podczas zabawy stłukłam w drzwiach szybę. Mama wzięła drzwi na plecy i zaniosła do szklarza. Nie czekała na ojca. Zamiast jego pomocy wolała pochwały. "Moja Grażynka to skarb", powtarzał. W duchu z niej szydziłam. Pech chciał, że zakochałam się w facecie, który miał zasadę: "Przewróciło się, niech leży". Zupełnie jak mój tata.
Kiedy zaczęłam wyręczać męża?
Gdy chcę wyskoczyć do kosmetyczki, mówię, że mam dentystę. To mąż toleruje.
Gdy poznałam Darka, nie miało znaczenia, że potrafi ugotować jedynie jajka na twardo, ważne było, co mówi i jak na mnie patrzy. W moim domu podział obowiązków od początku był jasny: ja wszystko, mąż: prawie nic. Tak jakoś wyszło naturalnie. Jeszcze wtedy uczyłam w szkole do 15, a od 16 zaczynałam drugi etat w domu. Nie było nas stać na ładne meble, więc chciałam, żeby chociaż było czysto. Nadrabiałam dodatkami - szyłam na maszynie zasłony. Zachowywałam się tak, jakbym wierzyła, że na dobre życie trzeba zasłużyć, piorąc, zapalając w domu zapachowe świece.
A mąż? Był dźwiękowcem, łapał fuchy w telewizji, nie chciałam mu zawracać głowy "przyziemnymi sprawami". Nie pozwalał mi jedynie wynosić śmieci. Jednak z czasem coraz rzadziej miał na to ochotę: worki wystawiał na balkon. Śmierdziało, wstyd przed sąsiadami, więc gdy go nie było, targałam je do śmietnika. Przez lata nie negocjowałam podziału obowiązków. Błąd, bo dopóki była między nami chemia, na więcej można było go namówić.
Pamiętam drugą Wigilię po urodzeniu dziecka. Zaprosiliśmy dwanaście osób, głównie z rodziny męża. Darek umył okna i przyniósł choinkę, ja zrobiłam resztę: posprzątałam, udekorowałam, wyprasowałam, ugotowałam kilka dań, kupiłam prezenty, nakryłam do stołu, jednocześnie zajmując się dzieckiem. Ze zmęczenia nie byłam w stanie niczego przełknąć.
- "Chyba nie za wiele pomogłeś żonie? - zapytała Darka siostra. - Ja pracuję, a Olga ma urlop macierzyński - odpowiedział. Po chwili dodał: - Z damskich obowiązków nadaję się tylko do wynoszenia śmieci".
Damskie obowiązki... Nie odpowiedziałam nic. Niedługo potem dzięki pensji Darka kupiliśmy większe mieszkanie. Urodziłam drugie dziecko. Byłam wdzięczna mężowi, gdy co którąś noc wstawał do syna. A że nie chciał przewijać ani kąpać, bo twierdził, że nie potrafi? "Kobiety dają, mężczyźni biorą", mówiła mi matka.
Pierwszy kryzys miałam po trzecim dziecku. Nawet budziłam się zmęczona. "Ja haruję, zarabiam, a ty jeśli nie chcesz, to nie rób", mówił, gdy prosiłam: "Pomóż mi". Ale potrafił też być czuły. Dodawał otuchy, gdy postanowiłam nie wracać do szkoły, tylko zatrudnić się w biurze nieruchomości. Od tego czasu bywały miesiące, że wychodziłam z pracy później niż mąż i przynosiłam więcej pieniędzy niż on. Ale w domu nie miałam taryfy ulgowej. Sama sobie też jej nie dawałam. Nie chciałam, żeby dzieci wychowywały się w zaniedbanym domu.
Kiedy przyszła refleksja?
Zanim w nocy z ciśnieniem 210/120 zabrała mnie karetka, radziłam sobie coraz gorzej. Byłam jak automat, który wieczorami powtarza wciąż te same pytania i nie oczekuje odpowiedzi: "Czy możesz po sobie sprzątnąć?", "Zapłaciłeś za internet, wziąłeś leki na cholesterol?", "Tyle razy prosiłam cię, żebyś nie chlapał".
Któregoś wieczoru zobaczyłam, jak syn zostawia na komodzie folię po parówce i wychodzi z pokoju. Wściekłam się, ale sprzątnęłam. Niedzielne wieczory spędzałam na gotowaniu pożywnych bulionów. Zamykałam je w słoikach, żeby każdego następnego wieczoru robić z nich inną zupę.
Czułam się brzydka. Manikiur robiłam w samochodzie. Kilka razy usłyszałam od Darka: "Stałaś się zimna". "A jaka mam być, skoro całą energię wysysa ze mnie rodzina?", myślałam. Ale miałam wyrzuty sumienia.
Na zebraniu klasowym zadeklarowałam, że na tłusty czwartek usmażę dla uczniów pączki. 26 sztuk. Stałam przy kuchni do trzeciej w nocy. Lekceważyłam szum w uszach i uderzenia gorąca. Gdy szłam spać, niemal zemdlałam, wpadłam na ścianę. "Coś ze mną nie tak!", krzyknęłam do Darka. Wezwał pogotowie. "Niedobór żelaza, skoki ciśnienia, musi być pani permanentnie przemęczona", usłyszałam od lekarza.
Zatrzymali mnie tydzień na obserwacji. W szpitalu zaczynałam układać nowy podział obowiązków. Darek odwiedzał mnie codziennie. Za każdym razem w nowej koszulce. "Dla kogo się tak stroisz?". "Musiałem kupić nowe rzeczy. Wiesz, że nie umiem robić prania". Przy wypisie lekarze przepisali leki, postraszyli wylewem, zalecili: "Ma się pani oszczędzać, wziąć wolne w pracy". Spróbowałam. "Nic nie rób", słyszałam od rodziny przez pierwszy tydzień. Mąż zabrał mnie na weekend do hotelu za miasto. Po powrocie córka próbowała gotować, Darek sprzątać. Po siedmiu dniach wszyscy mieli dosyć przypalonych naleśników, a mieszkanie przypominało wysypisko śmieci. Musiałam wrócić do gry.
Zrobiłam listę z podziałem obowiązków: młodsze dzieci sprzątają po sobie, bez szemrania kąpią się, jedzą i myją zęby. Starsza córka pomaga mi gotować. Mąż odkurza, myje podłogi, łazienkę, odkłada po sobie wszystko na miejsce. Trudno jednak wyplenić wieloletnie nawyki. Lista wisiała na lodówce. Co z tego, skoro po paru dniach nikt nie zwracał na nią uwagi. "To może poczekać do jutra", tłumaczył Darek, gdy prosiłam, żeby wyjął z pralki pranie.
Raz w tygodniu przychodziła pani, żeby odkurzyć i umyć podłogi. Ale gdy dzieci wbiegały w buciorach do domu, za chwilę znów robił się bałagan. Co mogłam robić? Wrzeszczeć? Nie chciałam dostać wylewu.
Gdy słyszałam, jak Darek krzyczy na syna przy odrabianiu lekcji, prosiłam, żeby wyszedł, i siadałam przy dziecku. Kiedy nie włożył córce czapki, wiedziałam, że od jutra muszę ich pilnować. Nauczyłam się chodzić po domu, patrząc w jeden punkt przed sobą, żeby nie widzieć bałaganu. "Powinnaś zrezygnować z pracy i zająć się domem", zaproponował mąż. Zaczęłam się śmiać: "Nie rozumiesz?! Praca to dla mnie odpoczynek!".
Jak wyglądał nowy podział obowiązków?
Uczyłam się odpuszczać. Sos wylał się w lodówce? Powstrzymywałam się, żeby nie zetrzeć. Po dwóch dniach zaczynał śmierdzieć, ale trzeciego zniknął. Jednak ktoś sprzątnął. Śmieci przestawały mieścić się w kuble? Wstawiałam worek do pokoju dzieci. "Mamo, zwariowałaś?", słyszałam. Ale po chwili któreś schodziło na dół.
Darek co drugi dzień gotował penne albo spaghetti. Gdy wołał dzieciaki do stołu, leciały na łeb, na szyję. "Tato, ale pyszne". Gdy ja robiłam dwudaniowy obiad, nie mogłam się ich doczekać. Wzięłam na siebie to, co lżejsze: robienie listy zakupów, obiady co drugi dzień, odrabianie lekcji, zawożenie córki na gimnastykę korekcyjną, syna na konie, czytanie bajek na dobranoc, zebrania w szkole, szykowanie śniadań, pilnowanie wizyt u lekarza. No i duperele: pamiętanie, że dziecko ma wziąć strój na WF, lek na odporność. Dużo? Mniej niż kiedyś.
Rodzina dba, żebym się nie przemęczała, więc pewne rzeczy załatwiam, gdy oni śpią. Przecieram lustro w łazience, umywalkę, krany. Zasypiam spokojniejsza. Wszyscy wokoło mówią mi, że za dużo na siebie wzięłam. Ale ja nie do końca się z tym zgadzam. Nie osiągnęłam przecież nic wielkiego. Gdy porównuję się z kobietami sukcesu, które widzę w telewizji, myślę, że moja choroba nie wynikła z przepracowania, ale z tego, że jestem gorzej zorganizowana. I słaba.
Partnerstwo bez owacji
Helena, 33 lata, tłumaczka. Mężatka, matka dwuletniej Anieli. Jest w siódmym miesiącu ciąży: Podział obowiązków jest u nas partnerski. To dla mnie oczywiste. Nie po to wyszłam za mąż, żeby dokładać sobie pracy albo sprzątać po mężu. Ale nawet my mamy czasem pod górkę. Kilka miesięcy temu, gdy się okazało, że znów będę mamą, zaproponowałam: "Wykorzystajmy roczny urlop macierzyński, podzielmy się nim po równo".
Ale mój mąż, który przy dziecku potrafi zrobić wszystko, zaczął tłumaczyć, że nie może. Bo pracuje na uczelni, a jego szefowie są po sześćdziesiątce. Bo to tradycyjni macho. Poświęcali się karierze, a dzieci widywali, gdy spały. - "Co z tego?! - pytałam. - Nie rozumiesz? Zdegradują mnie, wyśmieją!". Z jednej strony go rozumiałam. Ale co? Mieliśmy się poddać? Przez kilku twardzieli z jego pracy?
Jak bylo u mamy i taty?
Nie mogę przypomnieć sobie widoku mamy, która odpoczywa. Nawet obiad jadła na stojąco: "Mam mało czasu, a jeszcze muszę wstawić pranie", mówiła. Zmywała naczynia bolącymi od gośćca rękami. Nie używała zmywarki. "Szkoda prądu", tłumaczyła. Przykre, że nigdy nie żałowała siebie. Patrzyłam na nią i wiedziałam: moje życie będzie wyglądać inaczej.
Robię święta. Gosposia sprząta, mama gotuje, Piotr przyniesie choinkę. Ja pracuję.
Pamiętam pierwszy dzień, gdy wprowadziłam się do Bartka. Szedł do pracy wcześniej niż ja, więc rano zrobiłam mu śniadanie. Następnego dnia prasował mi sukienkę, bo tym razem ja się spieszyłam. Na nic się nie umawialiśmy. Po prostu się działo. Bartek był bałaganiarzem, który lubi porządek. Nie przeszkadzało mi, że od razu nie odkłada rzeczy po sobie, przy nim nauczyłam się odpuszczać. Wchodziliśmy do domu i... buty w kąt, kurtka na krzesło. Po śniadaniu talerze zostawały na stole. "Pozbieramy później", mówiliśmy. I tak się działo.
Gdy dwoje ludzi się szanuje i kocha, działa instynkt, pewne rzeczy "robią się" same. Bartek dobrze gotował, prasował. Nauczył się, gdy mieszkał sam. Zgrzyty? Zaczęły się, oczywiście. Dopiero po ślubie.
Jak zaczęliśmy kłócić się o sprzątanie?
Kiedy minęła pierwsza faza zauroczenia, w której nie liczyło się nic oprócz nas, bałagan zaczął mi jednak przeszkadzać. Częściej go dostrzegałam niż mąż. Co trzeci dzień biegałam po domu z odkurzaczem i ścierką. Głośno wzdychałam, żeby pomógł. "Nie wychodź do pracy, nie dam sobie rady!". Był z nami dwa tygodnie, mówił, że musi wrócić na uczelnię. Ryczałam. Przyjechała moja matka. Wyżywałam się na nim za to, że go nie ma. Bartek częściej w nocy wstawał do małej. Na zajęcia szedł nieprzytomny. Nie współczułam mu, też chodziłam na rzęsach.
- "Mógłbyś podgrzać mleko. - Dopiero, co pozmywałem. - Jeśli myślisz, że zmywanie jest porównywalne z całodniową opieką nad niemowlakiem...". Żeby uniknąć awantur, wymyśliliśmy, że podzielimy się pół na pół, raz kąpie on, raz ja, to samo z prasowaniem, wynoszeniem śmieci, ale było trudno. Kąpaliśmy zazwyczaj we dwoje. Wieczorami padałam z nóg, nie chciałam słyszeć o prasowaniu, nawet co drugi czy czwarty dzień.
Rozliczałam męża ze wszystkiego i wciąż wychodziło, że robię więcej. Nie przewinął rano Anieli, wrzucałam brudną pieluchę do jego aktówki. Potrzebna nam była empatia, ale wtedy jej zabrakło. Oswajaliśmy się z nowymi rolami powoli. Bartek wziął na siebie nauczenie córki szybszego zasypiania. Udało się! Zaczęłam mu odpuszczać drobiazgi.
Wszystko gra?
"Już tęsknimy i dajemy sobie radę", odbierałam SMS-y od Bartka, gdy siedziałam w samolocie do Londynu. Niedługo po tym, gdy wróciłam do pracy, wyjeżdżałam z firmy na dwudniowe szkolenie. Aniela została z ojcem, wziął wolne w pracy. A ja tak tęskniłam, aż chciało mi się płakać. Miałam w głowie słowa matki: "Nie powinnaś jechać, masz siedmiomiesięczne dziecko!".
Myślałam o miłości ojców do dzieci często pozbawionej wyrzutów sumienia i o społecznej presji. O tym, że gdyby na moim miejscu siedział Bartek, pewnie nie czułby się winny. Za to czuł się tak, kiedy dwa miesiące przed narodzinami naszego drugiego dziecka złożył na uczelni wniosek o przyznanie mu czterech miesięcy urlopu. Mieliśmy podzielić się pół na pół, ale wynegocjował: "Ja biorę cztery, ty osiem". "Gratuluję, panie Bartku", usłyszał od szefa katedry, prorektor nie był tak przychylny: "Nowe czasy, niewieścieją nam faceci", powiedział.
Ponoć ktoś rzucił prymitywny żarcik, że jeśli Bartek ma poranne mdłości, może część zajęć oddać kolegom. - "Po raz pierwszy boję się, co zastanę w pracy, gdy wrócę po czterech miesiącach - powiedział mąż. - Ja bałam się przy pierwszym dziecku i boję się teraz. Czyli jesteśmy równi" - powiedziałam.
No, może nie do końca. Moi rodzice, teściowie, przyjaciółki nie mogą opanować zachwytu: "Ale ci się trafił mąż! Zajmie się niemowlakiem!". Wszyscy biją mu brawo. Mnie nie, choć to będzie mój drugi urlop macierzyński.
Wróżka, czarodziejka
Katarzyna, 33 lata, zanim zaszła w ciążę, pracowała na wysokim stanowisku w banku. Jest mamą trzyletniego Olafa: Weekend za miastem z przyjaciółmi. Piłam wino, nie mogłam oderwać się od rozmów z koleżankami. Aż przyszedł czas kąpania dzieci. "Niech zrobią to ojcowie, żeby dziewczyny mogły pogadać", powiedział mąż przyjaciółki.
Trzej natychmiast się podnieśli oprócz mojego. Grzesiek stwierdził: "Na kąpielach zna się żona". Musiałam się ruszyć. Na to się umówiliśmy: ekspertem od domu i dziecka jestem ja. Tamtego wieczoru nie wkurzyłam się na niego, ale na koleżanki.
- "Jak możesz na to pozwalać?! No i czemu po macierzyńskim nie wróciłaś do pracy?! - mówiły oburzone. - Wolę zrobić jedną rzecz, a dobrze - odpowiadałam lekko wstawiona. - Myślicie, że robicie kariery? Przerastają was obowiązki, więc pracujecie na pół gwizdka i w domu, i w pracy". Były obrażone.
Jak było w domu?
Gotowałam pół nocy. Gdy szłam spać, zemdlałam. Mąż wezwał pogotowie.
Mama w kuchni przesiadywała godzinami, ale nie zajmowała się gotowaniem. Pochylona nad maszyną pisała artykuły do gazet. Była dziennikarką, często wyjeżdżała. Nie pamiętam, by sprawdzała mi lekcje. Domem zajmował się tata. W letnie soboty pakował do koszyka kanapki, zabierał mnie i brata nad rzekę. Mama nie jeździła, bo była zajęta. Całe dzieciństwo mi jej brakowało.
Jak uczyłam się odgadywać myśli męża?
Wiedziałam, że wiążę się z neurotycznym pedantem wychowanym przez owdowiałą matkę. Widziałam jego słabości, jeszcze zanim przysięgliśmy sobie w kościele miłość. Mógł spać tylko w białej pościeli. Zmieniał ją dwa razy w tygodniu. Twierdził, że wannę należy wyszorować płynem po każdej kąpieli. To wszystko robił sam. Radził sobie też w kuchni. Do czasu, aż wprowadziłam się do jego mieszkania. Zdarzało się, że zwalniałam się wcześniej z pracy, żeby ugotować, posprzątać. Chciałam sprostać jego oczekiwaniom, a nawet je wyprzedzić. Szybko się do tego przyzwyczaił. Ale mnie sprawiało przyjemność dogadzanie mężczyźnie, którego kocham. W życiu najbardziej bałam się samotności, dużo bardziej niż śmierci czy raka.
Z dnia na dzień robił w domu coraz mniej, bo ja mu na to pozwalałam. Bo był opiekuńczy, szarmancki. Imponowało mi, że ma ważną pracę - jest chirurgiem. Jeździliśmy do Toskanii. Po powrocie zapraszał znajomych na włoską kolację. "Zrobimy steki po florencku", mówił. Układał menu, ale to ja gotowałam. Tak samo chyba wyobrażał sobie opiekę nad dzieckiem. Co do jednego byliśmy zgodni: wrócę do pracy, dopiero gdy maluch skończy trzy lata. "Bo dla dziecka najlepiej, gdy jest przy nim matka", twierdził Grzesiek.
Też tak sądziłam. Miałam pierwszy i jedyny kryzys, gdy syn skończył kilka miesięcy.
Czego nie wytrzymałam?
- "Nie chcę być nieżyczliwa, małostkowa, nie będę psuć atmosfery, kłócąc się o pierdoły - mówiłam siostrze, singielce, która twierdziła, że za dużo na siebie biorę. - Cały wieczór rozmawiałam z twoimi plecami, bo zasuwałaś w kuchni. Przyszłam rano i zastałam cię znów przodem do kuchennych szafek! Jakbyś w ogóle się stąd nie ruszała! - była oburzona. - Tak to jest, gdy ma się małe dziecko i trzeba cały coś podgrzewać, gotować - tłumaczyłam. - Tak to jest, gdy ma się męża, który w sobotę śpi do dwunastej!" - kontrowała siostra.
Przez pierwsze miesiące mąż nie umiał zajmować się synem. - "Zabrałbyś go na spacer, żebym mogła się zdrzemnąć - prosiłam w niedziele. Wracali po dwudziestu minutach. - Mały się drze, nie mogę go uspokoić" - mówił poirytowany. Nie wyrabiałam, więc nasz dom nie przypominał już mieszkania pedantów. Polerowanie kranów, zmienianie pościeli dwa razy w tygodniu zostawiłam mężowi. A on, przyzwyczajony, że ja wszystko robię, potrafił wrócić z dyżuru i wściekać się, że jest nieporządek. Zmieniał poszewki, szarpiąc poduszki, opróżniał zmywarkę waląc talerzami. "Więcej zrobić nie mogę, zarabiam pieniądze!".
A ja stawałam się coraz bardziej zmęczona, czas przeciekał mi przez palce. Gdy syn spał, potrafiłam godzinę przesiedzieć na kanapie esemesując albo patrząc w okno. Mąż zaczął coś zauważać, bo stał się czulszy: "Kochanie, co się z tobą dzieje?", zachodził w głowę. Jednego dnia kupił mi perfumy, innego żeń-szeń na wzmocnienie. Któregoś razu zdjął z regału modele samochodzików, które kolekcjonował, żebym miała mniej sprzątania.
Pamiętam, powiedziałam wtedy przyjaciółce, że jestem przerażona: "Mam 30 lat i padam z nóg, a przede mną jeszcze tyle samo lat pracy". Mówiłam też, że w całym roku czekają mnie tylko dwa tygodnie radości, kiedy wyjedziemy do pensjonatu pod Florencją. "Na głowie będę miała tylko dziecko, bo ktoś za mnie ugotuje i posprząta". Ale kryzys minął. Syn podrósł, a ja stałam się bardziej zorganizowana. Wieczorami siadaliśmy we trójkę do kolacji, a potem wygłupialiśmy się na kanapie - rodzina w komplecie.
"Pani mąż to cudowny ojciec. Tak często widzę go z wózkiem", zachwycały się sąsiadki. Rzeczywiście, odkąd syn skończył dwa lata, Grzesiek lepiej się z nim dogadywał. Gdy kupił sobie rolki i wychodził pojeździć, zabierał wózek. Szkoda tylko, że nadal nie lubi dłużej zostawać z synem. Gdy chcę wyskoczyć do kosmetyczki, mówię, że mam wizytę u dentysty. To toleruje. Używam sztuczek, ale w końcu to facet.
Kompromisy?
"Pani stanowisko jest zajęte - usłyszałam w banku. - Mamy lżejsze dla młodej matki". Z kierownika sekcji zdegradowali mnie do roli specjalisty. Pensja o połowę mniejsza. Zabolało. Zrezygnowałam więc, bo nie potrzebujemy aż tak bardzo pieniędzy.
"Zajmiesz się rodziną, będziemy mieć troje dzieci", przyklasnął mi Grzesiek. Tłumaczę sobie, że za wybory trzeba zapłacić, a ja i tak wybrałam najlepiej. Przeczytałam niedawno słowa: "Za każdym mężczyzną sukcesu stoi zmęczona kobieta. Za każdą kobietą sukcesu stoi samotność". Ja wolę wariant pierwszy.
Ani master chef, ani pani domu
Dorota, 38 lat, dyrektor w firmie doradczej, mama dziesięcioletniej Julii: "Twoja mama umarła?", pytały córkę dzieci w nowej szkole. Byłam w szoku. Niektóre nauczycielki też myślały, że Julka jest półsierotą. Dlaczego? Bo do szkoły zawoził ją tata, i to on chodził na zebrania. Mąż jest grafikiem, pracuje w domu, ja od 8 do 19 haruję na etacie.
Od lat było tak, że włączałam się w domowe życie wieczorami: robiłam zakupy według listy, którą przygotował mąż, pomagałam Julce w lekcjach, czytałam jej książki, zabierałam do teatru, szykowałam ubranka na rano. Julka akceptowała to. Do czasu, kiedy w szkole ktoś zasugerował, że nie interesuje się nią matka. To wtedy płakała, że chce mieć mamę, która czeka na nią z obiadem. Ale ja taka nie byłam.
Co zapamiętałam z domu?
Małżeństwo rodziców to był mezalians. Mama z inteligenckiej rodziny, tata robotnik. Połączyłam ich ja, czyli wpadka. Ojciec chciał zasłużyć na matkę, więc usługiwał i sprzątał. Gotowała ona, ja w domu nie kiwnęłam palcem. Miałam tylko dobrze się uczyć. Gdy przyjechałam na studia do Warszawy, wynajęłam kawalerkę.
Kieszonkowe od rodziców ledwo starczało na czynsz, ale nawet gdy byłam biedna, raz na dwa tygodnie sprzątała mi gosposia. Nie gotowałam. Gotowe dania odmrażałam w mikrofalówce albo przywoziłam to, co zrobiła mi mama. Domowe prace uważałam za odmóżdżające. Poza tym szybko się męczę. Gdy próbowałam robić porządki, był jeszcze większy bałagan. Z mężem rozstałam się, gdy Julia miała dwa lata - nie potrafił sprzątać, zająć się dzieckiem ani zarabiać pieniędzy. Po rozwodzie przestał się do nas odzywać.
Jak wyglądał układ idealny?
Sushi? Zupa tajska? U Piotra miałam wybór lepszy niż w niejednej knajpie. Opanował kuchnię azjatycką i meksykańską, a ja przestałam mieścić się w spodnie. Ale to mi nie przeszkadzało. Czułam się kochana. "Tata, pójdziemy na huśtawkę?", "Tata, poczytaj mi bajkę. Nieee! Nie mama! Taaata!". Po roku naszej znajomości córka widziała w Piotrze ojca. Ja - dobrego partnera. "Będę pracował w domu, żeby dopilnować dziecko, ugotować, zrobić zakupy", mówił przed ślubem. Był wolnym strzelcem, ja miałam etat w korporacji. Uważałam, że to układ fair, bo zarabiałam trzy razy więcej.
Przez lata w domu nie robiłam prawie niczego. Miałam jeden obowiązek: wyjmowanie prania z pralki i chowanie, gdy wyschło. W każdy czwartek nasz dom ogarniała Ukrainka.
Zaczęło się walić, gdy...
Były tygodnie, kiedy Piotr miał dużo zleceń. Przywoziłam wtedy obiady z azjatyckiej knajpy. Myślałam, że Julce smakowały. Któregoś wieczoru usłyszeliśmy w kuchni huk i płacz. Córka wylała na rękę gorący sos z patelni. W drodze do przychodni ryczała: "Próbowałam ugotować coś normalnego!". Na szczęście oparzenia nie były groźne. "Coś normalnego?", myślałam.
Na drugi dzień z książki Jamiego Olivera, uczyłam się, jak gotować w 30 minut. Robiłam jej udka kurczaka. Pierwszy raz w życiu. Podałam twarde i niedopieczone. Chciałam wstawić do piekarnika, ale córka krzyczała: "Teraz się brzydzę! Nie umiesz nic zrobić! Co z ciebie za matka!". Dzień później powiedziała nam o aferze w szkole. Poszłam do wychowawczyni, próbowałam Julce tłumaczyć, przytulać, ale był płacz. Wtórował jej mąż: "Zbyt długo cię nie ma w domu. Pańcie z jej szkoły mają cię za potwora, a mnie za mięczaka".
W podmiejskim środowisku nasz styl życia ocierał się o patologię. Pracowałam dziesięć godzin dziennie. Zarządzałam kilkunastoma osobami. Ale za to spłacałam raty za dom, w którym Piotr urządził sobie pracownię. Kupowałam laptopy, xboxa, przed którym córka i mąż szaleli miesiącami. Ale teraz słyszałam, jaka jestem okropna. "Nawet nie znasz moich nowych koleżanek", wyrzucała córka.
Co miałam zrobić? Do północy stać przy kuchni? Należał mi się odpoczynek, przecież pracowałam, a nie oddawałam się drogiemu hobby. Miałam zrezygnować z etatu? A może dać córce feministyczny wykład o tym, że kobieta to nie tylko dom i gary? Że "poświęcanie się dla rodziny", które widzi u matek koleżanek, to według mnie lenistwo i brak życiowej inicjatywy. Zaczęłam lawirować. Zawoziłam dziecko do szkoły, ale tylko w te dni, kiedy miała na ósmą. Mieszkaliśmy pod Warszawą, poranny dojazd w korkach do pracy zajmował mi godzinę. Do firmy wpadałam więc zazwyczaj lekko spóźniona.
Czasem próbowałam gotować, ale częściej udawałam. W restauracji kupowałam "domowe obiady" - kurczaki, buraki, purée. Tak jak chciała Julka. Tak jak jadła u Zosi czy Gosi. Przemycałam je razem z zakupami i zamykałam się w kuchni. Do piekarnika wrzucałam czosnek, zioła, żeby pachniało jak u mamy. I odgrzewałam obiad. Mąż był ze mną w spisku, robiliśmy to dla dziecka, żeby czuło się zaopiekowane w tradycyjny sposób. Poprawiał jej się humor.
Zrozumiałam, że rodzina potrzebuje gestów: ugotuję dla ciebie, uprasuję ci bluzeczkę, więc jesteś ważna. Gdy mąż wyjeżdżał o szóstej rano na konferencję do innego miasta, wstałam o piątej, żeby zrobić mu jajecznicę. Ale to drobne gesty, nie zmieniłam się nagle ani w perfekcyjną panią domu, ani master chefa.
"Mamo, zróbmy w tym roku u nas święta!", poprosiła córka niedawno. Zesztywniałam, bo zawsze jeździliśmy do rodziców lub teściów. Ale stwierdziłam, że organizację wigilii potraktuję jak zadanie w pracy. Rozdzielę obowiązki: Piotr przyniesie choinkę, dokupi kilka krzeseł. I nowy obrus. Gosposia sprzątnie, poprasuje. Ugotuje mama i teściowa. Ja kupię makowce i pierniki.
Wiem, że Julka chciałaby mnie widzieć krzątającą się w kuchni, ale to niemożliwe. Coś zamarkuję. "Wlej do rozgrzanego piekarnika olejek cynamonowy i imbirowy" - poradziła mi szefowa. - Ja tak robię. Dom pachnie świątecznym ciastem". Myślę, że to dobra rada. Kocham moją rodzinę i zrobię dużo, żeby byli szczęśliwi. Ale muszą zrozumieć, że kocham też siebie. I ważna jest dla mnie praca.
Natalia Kuc
TWÓJ STYL 12/2013