Maciej Kurzajewski: Szczęśliwy na przekór
Wie, że irytuje pesymistów, ale się tym nie przejmuje! Nam zdradził, dlaczego jest niepoprawnym optymistą, jak wychowuje synów i czy podoba mu się spektakularna metamorfoza żony Pauliny.
Słynie pan z amerykańskiego podejścia do życia.
Maciej Kurzajewski: - Jestem urodzonym optymistą. Uważam, że każdy dzień powinien być lepszy od poprzedniego. A mając takie nastawienie do życia, trudno się nie uśmiechać. Cieszę się życiem. Mam świetną pracę, którą kocham, wspaniałą rodzinę, która jest dla mnie bardzo ważna, fantastycznych synów i kochającą, piękną żonę. Niczego mi w życiu nie brakuje. Jestem szczęśliwy z tym, co mam.
Czuje pan, że swoim optymizmem irytuje ludzi?
- Podobno. Cóż mogę powiedzieć? Ktoś szczęśliwy i uśmiechnięty faktycznie może denerwować tych, którzy są pesymistycznie nastawieni do życia. Ja będę szedł pod prąd. Przeżywanie życia powinno sprawiać przyjemność i trzeba to pokazywać. Żyjemy w pięknym kraju z wielkimi możliwościami. Zmiany, które dokonały się na przestrzeni ostatnich 25 lat wolności, oceniam niesamowicie pozytywnie, dlatego cieszę się, że jestem Polakiem.
W wywiadach mówi pan o wielkiej pasji do pracy, ale też podkreśla, że najważniejsza jest dla pana rola taty.
- To prawda. Staram się oddzielać życie zawodowe od prywatnego. Ale nie ukrywam, że przebywanie w gronie rodzinnym i bycie ojcem to dla mnie największa frajda. Nie ma nic lepszego, nic bardziej wartościowego, nic, co mogłoby dać nam większą satysfakcję niż oglądanie swoich dzieci, które wyrastają na dobrych ludzi. Na niczym innym mi nie zależy. Staramy się z żoną dawać chłopakom przykład, pokazywać błędy i wspólnie z nimi wyciągać wnioski. Bo ani oni, ani my się ich nie ustrzeżemy. Wszyscy je popełniamy. Ale jeśli będziemy potrafili się na nich uczyć, to znaczy, że dobrze wywiązaliśmy się z roli rodziców.
Jacy są pana synowie?
- Fantastyczni! Dzieli ich duża, bo 9-letnia różnica wieku (Franek ma prawie 18, a Julek niespełna 9 lat), a mimo to widzę, że bardzo się kochają. W swoim towarzystwie bawią się tak dobrze, jakby dzielił ich rok czy dwa. Widzę też, jak starszy przekazuje swoją wiedzę młodszemu. Ostatnio spędziłem z nimi świetny tydzień podczas męskiego wyjazdu do Stanów. Największą zdobyczą tego tygodnia było dla mnie to, że oni spędzili ze sobą tyle czasu. Obserwowałem ich relacje i to, że choć potrafią się pokłócić, to się kochają. Potrafią powiedzieć sobie: "Kocham cię, jesteś świetnym bratem". To najpiękniejsze słowa, jakie ojciec może usłyszeć ze strony swoich dzieci.
Teraz dzieci chcą z panem spędzać czas, ale za chwilę może się to zmienić.
- To się dynamicznie zmienia. Dostrzegam to już u mojego starszego syna. Dlatego cieszę się, że on jeszcze chce i potrafi spędzić czas ze mną i z żoną, nie miga się od tego. Nie mówi: "Ja mam teraz swoje życie, koleżanki i kolegów, to z nimi chcę być". Nie ma takiego problemu. Kiedy mu proponujemy np. wspólne wakacje, z ochotą na nie przystaje. A nie jest maminsynkiem, którego chowamy pod kloszem - jest bardzo samodzielny. Chyba więc udało nam się zbudować z nim dobrą relację. To nie jest wynik bezstresowego wychowania. Nie jest tak, że odpuszczamy wszystko i niech się dzieje wola nieba. Cały czas uważamy na niego, patrzymy, jak on się zachowuje i rozwija. Uważam, że jako rodzic trzeba być czujnym jak ważka. Ale Franek ma też w sobie ogromną odpowiedzialność.
W waszym domu nadal żyje razem trzypokoleniowa rodzina?
- Moi rodzice mieszkali z nami, ale teraz przenieśli się do mojej siostry i to jej pomagają. Są fantastycznymi ludźmi, na których zawsze możemy liczyć. Udało nam się na tyle podchować naszych zawodników, że dajemy sobie z nimi radę. I teraz funkcjonujemy samotnie.
Pana żona powiedziała, że krótko po ślubie dostrzegła moment, w którym stał się pan bardzo odpowiedzialnym człowiekiem.
- Mnie mówi, że zawsze byłem odpowiedzialny (śmiech). Myślę, że narodziny dziecka są takim momentem. U nas nastąpił on szybko, choć w zgodzie z prawem boskim - mam na to papiery. Ale długo nie czekaliśmy na pierwszego potomka. Potem mieliśmy sporo problemów, ale Julek ostatecznie pojawił się na świecie. Bardzo kocham moich synów i czas spędzony z nimi jest dla mnie najpełniejszy. Oni są dla mnie inspirujący i mam nadzieję, że jeszcze długo nie będę odstawał od ich pomysłów na życie. I że swoim optymizmem będę ich zarażał i inspirował. Na czasie spędzanym wspólnie korzystamy wszyscy, ale przede wszystkim ja, bo czuję się młodo, czuje się bardzo potrzebny i kochany. A gdy człowiek czuje się kochany, żyje mu się lepiej.
Widzi pan w ich oczach dumę z taty?
- Na pewno im nie imponuje to, że pracuję w telewizji. Ale tak, widzę, że są dumni z tego, jakim jestem człowiekiem, ojcem. Widzą i cenią moje zaangażowanie w pracę. Bo to też trzeba pokazywać dzieciom - to co robimy, jest istotną częścią naszego życia. Chcę im uświadomić, że jeśli zaangażują się w pracę najlepiej jak potrafią, to może im to przynieść satysfakcję i profity, które pozwolą godnie, sympatycznie i z radością przejść przez życie.
Jak by się pan opisał w trzech słowach?
- Staram się być dobrym człowiekiem, nie wyrządzać nikomu krzywdy. I robić najlepiej jak potrafię to, co do mnie należy, niezależnie w której roli: ojca, męża i dziennikarza.
Co pan robi w trudnych chwilach?
- Staram się nie rozdrapywać ran, a kiedy jest naprawdę źle, idę pobiegać. To mnie bardzo odpręża. Czas spędzony z samym sobą, z własnymi myślami, kiedy jestem poddany mocnemu obciążeniu fizycznemu, sprawia, że oczyszcza się głowa. Najlepsze pomysły i rozwiązania problemów przychodzą właśnie wtedy.
Za co podziwia pan swoją żonę?
- Za optymizm i za to, że potrafi działać z ogromnym profesjonalizmem na wielu frontach. Świetnie np. łączyła pracę dziennikarki z pracą w public relations w dużych firmach. Teraz jest na kolejnym etapie życia i pracuje na własny rachunek. Obserwowanie jej zaangażowania sprawia mi ogromną przyjemność. Kiedy czemuś się oddaje, to bezgranicznie. Cenię jej niesamowity power, jej moc, energię i radość życia. Jakbym mieszkał i żył z elektrownią atomową.
Podoba się panu jako blondynka?
- Na początku to był dla mnie duży szok, ale teraz się cieszę, że mam w domu blondynkę. Wygląda bardzo dobrze, nie tylko jeśli chodzi o kolor włosów, ma świetną figurę. Jest fit-dziewczyną. Znajduje czas na to, by popracować nad swoim ciałem i kondycją. To ważne, bo dziś, kiedy jesteśmy tak zajęci, brakuje czasu, żeby zadbać o siebie. A Paulina umiejętnie potrafi to wszystko porozkładać i rozdysponować w kalendarzu. My w ogóle jesteśmy sportową rodziną. Udało nam się zaszczepić sport w głowach i ciałach naszych synów i często nawet cały weekend spędzamy na sportowo.
Kiedyś zwiedzaliście Europę na rowerach.
- Nie zarzucamy tych wycieczek, bo to wielka przyjemność. Teraz pojawiła się pasja jeździecka. Franek stawia pierwsze kroki w dyscyplinie sportowej, która w Polsce jest słabo rozwinięta, ale na świecie jest elitarna, czyli polo. Wychodzi mu to bardzo dobrze, jestem pod wrażeniem, jak szybko łapie cały ten świat. Paulina i Julek też się wciągnęli w jeździectwo i radzą sobie świetnie.
Widzę, że nie tylko synowie są dumni z pana, ale i pan jest dumny z synów.
- Oczywiście. Każdy dzień umacnia mnie w tej dumie. To doświadczenie, które trudno porównać z czymś innym. Dopiero mając dzieci, człowiek może dojść do wniosku, że to życie jest pełne. Bo mogliśmy dać szczęście innym. Powiedział pan, że w związku potrzebne są rzeczy dobre i złe.
Dlaczego?
- Bo taki jest świat. Gdyby wciąż wszystko było dobrze, nie moglibyśmy w pełni odczuwać szczęścia i pewnych rzeczy doceniać. Czasem dzieje się coś złego niezależnego od nas, a czasem my potrafimy być źródłem rzeczy niedobrych. Ale jeśli z tyłu głowy przyświeca nam myśl, że dobro jest lepsze, wyjdziemy na prostą.
Bywa pan złośliwy?
- Nie, tego nie mogę powiedzieć. Owszem, mam poczucie humoru, które może wydawać się kąśliwe komuś, kto mnie dobrze nie zna. Ale to jest tylko uśmiech z mojej strony i nie jest to złośliwe. Nikomu źle nie życzę i chciałbym, żeby wszystkim było w życiu jak najlepiej. Złośliwość nie jest więc cechą mojego charakteru. I mam nadzieję, że Franek, Julek i Paulina nie kojarzą mnie z taką cechą.
A krytykować innych się panu zdarza?
- Chyba też nie. Staram się rozmawiać. Zawsze powtarzam dzieciom, że moje uwagi to nie krytyka, która ma im sprawić przykrość. Staram się zresztą sprowokować ich do tego, żeby sami zastanowili się, kiedy popełnili błąd.
Jak pan odbiera krytykę pod swoim adresem?
- Potrzebuję jej. Tak jak uwag i ocen, które pozwolą mi się doskonalić. Nie uważam się za osobę doskonałą. W byciu ojcem czy byciu dziennikarzem cały czas jest mi potrzebny realny ogląd moich działań. Oczywiście jest też krytyka, której nie czytam, nie zgłębiam, bo ona niczemu nie służy. Niczego w moim życiu ona nie zmienia, dla własnego zdrowia psychicznego nie dopuszczam jej do siebie. To oczywiście krytyka internetowa.
"Świat się kręci" początkowo był programem Agaty Młynarskiej. Pan dołączył do obsady, gdy zachorowała. Dziś czuje się pan już jego integralną częścią?
- Myślę, że tak. Agata przez dwa sezony była twarzą tego programu, później ja dołączyłem. Uważam jednak, że telewizja jest medium, w którym osoba występująca przed kamerą jest ostatnim ogniwem. Jeśli nie ma za sobą wsparcia, niewiele wskóra. Bo na sukces programu pracuje cały sztab zdolnych ludzi, którzy razem z prowadzącym tworzą team. Tu wszystkie elementy muszą zagrać.
Jakie możliwości zawodowe otworzył przed panem udział w tym programie?
- Nadal jestem kojarzony z dziennikarstwem sportowym i tego nie zarzuciłem. Tu mogę się realizować na wielu płaszczyznach. Dla mnie samego program jest dobrą zabawą i tym, co w telewizji jest najlepsze. Nie ma lepszej formy niż program na żywo.
Czuje pan jeszcze tremę?
- Skłamałbym, mówiąc że nie. Ważne, żeby ją przekuć w coś, co będzie motywujące. Robię to, co kocham i nie było takiego dnia, żebym jadąc do pracy, pomyślał: "Boże, znowu muszę jechać do tej roboty!".
Wpadki na wizji?
- Chyba nie było spektakularnych. Wiem, że zwłaszcza dziennikarze sportowi mają cały worek przejęzyczeń, lapsusów. Mnie się oczywiście też zdarzały. Ale nic wielkiego.
A słynna czarna dziura? Zdarzyło się panu kiedyś zaniemówić?
- Mam nadzieję że nigdy nie nastąpi. Może się to wydawać zabawne, ale nawet gdybym zaprosił do programu własną mamę, i tak bym sobie zapisał jej imię i nazwisko. Bo w ferworze walki i w tym napięciu, które towarzyszy nagraniu programu, można zapomnieć nawet imię własnej mamy.
Ma pan stabilną pozycję w telewizji. Myśli pan o tym, co będzie, jeśli ją pan straci?
- Mam plan B, ale na razie nie muszę go realizować ani o nim myśleć. W życiu próbowałem różnych rzeczy. Kiedy przed laty powstawał TVN, ściągnięto mnie do redakcji sportowej. Nie wiedzieliśmy, jak się to wszystko zakończy. To był bardzo ciekawy projekt. Wszystko robiliśmy od zera i to mi dużo dało. Pierwsze wydanie "Faktów" prowadził Tomek Lis, a ja poprowadziłem pierwszy serwis sportowy. Mogę to sobie zapisać w CV. Potem pracowałem w kanale tematycznym Wizja Sport na platformie Wizja TV. I to było jeszcze ciekawsze, bo program przygotowywany był dla polskiego widza, ale ze studia pod Londynem. Współpracowałem z ludźmi z całego świata. Dźwiękowiec był Szkotem, operator Irlandczykiem, a wydawcą - Argentyńczyk. To było coś!
Szczyt spełnienia zawodowego?
- To, że gram w pierwszej lidze, jeśli chodzi o pracę. Jestem pierwszoligowym zawodnikiem. To jest rewelacyjne, bo pracuję przy największych sportowych wydarzeniach, mam szansę oglądać te wydarzenia naprawdę z bliska. Mogę rozmawiać z wielkimi postaciami światowego sportu i wszystko to relacjonować widzom, którzy w liczbie kilku milionów zasiadają przed telewizorami.
Prywatnie?
- Chciałbym w zdrowiu oglądać to, jak dorastają moi synowie, jak dojrzewają. Będę przez to przechodził dwukrotnie (śmiech). Jeśli moja żona nadal będzie mnie kochała, a wszystkie znaki na ziemi i niebie wskazują, że tak się stanie, i jeśli tylko zdrowie dopisze, przez lata będę szczęśliwym człowiekiem.
W jednym z wywiadów wyznał pan, że straciliście z żoną dziecko. Jak znalazł pan siłę, żeby zapomnieć o swoim bólu i wspierać Paulinę?
- Nadal trudno mi o tym opowiadać. Oboje przeżyliśmy dramat, ale czułem, że ona jako matka może bardziej cierpieć. Wydawało mi się że tak jest, chociaż ja też nie przeszedłem nad tym do porządku dziennego. Musiałem być wsparciem dla niej i o wszystkim opowiedzieć Frankowi. On też czekał na rodzeństwo. Trzeba mu było wytłumaczyć i sprawić, żeby to nie stało się dla niego traumą. Życie wymusza na nas zachowania, siłę, o której czasem nie wiemy. Starałem się być dzielny, nie wiem czy mi się udało. Życie to na mnie wymusiło.
Mimo wszystko nie utracił pan optymizmu i pogody ducha.
- Bo uważam, że każda sytuacja czegoś nas uczy. Oczywiście one nie powinny nam podcinać skrzydeł, bo na świecie dzieją się różne tragedie i nawet jeśli czasem nas dotykają, nie można zatracić w sobie optymizmu, pozytywnego myślenia o świecie i o ludziach. Bo wtedy bylibyśmy przegranymi, a tak cały czas możemy o sobie mówić - budzę się zwycięzcą.
Justyna Kasprzak
SHOW 6/2015