Magdalena Cielecka: Lekcja bliskości
Popularność wymusza dystans. Nie można przecież rzucać się fanom w objęcia, przyjaźnić z każdym. Czasem tarczą jest czapka z daszkiem, ciemne okulary, ale też chłodne spojrzenie, umiejętność odmawiania. Magdalena Cielecka to potrafi, uchodzi za niedostępną, choć może to tylko pozory. Sprawdzamy, przejdziemy razem test bliskości według instrukcji znanego psychologa.
Gdyby miała pani nieograniczoną możliwość wyboru, kogo zaprosiłaby pani na kolację?
Magdalena Cielecka: - Niedługo zabieram do restauracji dwie osoby zupełnie mi nieznane. I to spotkanie bardziej mnie ciekawi niż możliwość zaproszenia jakiegoś autorytetu. Dziś bardziej cenię sobie szansę na poznanie kogoś nowego niż na zweryfikowanie wyobrażeń na temat dalajlamy na przykład. Te dwie osoby w ramach inicjatywy Poznaj gwiazdę wylicytowały możliwość zjedzenia ze mną kolacji. Zbieramy pieniądze dla Fundacji Rozwoju Kardiochirurgii im. prof. Zbigniewa Religi. Chciałabym, żebyśmy zjedli coś dobrego jako trójka ludzi, których łączy wspólny cel: możliwość wsparcia idei protez serca dla dzieci.
Skoro jesteśmy w świecie gwiazd kolejne pytanie z listy: czy chciałaby pani być sławna?
- To nie marzenie o sławie popchnęło mnie na scenę. Kiedy zaczynałam przygodę z aktorstwem, był początek lat 90. i sława była czymś zupełnie innym. Nie dało się wtedy na przykład z samej sławy żyć. Teraz istnieje grupa gwiazd, celebrytów, którzy zarabiają duże pieniądze tylko dlatego, że są znani - czasem nie wiemy, z jakiego powodu. Są sławni, sama łapię się na tym, że mówię komuś takiemu "dzień dobry", bo mi się wydaje, że go znam. A mnie, im jestem starsza, popularność bardziej przeszkadza. Już się nią nasyciłam, połechtała moje ego. Gdyby była możliwość, by od tego, kim jestem i co robię, odciąć w magiczny sposób popularność, zrobiłabym to bez wahania i bez żalu.
Kolejne pytanie Arona: czy zdarza się pani próbować przed rozmową telefoniczną, co chce pani powiedzieć?
- To oczywiście nie wygląda jak na filmach: nie przemawiam do lustra. Ale układam sobie w głowie, tworzę scenariusze - czasem rozbudowane, z dialogami - trudnych, nieraz bolesnych rozmów: co ja chcę powiedzieć, jaka może paść odpowiedź? Nawiasem mówiąc, te rozmowy zwykle przybierają inny obrót. Ale zanim do nich dochodzi, toczy się we mnie dyskusja, dwugłos. Nie przygotowuję sobie w ten sposób argumentów i kontrargumentów, ale oswajam się z emocjami, z możliwą sytuacją, gdy już nastąpi w rzeczywistości.
Jak wygląda pani dzień doskonały?
- Przede wszystkim czas nie obowiązuje, nie pędzi, tylko płynie niespiesznie. Nie patrzę na zegarek, nigdzie nie muszę biec. Ten dzień powoli się zaczyna, pozwalam sobie długo leżeć w łóżku. Zasypiam, budzę się, znów zapadam w krótką drzemkę. Jeśli jestem w obcym mieście, wychodzę, by je poznać, ale na nic się nie nastawiam, nie mam planów, że obejrzę zabytki, obraz w muzeum. Jeśli jestem w domu - nic nie muszę, mogę wszystko. Robię to, co mi wpadnie do głowy. To mogą być porządki w mieszkaniu albo wystawna kolacja dla przyjaciół.
Ja bym jeszcze do tego dodała słońce...
- No tak, to oczywiste!
A czy w takim dniu idealnym też śpiewa pani? Bo oto mamy takie pytanie: kiedy pani ostatnio śpiewała sobie lub komuś?
- Należę do osób, które ciągle coś mruczą i nucą pod nosem. Jestem znana z tego, że chodzę po korytarzach Nowego Teatru i wyśpiewuję różne "arie". Wiolonczelista Michał Pepol, który gra z nami we Francuzach Krzysztofa Warlikowskiego, tak się tym zainspirował, że zaproponował mi udział w projekcie Milczenie syren - to połączenie teatru, koncertu i performance’u. Gram w nim i śpiewam od trzech lat. Muzyka jest ciągle obecna w moim życiu, domu. Śpiewanie komuś... zaraz, przypominam sobie taką sytuację niedawno na Sycylii. Urodziny bliskiej mi osoby, w pewnym stanie rozbawienia stanęłam na ulicy i na całe gardło zaśpiewałam hymn harcerski, który pamiętam z podstawówki: "Wszystko, co nasze, Polsce oddamy/ w niej tylko życie, więc idziem żyć/ świty się bielą, otwórzmy bramy/ Rozkaz wydany: wstań! W słońce idź!". Cała ulica stanęła. Dostałam brawa.
Wracamy do poważnych pytań Arona: gdyby mogła pani dożyć do dziewięćdziesiątki, zachowując przez ostatnie 60 lat życia umysł lub ciało trzydziestolatki... Co by pani wybrała?
- Po co żyć tak długo ze wspaniałym, jędrnym ciałem, jeśli mózg nie pracuje! Jaki z tego pożytek? Nawet nie byłabym w stanie zarejestrować, że jestem piękna. Ta opcja odpada. W umyśle siła, na to stawiam. Każdy chciałby wolno się starzeć, ja też. Modlę się, żebym była długo sprawna, samowystarczalna. Nie chcę być dla nikogo ciężarem. Ale to, czy ciało będzie bardziej lub mniej sflaczałe, pomarszczone czy pokiereszowane, nie spędza mi snu z powiek. Jako aktorce zależy mi, żeby stanowić wiarygodną, kompletną całość. Będę grała coraz starsze kobiety. Nie chcę, żeby moje ciało czy twarz pozostawały w sprzeczności z rolą kobiety dojrzałej, widzowie by mi nie uwierzyli. Dziwnie by to wyglądało: napompowana, gładka buzia w postaci sześćdziesięciolatki albo chirurgicznie uniesione "walory cielesne" tu i ówdzie... Nie.
No dobrze, skoro starość, to i śmierć. Ma pani ukryte przeczucie co do tego, jak pani umrze?
- Nie. W ogóle mnie ten temat nie zajmuje, może dlatego że wielokrotnie umierałam na scenie, przed kamerą. Mam przetrenowanych wiele wariantów umierania. Prywatnie nie myślę o tym. Kwestię, jak umrę, zostawiam życiu. Czy też raczej śmierci? Ale w momentach absolutnej błogości i szczęśliwości zdarzało mi się pomyśleć: "Teraz mogłabym odejść". Świadomość, że decyzja w tej kwestii jest poza mną - niczego nie zmienię - daje mi spokój. Jeśli samolot ma się rozbić, to się rozbije, po co się tym martwić? Ktoś mi ostatnio opowiadał o dziadku, który przeżył 90 lat. Poszedł na rodzinną imprezę, wypił kilka kieliszków nalewki, zatańczył. Potem położył się do łóżka i umarł. Jeśli mogłabym wybierać, to ja też poproszę jak ten pan. Natomiast na pewno nie chciałabym umrzeć na scenie. Są aktorzy, którzy serio o tym marzą. Wydaje mi się to obrzydliwie nieskromne. Umieranie jest jednak czynnością intymną.
Za co jest pani w życiu wdzięczna?
- Długo by wymieniać. Mam świadomość tego, skąd pochodzę, jaką drogę przebyłam, ilu ludzi spotkanych na tej drodze mnie ukształtowało, pomogło mi, uwierzyło we mnie. Umiem sobie wyobrazić alternatywny scenariusz: zostaję w rodzinnych Żarkach-Letnisku i tam żyję. Ale to jednak bardzo daleko od mojej rzeczywistości. Jestem wdzięczna nie tylko za drogę zawodową. Przede wszystkim za ludzi, których mam obok, na których mogę liczyć w chwilach szczęścia i kryzysach. To jest wielki kapitał, lokata z najwyższą stopą zwrotu. Jestem też wdzięczna za geny, które dostałam. Zdrowie, odporność psychiczna, wygląd nie są moją zasługą. Dziękuję, że dostałam taki "dobry pakiet". Wchodzę w skład zespołu najlepszego moim zdaniem teatru w Polsce. Co mogę jeszcze powiedzieć? Chyba... jestem szczęściarą.
Czyli niczego by pani nie zmieniła w swoim życiu? A gdyby miała pani możliwość zmienić coś w sposobie, w jaki wychowywali panią rodzice?
- Jako dziecko miałam oczywiście pretensje, że nie mam na imię Mariola i nie mieszkam w bloku w Myszkowie, tylko w domku w lesie, koło cmentarza. To były takie dziecięce żale szczęśliwej dziewczynki. Niczego mi nie brakowało, żyliśmy skromnie, ale nie odczuwałam tego. Mieliśmy mnóstwo wolności. Mama wychowywała mnie i brata bezstresowo. Zalała nas miłością. Może było jej za dużo? Jesteśmy oboje bardzo ufni, dajemy serce na dłoni, widać po nas wszystkie emocje - mnie się to przydało w aktorstwie. W życiu zachowujemy się odważnie, na granicy ryzyka. Ale to jest piękne. Czy byłoby lepiej, gdyby mama wychowywała mnie na bardziej zachowawczą i ostrożną? To i tak przyszło z wiekiem i doświadczeniem. Niczego bym nie zmieniała.
Teraz ciekawe zadanie od Arthura Arona: proszę opowiedzieć swoje życie w ciągu czterech minut z jak największą liczbą szczegółów.
- Urodziłam się 20 lutego 1972 roku w Myszkowie, w szpitalu. To była niedziela, siarczysty mróz. Wtedy przed porodem nie robiono żadnych badań i mama była przekonana, że urodzi syna Pawła. No ale przyszłam na świat ja - mama mówi, że to było dla niej szczęście nie do uwierzenia. Tata z bratem Piotrkiem przyszli pod okno szpitala i wołali do mamy. Moje pierwsze wspomnienie: wczasy w Pobierowie, miałam dwa i pół roku, zaśpiewałam Po zielonej trawie piłka goni, akurat odbywał się mundial. Mój pierwszy, publiczny występ - podobno zawojowałam całe Pobierowo. Potem była podstawówka, pocałunki z chłopakami na łące pełnej kaczeńców, można się było w nich schować. Liceum i najczarniejszy czas w moim życiu: jeździłam do Częstochowy, bardzo się bałam tej szkoły, matematyki, chemii, biologii. Ale wtedy zaczęłam też chodzić do teatru. Połknęłam bakcyla i zaczęłam występować na konkursach recytatorskich. Naturalną konsekwencją było złożenie dokumentów do szkoły teatralnej, do czego namówili mnie znajomi. Zdałam za pierwszym razem - gdybym nie zdała, a byłam przekonana, że nie zdam, chybabym nie próbowała ponownie - planowałam iść na historię sztuki na Uniwersytet Jagielloński. Inaczej by się wszystko potoczyło. Ale jestem tu, gdzie jestem, 21 listopada 2019 roku siedzę w kawiarni w Nowym Teatrze i udzielam wywiadu dla "Twojego STYLU".
Gdyby jutro mogła pani obudzić się z dowolną umiejętnością, co by to było?
- Marzę o talencie plastycznym. Malutkim. Bardzo chciałabym umieć coś narysować. Kiedy byłam nastolatką, intensywnie szukałam swojego miejsca na świecie, tożsamości. W związku z tym pozowałam na uczennicę liceum plastycznego. Chodziłam poubierana w długie suknie, nosiłam bransoletki z rzemyków i nie pokazywałam się bez starej, zniszczonej teczki, w której chowałam jakieś potworne bohomazy. Nie umiem narysować ładnie jednej kreski, boleję nad tym. Poprosiłabym o talent, od jutra.
Pofantazjujmy dalej. Gdyby miała pani kryształową kulę i mogła dowiedzieć się czegoś o przyszłości, skorzystałaby pani?
- Byłoby miło wiedzieć, że umrę spokojna, szczęśliwa, w harmonii ze sobą i w poczuciu spełnienia. Jeśli więc pytanie do kryształowej kuli mogłoby mi dać taką gwarancję, skorzystałabym. Wolałabym nie odchodzić, myśląc, że coś przegapiłam. Ale czy szklanej kuli zdołałabym zaufać? Pewnie z latami zapomniałabym o przepowiedni i zwyczajnie zmagała się z życiem, popełniając własne błędy.
Ma pani coś, o czym marzy, ale jeszcze nie przystąpiła do realizacji?
- Czasami myślę, że chciałabym wyjechać na rok. Nie po to, by uciec ani też by zwiedzać, bawić się czy wyciszać w aśramie. Ciekawie byłoby zamieszkać w miejscu, gdzie nikt nic o mnie nie wie. Stworzyć siebie na nowo. Dowiedzieć się, kim jestem bez całego zaplecza, kontekstu, który o mnie stanowi. Kim jestem, gdy nie jestem Magdaleną Cielecką aktorką? Z dala od wyobrażeń widzów, obserwatorów mojego życia, od moich prób dopasowywania się do tych wyobrażeń lub walczenia z nimi.
A co teraz nazwałaby pani swoim największym życiowym osiągnięciem?
- Myślę, że odpowiedziałam już na to pytanie, mówiąc o wdzięczności. To samo uważam za swoje osiągnięcie. Dodałabym coś: mam wolność wyboru. Mogę nie przyjąć roli w filmie lub serialu. Mogę nie angażować się w kolejny spektakl, a nawet - czysto teoretycznie - mogę z teatru odejść, choć nie chcę. Mogę. Nie muszę. Postrzegam to jako sukces. Pracowałam na niego wiele lat.
Gdy pytałam o wdzięczność, powiedziała pani o bliskich ludziach. Co ceni pani w przyjaźni?
- Gotowość do bycia ze mną i znoszenia mnie w różnych odsłonach. W momentach siły i niemocy, gdy daję i gdy biorę. Kiedy muszę się przeprowadzić, potrzebuję pocieszenia, kiedy dzwonię w nocy. Gdy wyjeżdżam i trzeba nakarmić moje koty. Cenię sobie fakt, że przyjaciele są świadkami różnych moich przejść, stanów psychicznych i mnie nie oceniają. Jestem ważna, potrzebna, kochana nawet, jeśli akurat jestem zła. Albo chwilowo nielojalna i złośliwa. Oczywiście to musi działać i w drugą stronę.
A jakie wspomnienie pani ceni najbardziej?
- Sięgnę po ostatnie: Paryż, ulewa, spacer, jestem przemoczona, a z głośnika w plecaku słychać głos Gene’a Kelly’ego i I’m singing in the rain.
A najstraszniejsze?
- Mam osiem czy dziesięć lat. Kończy się turnus wczasów w Pobierowie i mamy wracać autokarem do domu. Wszyscy na miejscach, a ja chcę do ubikacji. "Biegnij", mówi mama. Biegnę, ubikacja jest w piwnicy. I gdy jestem już w toalecie słyszę, że zaczyna pracować silnik - w moich uszach to brzmi tak, jakby autobus odjeżdżał. Stanęło mi serce. To poczucie - opuszczenia, porzucenia - we mnie zostało i przez wiele lat pojawiała mi się w głowie absurdalna myśl: może to życie, które mam, tylko mi się wydaje, wyobrażam je sobie, bo tak naprawdę zostałam w toalecie w Pobierowie?
To brzmi jak scenariusz na thriller!
- Alternatywne życie, które się nie toczy. Widzę ostatnią scenę: staruszka zamknięta w toalecie śni, że jest aktorką w Warszawie.
Przyjmując jednak, że pani i ja istniejemy naprawdę: gdyby miała się pani dowiedzieć, że za rok pani zginie, zmieniłaby pani coś w swoim życiu?
- Oczywiście! Natychmiast przestałabym pracować i wyjechałabym gdzieś, gdzie przede wszystkim jest ciepło. A poza tym są tam życzliwi ludzie, dobre jedzenie i dużo wina. A tak zupełnie na serio: pewnie bardzo bym przez ten rok ryzykowała. Jechałabym po bandzie, żeby doświadczyć absolutnie wszystkiego.
Kiedy pani ostatnio płakała?
- Wczoraj. Oglądałam film Euforia z Alicią Vikander, Evą Green i Charlotte Rampling. Dwie siostry spotykają się po latach i wybierają w podróż do pięknej posiadłości, która okazuje się luksusowym ośrodkiem do umierania. Jedna z sióstr decyduje się poddać eutanazji. Zaprosiła tę drugą, by jej towarzyszyła. Ciekawy film, poruszył mnie. Płacz jest rewersem śmiechu. Płaczę przy muzyce, oglądaniu filmów, sztuk, przy trudnych rozmowach. Także z radości, zachwytu. Wspaniały jest płacz z poczucia, że świat jest piękny. Łzy są reakcją na silną emocję, niekoniecznie negatywną.
A gdyby ten film był o pani, gdyby nie za rok, ale dzisiaj miała pani umrzeć i wiedziała, że nie może już skontaktować się z kimś, by powiedzieć coś ważnego? Chcę zapytać o to, co by to było.
- Fundamentalne "kocham cię" albo "przepraszam", "jesteś dla mnie ważny". Staram się, by takich niewypowiedzianych słów było w moim życiu jak najmniej. Gdybym jednak była sama, i tak bym powiedziała to, czego wcześniej nie zdążyłam, w przestrzeń, w ciszę. Wierzę, że słowa, energia, zostają i wiadomość zostałaby dostarczona do adresatów. Ale najbardziej chciałabym wysłać komunikat: "Umieram. Przyjeżdżaj natychmiast".
Śmierć kogo bliskiego najbardziej by panią zabolała?
- Gdy byłam dziewczynką, nie wyobrażałam sobie śmierci mojej mamy. Ona była dla mnie całym światem. Kiedy dorosłam, zawstydziła mnie myśl, że śmierć mamy już nie zrujnowałaby całego mojego świata. On nie zależał już od jednej osoby. Zależał ode mnie. Każ da śmierć boli i burzy kawałek świata. Dla jednych najstraszniejsza byłaby śmierć partnera, dla innych przyjaciela, dziecka... Kiedy musiałam uśpić kotkę, bolało mnie to tak bardzo, że nie wiem, czy nie włożyłam w tę rozpacz i łzy czegoś jeszcze. Każdy ma do przejścia swoje himalaje.
Skończyłyśmy. Teraz powinnyśmy popatrzeć sobie głęboko w oczy. Ma pani wrażenie, że stałyśmy się sobie bliskie?
- Zbliżyłyśmy się na pewno. Pani się o mnie dowiedziała dużo, ja też coś o pani wiem. Gdyby ktoś obserwował nas z daleka, nie pomyślałby, że to wywiad, tylko rozmowa przyjaciółek. Może czytelnicy pójdą za naszym przykładem i zadadzą pytania z kwestionariusza swoim bliskim? Może dowiedzą się czegoś, czego nie wiedzieli... I stworzy się bliskość.
* Pełny kwestionariusz wraz z instrukcją znajdziesz w internecie - wystarczy wpisać w wyszukiwarce hasło "36 pytań Arthura Arona".
Rozmawiała Jagna Kaczanowska