Maja Bohosiewicz: Czasem warto się pogubić
Zdjęcia, wywiady, przyjęcia, plotki. Jak unieść sławę, gdy jest się nastolatką? Maja Bohosiewicz przyznaje szczerze, że nie poradziła sobie z popularnością i drogo za to zapłaciła. Dlatego dziś rezygnuje z życia na pokaz i wyścigu o role w telewizji. Chce mniej. I za mniej. Wybiera teatr zamiast seriali, duże mieszkanie zamieniła na kawalerkę. Marzy, by spakować walizkę i na pół roku pojechać w świat. A kariera, pieniądze? Niczego nie planuje. Będzie, co ma być.
Weszłaś do show-biznesu, gdy miałaś dziewiętnaście lat. Niewiele, by wiedzieć, jak się w nim poruszać i nie zachłysnąć sławą.
Maja Bohosiewicz: - Ścianki, flesze... w "celebrytyzm" wdepnęłam niechcący. I nie przez przypadek użyłam słowa "wdepnęłam", bo uważam ten świat za g...
Nie kusiła cię sława?
- Nie spodziewałam się, że popularność spadnie na mnie tak szybko, nie zdążyłam na nią zapracować. Byłam nastolatką, która przyjeżdżała do Warszawy na castingi i zatrzymywała się u siostry. Gdy dostałam pierwszą małą rolę w serialu, zostałam na miesiąc, a Sonia dała mi szafkę w swoje garderobie. Kiedy przyszły kolejne propozycje, doszłam do wniosku, że czas wynająć tu mieszkanie. Sukces przyszedł tak nagle.
Byłaś na uprzywilejowanej pozycji. Znane nazwisko otwierało wiele drzwi.
- Budziło zainteresowanie mediów. Gdy zaczęłam grać w serialach, filmach, zostałam szybko zauważona jako siostra "tej" Soni. Ale castingi wygrywałam dzięki umiejętnościom, talentowi. Absurdalne jest myślenie, że reżyser kompletuje obsadę filmu czy serialu, który ma być sukcesem finansowym, na podstawie znajomości z pewną aktorką. Gdyby to było takie proste, każdy aktor wciskałby do zawodu swoje siostry, braci, dzieci. A ja dostałabym się do szkoły teatralnej, w której Sonia zna prawie wszystkich. Nie dostałam się. Ale zaczęłam grać i zarabiać pieniądze, o jakich wcześniej nie marzyłam. To wszystko w głupim wieku, miałam 19 lat. Wydawało mi się, że jestem dorosła, bo nie brałam od rodziców pieniędzy, sama płaciłam rachunki, robiłam zakupy. Myślałam, że pozowanie, bywanie na imprezach to część obowiązków młodej aktorki. Skoro gram, mam za sobą pierwsze sukcesy, powinnam się pokazywać. "A może na jednej z imprez spotkam kogoś wpływowego z branży?", myślałam. Dziś uważam to za idiotyzm, bo ciekawszych ludzi mogę spotkać, siedząc z książką w knajpie. Ale wtedy nie miałam takiej świadomości.
Siostra cię nie ostrzegała?
- Kariera Soni jest inna, godna podziwu. Długo pracowała na sukces, grała w teatrze, w kabarecie. Nagrody przyszły, gdy miała trzydzieści parę lat i była pogodzona z tym, że to nie nastąpi. Zaczynała w czasach, kiedy nie było jeszcze portali plotkarskich, pozowania na ściankach. Sonia chyba nie do końca rozumiała, jakie mogą być konsekwencje moich decyzji, zresztą były to moje wybory, nie do końca przemyślane. Nie było momentu, żebym się zastanowiła, czy chcę w to wchodzić, czy nie. Dostałam zaproszenie na jedną imprezę, drugą, poszłam "na ściankę". Po co? Nie wiem. Nie mam pojęcia, z jakiego powodu mizdrzyłam się w drogiej, pożyczonej sukience i niewygodnych szpilkach obok kogoś, kto nie robił nic oprócz chodzenia na takie imprezy. Uważam, że to było głupie i po nic.
Kiedy tego pożałowałaś?
- Gdy zdarzało się, że dobrą rolę, o którą walczyłam, dostawał ktoś spoza światka celebrytów. Albo kiedy ludzie zaczęli mnie oceniać po tym, co przeczytali na mój temat w internecie. Gdy nie mogłam wygłupiać się z koleżankami w klubie, bo ktoś ukradkiem nagrywał mnie smartfonem. Ale pretensje mogę mieć tylko do siebie. Trzeba było spokojnie siedzieć na tyłku.
Czy gdybyś jako 19-latka miała świadomość, którą masz dzisiaj, wybrałabyś tę samą drogę co siostra?
- Nie szłam drogą siostry, po prostu chciałam grać. Teatr miał dla mnie w sobie coś niedostępnego, rodzaj magii. Miałam poczucie, że związane są z nim tylko wyjątkowe damy albo ekscentryczki. Bardzo mnie ten świat pociągał. Gdy miałam 15 lat, wyprowadziłam się z rodzinnych Żor do Krakowa. Zamieszkałam z Sonią, która grała w teatrach, poszłam do liceum aktorskiego i poczułam, że jestem we właściwym miejscu. Któregoś dnia usłyszałam od siostry, że Magdalena Łazarkiewicz szuka dziewczyny do roli Hedvig w "Dzikiej kaczce" Ibsena. Prowadziła nabór wśród studentek pierwszego roku szkoły teatralnej.
- Miałam 16 lat, ale tak bardzo wierzyłam w swój talent, że pomyślałam: "to rola dla mnie!". Niestety, pomyliłam godziny castingu, dotarłam spóźniona. Wybiegłam za panią Magdą, błagając, żeby się ze mną umówiła, ale ona grzecznie mnie zbyła. Kilka tygodni później ekipa zaczęła szukać zastępstwa za dziewczynę, która została wybrana. Los dał mi szansę. Przychodziłam więc na próby i gdy słyszałam: "to kto teraz chce zagrać?", podnosiłam rękę: ja! ja! Rwałam się, angażowałam. Dostałam tę rolę. Sonia powiedziała mi wtedy: "Jesteś zdolna, ale czy poradzisz sobie na dużej scenie? Zastanów się dwa razy, bo porażka będzie się za tobą ciągnąć przez lata". Lecz ja jestem zawzięta, byłam przekonana, że to najlepsza decyzja, jaką mogłam podjąć. Nie pomyliłam się.
Skąd taka pewność siebie?
- Może to kwestia wychowania, może genów. Urodziłam się w kochającej rodzinie w normalnym domu, w którym jadło się razem obiady, wyjeżdżało na wakacje. Rodzice byli inżynierami, mama dużo pracowała, więc my też mieliśmy obowiązki - ja w wieku dziesięciu lat potrafiłam ugotować zupę. Jednocześnie ani mama, ani tata nie negowali naszych życiowych wyborów, dawali wolność. Nie protestowali, gdy wyjechałam za siostrą do Krakowa, bo też zamarzyłam o aktorstwie. Uważali, że trzeba zostawić dzieciom swobodę wyboru i wspierać je w ich dążeniach. Pewnie też dzięki nim w dorosłe życie weszłam z poczuciem, że nic nie może mnie dotknąć. Myślałam, że ludzie są z natury dobrzy, że jeśli ktoś namawia mnie do zwierzeń, to nie dlatego, że chce je wykorzystać przeciwko mnie. Jednak lata w show-biznesie pokazały, że nie jestem aż tak twarda, pewna siebie, jak myślałam. Za każdym razem, gdy idę na casting, czuję, że muszę znowu udowodnić, że tu przynależę, że jestem coś warta. Straciłam trochę ze swojej pewności siebie i przekonania, że jestem najlepsza.
Podobno chciałaś ostatnio zrezygnować z pracy z lęku, że sobie nie poradzisz?
- Tak było w połowie prób do spektaklu Ruby w Teatrze WARSawy, którego premierę mieliśmy w lutym. Przychodziłam i myślałam: "nie dam rady". Grałam główną rolę z Mateuszem Banasiukiem, obok nas Edyta Olszówka, Sławomira Łozińska, Sonia Bohosiewicz. Musieliśmy - Mateusz i ja - stanąć na rzęsach, żeby nie dać się im przyćmić. W połowie stycznia miałam potężny kryzys, nie wytrzymywałam presji. Pamiętam, że był mróz minus dziesięć stopni, a ja poszłam biegać i pół drogi ryczałam. A potem usiadłam w domu, zamknęłam oczy, wyobraziłam sobie dokładnie to, co miałam w głowie przed każdą premierą: że mam przed sobą trzy lustra i nie widzę nikogo więcej. Muszę się skupić na sobie, wyjść i pokazać to, co potrafię dobrze. I poszło.
Jak znosiłaś na próbach obecność siostry, doświadczonej aktorki?
- Kochamy się, uwielbiamy, ale tym razem na próbach wskazówki Soni mnie denerwowały. Świetnie wyłapuje błędy, jej uwagi są trafne, ja czuję jednak opór, by je przyjmować. Jestem krnąbrna, lubię postawić na swoim. Słuchałam jej, ale obiecywałam sobie, że to ostatni spektakl, w którym gramy razem.
Czas odciąć pępowinę?
- Pępowiny nigdy nie było, bo Sonia mi nie matkowała. Mamy przyjacielską, siostrzaną relację, radzimy się jedna drugiej, także w kwestiach zawodowych. Ona wie, że obojętne, co mi doradzi, ja i tak najczęściej działam po swojemu. Choć rzeczywiście, w ostatnim roku sporo się we mnie zmieniło. Po dwóch latach rozstałam się z partnerem, moją wielką miłością. Było mi ciężko. Zostałam w pustym mieszkaniu i zdałam sobie sprawę z tego, że zawsze ktoś nade mną czuwał: rodzice, siostra, chłopak, nigdy nie byłam sama. I nie umiałam być. Podejmowałam próby nawiązania trywialnych związków, które jednak szybko się kończyły, bo przecież nie da się przykryć ważnego uczucia nieważnym. Przeszłam przez wszystko. Chodziłam na imprezy siedem razy w tygodniu, wracałam do domu nad ranem. Zrobiłam tyle głupot, że nie wiem, czy mam jeszcze jakąkolwiek do zrobienia. Myślę więc, że czasem trzeba się pogubić. Po okresie znieczulania się czułam się tak smutna i nieszczęśliwa, że musiałam spojrzeć na siebie z boku i wziąć się do pracy nad sobą.
Czego się nauczyłaś?
- Umiejętności bycia sama z sobą. Nie mam nikogo, na kogo mogłabym zrzucić winę za to, że jest mi źle, że z czymś sobie nie radzę. Uczę się odpowiedzialności za to, jak się czuję, co robię ze swoim życiem. Mam 25 lat, niedawno zdałam sobie sprawę, że po raz pierwszy jestem w tak komfortowej sytuacji, że mogę realizować marzenia. Nie jestem związana z żadnym serialem, który by mnie ograniczał czasowo, więc gdy w internecie znajduję bilet do Włoch w dobrej cenie, pakuję się i lecę. Znam grafik przedstawień w teatrze, nic mnie nie zaskoczy. Nie jestem ograniczona wolą szefa ani uzależniona od chłopaka, który powie: "nie jedź, bo ja nie mogę". Nagle poczułam, że mam nieograniczone możliwości, nikt mi niczego nie każe, nie zabrania. Wypisałam w notatniku miejsca, które chcę zobaczyć: Ameryka Północna, Ekwador, Indie. Zaczynam żyć stosownie do moich 25 lat. Niedawno wróciłam z Barcelony, gdzie mieszkałam u przyjaciółki, bawiłam się, biegałam po plaży, chodziłam na wino i tańce. Jutro jadę na tygodniowy detoks do Szczyrku. Przez tydzień zapominamy o jedzeniu, skupiamy się na swoim wnętrzu, medytujemy, oczyszczamy ciało i co ważniejsze, głowę.
Rozumiem, że jak wiele osób z twojego pokolenia nie chcesz podporządkować wszystkiego pracy, marzysz, by podróżować, żyć. Nie martwisz się, czy będziesz miała za co?
- Czemu mam się bać? Jestem młoda, bystra, zawsze spadnę na cztery łapy. Mojemu pokoleniu konsumpcyjny styl życia trzydziesto-, czterdziestolatków pokazywany był jako wzór. Mieliśmy do niego dążyć, szybko decydować, co chcemy studiować, wolny czas spędzać na stażach, harować już po maturze, żeby jak najszybciej ktoś nas zauważył, żeby zacząć robić karierę, dostać kredyt na mieszkanie. Długi czas myślałam, że tak trzeba. Spotykałam się z moimi koleżankami aktorkami i szlag mnie trafiał, gdy się okazywało, że były na castingu, o którym nie wiedziałam.
- Patrzyłam na ramówki TVN-u czy Polsatu i myślałam: "dlaczego mnie tam nie ma?". Chciałam grać, grać i jeszcze raz grać. Teraz też chcę to robić, ale nie za cenę spokoju. Dopóki nie mam dzieci na utrzymaniu, dopóki nie muszę, dopóty nie wezmę propozycji, które zwiążą mnie z produkcją na pół roku, a ja będę codziennie kląć, że muszę tam iść i wypowiadać beznadziejne dialogi. Nie chcę. Fajnie jest wziąć udział w dobrym serialu, z ciekawymi ludźmi, mieć stałą pracę, której efekty dobrze się ogląda. Teatr dał mi skrzydła, gram w Teatrze WARSawy, zaczęłam próby w teatrze Capitol, więc zrobię coś, co da mi radość.
Zdarza ci się dzwonić do siostry z prośbą "pożycz"?
- Zdarzyło mi się lecieć do Stanów z jej kartą kredytową, bo swoją zgubiłam. Poprosiłam o pożyczkę. Ale to wyjątki. Nie zdarzyło się, że byłam w tarapatach finansowych, nie jestem skrajnie nieodpowiedzialna. Lubię ładne rzeczy, cieszy mnie kolacja w dobrej restauracji, superbuty, ale uważam, że jeszcze przyjdzie moment na gromadzenie. Żartuję, że z roku na rok zmieniam mieszkania na coraz mniejsze. Zaczęłam od dużego na Mokotowie, dziś mieszkam w kawalerce na Powiślu. Podczas przeprowadzki patrzyłam na stertę ładnych ubrań, na którą ciężko zapracowałam, a w połowie z nich nie chodziłam. Dziesięć kartonów wysłałam do domu samotnej matki. Zostawiłam tylko potrzebne rzeczy.
Zastanawiasz się czasem, co będzie, jeśli z aktorstwa nic nie wyjdzie? Masz plan B?
- Wierzę, że będę grać, ale mam zapasowych planów od a do z. Odkładam pieniądze, bo w czerwcu chcę wyjechać na pół roku do Barcelony, do mojej przyjaciółki. Podoba mi się wielokulturowość tego miasta. Wśród jej znajomych jedna dziewczyna jest z Maroka, inna z Anglii, jeszcze inna jest pół Holenderką i pół Francuzką. Siadamy przy stole w dziesięć osób, rozmawiamy na mnóstwo tematów w różnych językach. Ostatnio przyjaciółka gościła u siebie dziewczynę, której nie znałam. "To twoja bliska znajoma?", zapytałam. "Nie, koleżanka koleżanki, chciała zobaczyć Barcelonę, a ja mam wolną sofę, więc ją zaprosiłam. Opowie coś o sobie, będzie wesoło". Podoba mi się styl bycia młodych Europejczyków, których spotykam. Całe życie potrafią spakować do walizki i ruszyć w drogę. Uczę się hiszpańskiego, chcę zrobić w Barcelonie kurs spadochronowy.
Słyszysz od bliskich, że powinnaś na siebie uważać?
- Tak, rodzeństwo twierdzi, że dostaję małpiego rozumu. Sonia z bratem nazywają mnie "katalizatorem zła", bo gdziekolwiek razem pojedziemy, namawiam na wszystko, co ekstremalne. Uprawiam kitesurfing, jeżdżę na snowboardzie, ale nawet nie o sporty chodzi. Mam zaufanie do ludzi, chodzę sama nocami. Na szczęście, choć często kuszę los, nic złego się nie wydarzyło. Niedawno w Barcelonie poznałam Katalończyka, architekta. W drugim dniu znajomości zapytał, czy pojadę z nim na urodziny jego przyjaciółki, sto kilometrów za Barcelonę. Zadzwoniłam do Soni: "Super, zobaczę prawdziwą katalońską imprezę!". Usłyszałam: "Włącz w iPhonie funkcję lokalizacji telefonu". Zadzwoniła z pytaniem: "gdzie on cię wywiózł?", a ja uspokajałam: "świetnie się bawię". Jedliśmy rękami pieczone cebule, które maczaliśmy w tłustym sosie. Lało się wino, goście śpiewali katalońskie piosenki, gdyby nie moja otwartość i ufność, pewnie bym tego nie doświadczyła.
Natalia Kuc
TWÓJ STYL 5/2015