Małgorzata Socha: Królewna śmieszka
Nie musi się martwić o to, jak osiągnąć sukces. Już go może odtrąbić. Małgorzata Socha pilnuje czegoś innego. Żeby odbierając od życia tyle "głasków", nie rozbestwić się i nie stać nadętą paniusią, która uważa, że wszystko jej się należy. "Na szczęście mama zawsze potrafi sprowadzić mnie na ziemię", śmieje się. "Soszka" - mistrzyni zabawnych min i dystansu do siebie.
Sama prowadzisz profil czy - jak to bywa u gwiazd - masz od tego ludzi?
Małgorzata Socha: Sama, choć agencja aktorska czasem przypomina, żeby coś wrzucić. Nie jestem z tych, co siedzą non stop w telefonie. Długo nie funkcjonowałam w social mediach. Nigdy nie było mnie na Facebooku. Bo bałam się intensywności kontaktu. I okazało się, że przez tę nieobecność byłam postrzegana jako osoba chłodna, niedostępna. Perfekcyjnie ubrana, ale niepokazująca się ludziom w kontekście codziennym, "kapciowym". Zaczęło mi to uwierać. Przecież taka nie jestem!
Po minucie widzę, że z ciebie jest filutka!
- Teraz dzięki spontanicznym zdjęciom na Instagramie wiele osób odkryło, że mam dystans do siebie. Cieszę się, bo te zwariowane miny to cała ja. Wiadomo, że nie będę ich robić na czerwonym dywanie. Wchodząc do - nazwijmy to według filmowej terminologii - scenografii, zachowuję się stosownie do niej. Ale w domu mogę sobie pozwolić na więcej. Traktuję konto na Instagramie jak dziennik, którego dotąd nie prowadziłam. Lubię wracać do zdjęć. Teatr, podróże, narodziny syna.
Ale twarzy dzieci nie pokazujesz.
- Chcę, by były anonimowe - póki prawo polskie je chroni. Za granicą można fotografować dzieci znanych osób. Moje mają szansę w przyszłości zdecydować, czy chcą być rozpoznawalne. Ale pokazując się w domu, nie uniknę zaznaczenia ich obecności. Bo wypełniają 90 proc. prywatnego czasu. Czasem więc widać je tyłem czy w oddali.
Twój żywiołowy filmik na Instagramie zachęcił mnie do przyłączenia się do zbiórki na operację chorego chłopca Alexa. Widziałam na twoim profilu, że takich próśb jest więcej. Jak to emocjonalnie dźwigasz?
- Nie da się nie zareagować. Zrozumie mnie każdy, kto ma dzieci. Kiedy Kasia Zielińska poprosiła o przyłączenie się do akcji, nie wyobrażałam sobie, żeby odmówić. Krzywda malucha, nie tylko własnego, zawsze boli. Ale nie chcę, żeby mój profil stał się dobroczynnym słupem ogłoszeniowym. Staram się wyważyć proporcje spraw poważnych i zabawnych. Jak w życiu.
Instagram to nowoczesna zabawka, a ja przyszłam do ciebie z planem staroświeckim, analogowym. Szukając klucza do Małgorzaty Sochy aktorki, trafiłam
na informację o twoim spektaklu dyplomowym sprzed 17 lat. Wiśniowy sad w reżyserii Agnieszki Glińskiej, w towarzystwie Gruszki, Simlata, Pieli, Bosaka. Czechow to świetny obserwator, dziś pewnie zostałby mistrzem memów. Gdybyśmy doprosiły go do rozmowy? Mam dziesięć Czechowowskich prawd do skonfrontowania z twoim życiem.
- Zgoda.
"Bez pracy nie ma pełni radości życia".
- Tak! Żartuję, że praca jest wpisana w moje nazwisko. Socha to przecież pierwsze narzędzie rolnicze. Socha musi orać. (śmiech) I rzeczywiście, na wszystko musiałam zapracować. Każdą rolę dostałam po castingu. Nic nie było dane ot, tak.
Przepraszam, a prezencja?
- Też musiałam zapracować, wyćwiczyć. Na wcześniejszych zdjęciach widać, że byłam pełniejsza. Zmiana diety, uczenie się, jak podkreślać atuty - to praca. Oczywiście, miałam predyspozycje do zawodu, ale bez wysiłku nie poszłabym dalej. Są utalentowani amatorzy, ale daru najczęściej starcza na dwie role. I jeszcze ważna rzecz: praca nad relacjami. Można być zdolnym, ale jeśli spóźniasz się na plan i nie dogadujesz z ludźmi, propozycje przestają przychodzić. Tego też się uczyłam.
A wyobrażasz sobie, że nie pracujesz? Mąż utrzymuje dom, ty leżysz i pachniesz.
- O, nie! Wpojono mi, że muszę być samowystarczalna. Nie znam innego modelu rodziny. Mama całe życie pracowała. Mniejsze lub większe, ale pieniądze zawsze miała swoje, nie musiała prosić taty. To, że poszłam do pracy, było naturalne.
A gdybyś dostała od losu 10 miliardów?
- Założyłabym firmę i zaczęła produkować filmy. Nie tylko takie, na których trzeba zarobić. Byłabym jak Michał Żebrowski. Z zachwytem patrzę, jaki jest szczęśliwy, dając pracę kolegom. W swoim teatrze traktuje nas tak, jak sam chciałby być traktowany. Rozpieszcza aktorów, gotów oddać wszystko, żeby nam pracowało się jak najlepiej. Rozumiem tę satysfakcję i chciałabym mieć kiedyś podobną. (Jesteśmy w kawiarni, podchodzi kelnerka, proponując "pyszny serniczek". Małgosia żartuje: za parę chwil, muszę najpierw zasłużyć).
Niezadowolenie jest jedną z zasadniczych cech każdego prawdziwego talentu - powiada Czechow. Jesteś perfekcjonistką?
- Perfekcjonizm odpuściłam od czasu, kiedy mam rodzinę. Nic na siłę. Na planie staram się, jak mogę w danej chwili, ale mam odwagę powiedzieć: kolejne duble nic nie zmienią. Zanim zostałam mamą, moje zafiksowanie na pracy było ogromne. Bo dążenie do perfekcji miałam wyniesione z domu. A ono bywa męczące. Mama jest taka. Tata nie, on miał w sobie więcej radości życia. Dziś to ja uczę mamę odpuszczać. Ostatnio uparła się, że przed świętami mimo mrozu umyje okna. Przekonywałam: daj spokój, jakie to ma znaczenie? A potem była chora. Bez sensu. Ja już wiem, że owszem, warto mieć ambicje, bo dzięki nim idę do przodu, ale czasem trzeba rezygnować. I się nie obwiniać! Jeśli jest wystarczająco dobrze, umiem się ucieszyć. Nie jestem z tych, co rozpamiętują: oj, wczoraj w III akcie mogłam lepiej zagrać.
A skąd wiadomo, że dobrze zagrałaś?
- Dziś już wiem, co poszło dobrze, a co można było zrobić lepiej. Ale kiedyś byłam mniej pewna siebie, bardziej analizowałam każdy krok i opinie innych. Teraz robię swoje. Chociaż na próbach wciąż działa zasada: jeśli czuję akceptację, rozkwitam.
Dajesz się "lepić"?
- Przyjmując propozycję reżysera, wchodzisz w jego świat. Nie twój. Trzeba mieć tę świadomość. I się nie boksować.
Ty jednak się boksowałaś: starałaś się udowodnić, że nie jesteś tylko amantką.
- Blondynka o regularnych rysach gra zakochane dziewczęta. Tak to funkcjonuje. A ja uważałam, że z moją vis comica bliżej do komedii. Zależało mi, żeby to pokazać. Odczarowała mnie rola w Brzyduli.
Dzięki komediom przyszła sława. Ale Czechow mówi, że po odniesieniu sukcesów człowiek musi wytrzymać napór zawiści.
- Nie czytam i nie słucham plotek. Życie rodzinne jest na tyle intensywne, że - jak to się modnie mówi - nie mam na to przestrzeni. Nauczyłam się, że nie każdy musi mnie lubić. I że ja nie muszę lubić każdego. Jeśli ktoś ma problem ze mną, to ma. I to jest jego problem. Obracam się wśród osób, z którymi czuję się bezpiecznie, i wiem, że mi dobrze życzą. Ktoś powie: grono wzajemnej adoracji. Może, ale dzięki temu nie walczę z nikim. Lubię też u siebie to, że nie uprzedzam się do nowych osób. Bo sama nieraz słyszałam: zanim cię poznałem, wydawało mi się, że jesteś inna. Dlatego spotykając kogoś, niczego nie zakładam. Tak jest łatwiej. A jeśli nie czuję chemii, mówię sobie: OK, nie musimy być przyjaciółmi.
To w drugą stronę: zdarza ci się ukłucie zazdrości, gdy ktoś odniesie sukces?
- Gdy Janek Komasa dostał nominację do Oscara, napisałam entuzjastyczny post na Instagramie. Śledzę z radością to, co się dzieje u Joasi Kulig. Ale mam świadomość, że łatwiej jest mi cieszyć się sukcesami innych, bo sama czuję się spełniona.
Czyli tu Czechow nie ma racji?
- Ma, bo trudno jest nie zazdrościć, kiedy nam nie idzie. Ale równie trudno jest wytrzymać ciśnienie sukcesu i zostać sobą.
No i jak ty nad tym pracujesz?
- Mama sprowadza mnie do parteru. (śmiech) A dzieci, gdy wracam do domu w gwiazdorskim makijażu, proszą, bym go zmyła: "Bądź taka nasza". Kiedy zaczynam czuć się jak "gwiazda", myślę o milionerach, którzy chodzą w skromnych ubraniach, choć mogliby nosić stroje od projektantów. Pamiętasz Steve’a Jobsa w golfiku?
A jak ego wytrzymuje przejazd Alejami Jerozolimskimi, gdzie wisi twoja twarz wielka na parę metrów?
- Na szczęście nie jeżdżę Alejami. (śmiech) Ale jak ktoś mówi, że zdjęcie ładne, to miło.
Głos ma Czechow: gdyby ludzie byli zupełnie szczerzy, wszystko by się przewróciło do góry nogami. Wierzysz w komplementy?
- Nie wszystkie, ale za wszystkie dziękuję i tego samego uczę dzieci. Żeby przyjmować to naturalnie. Jak ktoś mówi mojej Zosi, że ma ładne włosy, ona udaje
że nie słyszy. A ja wołam: Zosiu, podziękuj.
Jak jest ze szczerością u aktorów? Co mówisz kolegom po nieudanym spektaklu?
- Kiedyś waliłam prosto z mostu. Starałam się sumiennie wyliczyć, co dobre, co złe. Nie miałam świadomości, że nie każdy chce usłyszeć szczerą odpowiedź. Dziś z racji wieku (tu Małgosia robi cudną etiudkę i mówi skrzypiącym głosem, przeciągając samogłoski) i iluś tam życiooowych spostrzeżeń zrozumiałam, że to nie zaaawsze tak działa. Kiedy pytają, czy ładnie, chcą usłyszeć: ładnie! Teraz żartem odpowiadam: mam być szczera czy miła? I gdy tej osobie rzednie mina, mówię: "Szczerze? Było super!".
A ty jakie opinie wolałabyś usłyszeć?
- Zależy od kogo. Od autorytetów i osób, które mają podobną do mojej estetykę, wolałabym prawdę. Nawet druzgocącą.
Ty masz szczęście do autorytetów. Pracowałaś z Januszem Majewskim, na studiach "załapałaś" się na profesora Łapickiego.
- Szarmancki, z poczuciem humoru. Miał wiedzę życiową i wynikający z niej luz. Gdy na zajęciach miotaliśmy się, uspokajał: "Proszę państwa, aktorstwo to tylko cztery rzeczy - szybciej, wolniej, głośniej, ciszej. W zależności od gatunku trzeba to umiejętnie mieszać". Cierpliwości uczyłam się też od Piotra Fronczewskiego, z którym grałam Edukację Rity. Ale przed premierą widziałam, że i on się stresuje. To mnie uspokoiło: skoro wielki Fronczewski w nerwach, i ja mogę!
Czechow każe nam już wyjść z tematu pracy, bo "bez próżnowania nie ma prawdziwego szczęścia". Umiesz nie robić NIC?
- Widzisz to przy trójce dzieci? (śmiech) Owszem, kiedyś pierwsze dni wakacji przesypiałam na plaży, przekładając się raz na brzuch, raz na plecy. Jak makrela
do wędzenia. Totalne próżniactwo, byliśmy z mężem nastawieni tylko na siebie. Te czasy się skończyły. Nawet jak dzieci dorosną, będziemy myśleć, co u nich. "Makrela" już chyba nie powróci. (śmiech)
Ale gdyby trafił się taki dzień...
- Niedawno byłam na masażu. Zamykałam oczy i myślałam: "Co ja robię, jak to długo trwa? Mogłabym być już w domu, pewnie wpadnę w korki". Galopada myśli. Chyba nie umiem się całkowicie zapomnieć. Ale gdybym miała próżnować, to byłoby spanie i nadrabianie zaległości na Netfliksie i HBO, z podjadaniem.
Kawior i szampan?
- Mam słabą głowę. Po jednej lampce, zamiast cieszyć się chwilą, zasnęłabym!
My tu frywolnie, a Czechow prowadzi nas do spraw sumienia: "Człowiek dobry wstydzi się nawet przed psem". Trafne?
- Ćwiczenia z tego, co dobre i złe, mam na co dzień z dziećmi. Jeśli robią coś niewłaściwego, staram się to nazywać. Żeby miały świadomość, co to znaczy kogoś skrzywdzić. Mówię: na jednym ramieniu siedzi zły aniołek, na drugim dobry, musisz złego strącić. Świat dorosłych jest bardziej skomplikowany. Przekonałam się, że to, co jednym wydaje się dobre, inni uważają za złe. I że nie można przeżyć życia za kogoś.
Co masz na myśli?
- Rodzice uważali, że dla mnie dobra będzie inna droga. Chcieli, bym została prawniczką. Powtarzali: trzeba być pokornym i spolegliwym. A ja się postawiłam.
Poszłam w inną stronę, i to już na poziomie liceum, wybrałam nie to, które chciał tato. Oczywiście z czasem rodzice zaakceptowali mój wybór. Cieszę się z tego. Ale myślę, że będę bardziej wyrozumiała dla wyborów swoich dzieci. Całe życie słyszałam: dzieci i ryby głosu nie mają. Ja ten głos im daję. Z mężem mówimy: cokolwiek by się działo, macie w nas wsparcie.
À propos relacji małżeńskich. Czechow prowokuje: "Kobiety bez mężczyzn więdną, a mężczyźni bez kobiet głupieją".
- E, to nieprawda. Chociaż... Niczego nie ujmując panom, coraz częściej mam poczucie, że jestem za Rzeczpospolitą Babską. (śmiech) To już nie jest "słaba płeć". Kobiety dzisiaj się fantastycznie dogadują. Mam wrażenie, że kiedyś bardziej rywalizowały, teraz umieją współdziałać. Zobacz, ile jest marek prowadzonych przez kobiece duety. Ja tę solidarność widzę w pracy, dobrze mi się pracuje z kobietami, potrafię z nimi świetnie się dogadywać. Ale nie wyobrażam sobie świata bez mężczyzn. Mam męża, brata, których bardzo kocham.
Kobiety, które cię inspirują?
- Trzymam się z Kaśką Zielińską. Dziewczyna z ikrą, mamy podobną energię, dużo wspólnych mianowników. Podziwiam Maję Ostaszewską za zaangażowanie społeczne i "kobietę czynu" Anitę Sokołowską. Na Instagramie z pozytywną zazdrością patrzę na Jessikę Albę. Też ma dwie córki i syna! To, jak łączy życie zawodowe z biznesem, jest inspirujące.
"Niebo zsyła nam przyjaźń po to, żebyśmy mogli się wypowiedzieć i pozbyć tajemnic, które nas gnębią". Prawda?
- Właśnie po to ma się przyjaciół! Z moją Alcią - stylistką Alicją Wierniewicz - przyjaźnimy się 12 lat, dłużej niż trwa moje małżeństwo! Miałyśmy momenty kryzysowe, ale nauczyłyśmy się siebie. Ona skryta, ja wylewna. Czasami muszę od niej wyciągać, gdy coś jest nie tak. Mnie, pewnie z racji zawodu, łatwiej jest rozmawiać o emocjach. Drążę, bo lubię w przyjaźni czyste sytuacje. Problemy wolę rozwiązywać tu i teraz. Tak jest prościej.
"Boże, nie daj mi mówić o tym, czego nie wiem i nie rozumiem". A dziś w programach śniadaniowych aktorzy mówią o przepisach i fizyce kwantowej. Trochę jestem złośliwa, ale jak ty odbierasz ten fenomen?
- Unikam udzielania rad. A jeśli na Instagramie piszę coś na przykład o diecie matki karmiącej, podaję, że to dotyczy tylko mnie, a wy róbcie, co chcecie. Nie mam kompetencji, żeby nauczać na temat jedzenia, gimnastyki czy związków. Podobnie, jeśli chodzi o sprawy społeczne czy polityczne. Mam poglądy, ale nie mam natury społecznicy. Z szacunkiem patrzę na zaangażowane koleżanki aktorki. Tłumaczę sobie jednak, że oprócz nich potrzebne są też tłumy, które je poprą. Ja charakterologicznie czuję się lepiej w grupie wspierających.
Pytanie finałowe. "Gdyby jedno życie można było przeżyć, jak to mówią, na brudno, a drugie na czysto"? Kuszące?
- Za chwilę mam 40 lat. Może to dobry moment na pierwsze podsumowania, ale nie mam czego roztrząsać. Bo jestem zadowolona z tego, co mi się przydarzyło. I wdzięczna. Postawiłam na aktorstwo, rodzinę. I okazało się, że słusznie.
Ale może na jakimś rozstaju dróg warto było wybrać inny kierunek?
- W liceum zastanawiałam się, czy nie wyjechać do Ameryki. Były takie programy - rok nauki, mieszkanie z rodziną. Zabrakło mi wtedy odwagi. Czasem rozważam, co by było gdyby? Uwielbiam Stany. Może bym tam została? Żałuję też, że po szkole nie pojechałam w podróż dookoła świata. Imponują mi ludzie, którzy to robią. Ostatnio znajomi, też z trójką dzieci, rzucili pracę w korporacji i planują taką roczną podróż. Trzymam za nich kciuki.
Co ciebie powstrzymuje?
- Chyba jestem na to za bardzo poukładana. Poza tym lubię swoje życie tu i teraz.
Pora na serniczek?
- Zdecydowanie!
Rozmawiała Joanna Nojszewska
twój STYL 3/2020