Małgorzata Socha: Wspomnienia mają smak i zapach

Najtrwalsza forma pamięci? Zmysłowa. Ruskie pierogi przywołują obraz babci, niespełnionej aktorki z Podkarpacia. Woń rosołu sceny z domu rodzinnego. Wspaniały jest dźwięk i aura lotnisk – obietnica przygody. Miły dotyk – masaż stóp w Bangkoku. Jestem wrażliwcem, przyznaje Małgorzata Socha i zaprasza nas do zmysłowej podróży w czasie.

Nie grymaszę, tak mnie wychowano. Jadłam na obiad buraczki, szpinaki i do głowy by mi nie przyszło, żeby kaprysić. Chyba dzięki temu nie stroję dziś fochów - mówi Małgorzata Socha
Nie grymaszę, tak mnie wychowano. Jadłam na obiad buraczki, szpinaki i do głowy by mi nie przyszło, żeby kaprysić. Chyba dzięki temu nie stroję dziś fochów - mówi Małgorzata SochaMateusz StankiewiczTwój Styl

Umawiamy się w wegańskiej kawiarni. Wokół kwitnące bzy, śpiew ptaków. Małgosia przyjeżdża na rowerze. Sportowo ubrana, bez makijażu sprawia wrażenie młodej dziewczyny, a nie dorosłej kobiety, żony, matki dwóch córek. Zamawia sernik z mleka kokosowego z porzeczkową konfiturą. Uśmiecha się, jest wypoczęta, rozluźniona, ma dla mnie czas. A przecież biega z jednego planu zdjęciowego na drugi ("Przyjaciółki", "Na Wspólnej"), gra w teatrze, niedawno została mamą! Jestem zaskoczona. Zastanawiam się: co daje jej taką siłę, energię?

Czym pachnie lato?

Małgorzata Socha: - Sianem. Mieszkaliśmy w Warszawie w bloku, latem nie mogłam się doczekać chwili, w której pojedziemy do babci na Podkarpacie. Był sierpień, zaczynały się sianokosy. Gorące powietrze przepojone było zapachem suchego siana. Z latem kojarzy mi się ta woń, no i babcia, mama mojego taty. Była niespełnioną aktorką, chciała nawet dołączyć przed wojną do trupy teatralnej, ale jej matka się nie zgodziła, powiedziała, że nie odda córki "na zatracenie". To były inne czasy, słowo "aktorka" źle się kojarzyło. Babcia została więc na wsi, ale artystyczny duch nigdy w niej nie umarł. Opowiadała mi niestworzone historie: jak panny z dworu jeździły do kościoła powozem, a ona ozdabiała buty kwiatami. "Kwiaty w butach, babciu? A nie we włosach?" - dopytywałam, bo nie mogłam uwierzyć. "We włosach wszystkie miały, a w trzewiczkach tylko ja!" - odpowiadała z dumą. Była dla mnie nauczycielką stylu. Pamiętam do dziś aromat, jaki uwalniał się z przepastnej szafy w jej sypialni, gdy tylko uchyliło się drzwi. Starego drewna, naftaliny i perfum Pani Walewska.

Co było w szafie?

- Mnóstwo sukienek, babcia gromadziła je przez całe lata. Przymierzałam je po kryjomu. Były piękne. I proste, i eleganckie, o klasycznym kroju albo z falbanami, ale najczęściej białe, to był babci ulubiony kolor. No i przede wszystkim uszyte ze świetnych tkanin przez krawcową, żadna masowa produkcja. Najwspanialszym dniem tygodnia była niedziela, bo babcia przygotowywała się do kościoła, a ja mogłam wybrać dla niej kreację. To było prawdziwe święto. I jeszcze jeden zapach związany z latem: farby do włosów. Pomagałam babci ją nakładać. Ponieważ jej włosy były siwe, dzięki koloryzacji stawały się jaskrawopomarańczowe. Była piękną kobietą. Miała dziecięce rysy twarzy, taki typ urody jest niepodatny na upływ czasu.

Dziadek musiał ją bardzo kochać.

- Babcia wcześnie owdowiała i wyszła ponownie za mąż za mężczyznę młodszego o szesnaście lat. Skoro dziś tyle uwagi poświęcamy różnicy wieku między prezydentem Francji a jego żoną, łatwo się domyślić, co działo się na podkarpackiej wsi w dniu drugiego ślubu mojej babki. Oj, plotkowały wtedy kobiety, to była sensacja sezonu, a właściwie dekady! Widziałam kiedyś na zdjęciu babcię, jej drugiego męża i mojego tatę w mundurze pilota. Wyglądali wszyscy jak rówieśnicy. Babcia była niezwykłą kobietą, kolorowym ptakiem. Moją starszą córkę nazwałam na jej cześć Zofia.

Babcia gotowała jakieś specjalne potrawy?

- Pamiętam jej pierogi ruskie. Gdy przyjeżdżaliśmy całą rodziną, robiła ich co najmniej sto. Pomagałam, po wałkowaniu wycinałam krążki ciasta szklanką. Zalepiać już nie mogłam, do tego trzeba było mieć wprawę: babcia dawała farszu suto, więc miejsca na ozdobną falbankę na brzegach pozostawało niewiele. Nigdy później, w żadnej restauracji, nie jadłam pierogów tak pysznych jak te babcine. Ale zdarzyło mi się kilka razy, że ktoś zaprosił mnie do domu, akurat mama ugotowała pierogi ruskie, brałam kęs, rozgryzałam, smak rozlewał się po podniebieniu, a do mnie wracały wspomnienia. Siano, dom babci, ona z płomiennymi włosami w białej sukni.

Twój dom rodzinny smakował...

- ...rosołem. Tradycyjnym, na kurze. Zasiadaliśmy do niego z rodzicami i starszym bratem w każdą niedzielę. Miał łagodny, lekko słodkawy aromat, pewnie od włoszczyzny. Mama była z wykształcenia ekonomistką, pracowała w biurze, na co dzień nie miała czasu na gotowanie. Może dlatego rosół to był rytuał. W pewnym momencie zresztą znienawidzony.

Czyli twoje córki nie jedzą rosołu?

- Przeciwnie! Gdy dorosłam, odkryłam, że smaki dzieciństwa są wyjątkowe, potrafią przywołać wspomnienia, obrazy domu. Wtedy zakochałam się na nowo w rosole i robię go często - moja starsza córka Zosia uwielbia to danie. Nie brałam przepisu od mamy, sama opracowałam recepturę. Gotowanie rosołu jest proste, każdy potrafi to zrobić. Wprowadziłam jedną ważną modyfikację: kupuję zawsze drób z wolnego wybiegu. Ale dom rodzinny to nie tylko rosół Także pizza ze smażonymi pieczarkami, którą robiła mama. Na grubym, drożdżowym cieście, nie miała nic wspólnego z prawdziwym, włoskim plackiem, cienkim i kruchym. W czasach PRL-u ta pizza była dla mnie synonimem luksusu, powiewem wielkiego świata. Gdy ostatnio mama przed Dniem Dziecka zapytała, co chcielibyśmy z bratem dostać, powiedzieliśmy, że nie chcemy prezentów. Ale niech nam zrobi pizzę z pieczarkami i górą tartego edamskiego, jak przed laty! Mozzarella w tym daniu to byłaby zbrodnia.

Czasem gotujemy sobie na pocieszenie coś, co w dzieciństwie przygotowywała dla nas mama. Twoja mama pocieszała cię jedzeniem?

- Nigdy! Rodzice wychowywali nas tak, byśmy nie grymasili. Jedzenie służyło zaspokojeniu głodu - nie było dań, które miały koić emocje. Jadłam buraczki, marchewkę, kapustę, do głowy by mi nie przyszło, żeby się przy czymś krzywić. Pamiętam taką głupią zabawę z przedszkola: "Palec pod budkę, bo za minutkę zamykam budkę. Budka się zamyka, gości nie przymyka, kto lubi szpinak?". Wszystkie dzieci zabierały palce, a ja nie. "Błeee, ty lubisz szpinak?" - śmiały się dziewczynki. Wtedy się dowiedziałam, że można nie lubić jakiegoś smaku. Potem już uważnie obserwowałam dzieciaki i zabierałam palec, jakbym też nie cierpiała szpinaku, mleka, buraczków i innych "koszmarów dzieciństwa". Chciałam być taka jak wszyscy. Dzisiaj myślę, że dzięki rodzicom nauczyłam się akceptować rzeczy, które może nie do końca mi pasują. Wpojono mi, że świat nie musi być po mojej myśli. Czasem jest szpinak, czasem pizza z pieczarkami, w niedzielę rosół. Dzięki temu nie stroję fochów. Nie tylko nad talerzem.

Cały wywiad w najnowszym wydaniu magazynu "Twój Styl" W sprzedaży od 13 czerwca.

Twój Styl
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas