Mamo, wprowadzam się

Bumerangi. Zamiast wydorośleć, iść do pracy, kupować mieszkania, wychowywać dzieci, wracają do domu rodziców. Bo nie potrafią sobie poradzić. Czyja to wina? Kryzysu, ich samych czy nadopiekuńczych bliskich? Trzy matki opowiadają o kłopotach z dorosłymi, ale wciąż niesamodzielnymi dziećmi.

Bumerangi. Zamiast wydorośleć, iść do pracy, kupować mieszkania, wychowywać dzieci, wracają do domu rodziców
Bumerangi. Zamiast wydorośleć, iść do pracy, kupować mieszkania, wychowywać dzieci, wracają do domu rodziców123RF/PICSEL

Na jednym z internetowych portali piszę: "Szukam rodziców, z którymi mieszkają dorosłe dzieci w wieku 26-34 lata". Bo według danych GUS prawie 45 procent trzydziestolatków żyje pod jednym dachem z rodzicami. Dostaję kilkadziesiąt maili. Piszą nie tylko rodzice, ale też dzieci. Jedni pełni pretensji do drugich.

Młodzi czują się niezrozumiani. Przecież próbują żyć dorośle, ale z pracą jest ciężko, na kredyt na mieszkanie nie mają co liczyć. Mówią o niskiej samoocenie, depresji, lękach. Rodzice z kolei przywołują przykłady tych, którym się powiodło. "Dlaczego inni mogą, a on, ona nie?"

Zgadzają się opowiadać tylko anonimowo, proszą, by pozmieniać najważniejsze szczegóły, bo nie chcą, by dzieci wiedziały, że oni narzekają. I chyba trochę się wstydzą, że jednak nie potrafią stać przy nich zawsze i za wszelką cenę.

Agnieszka, 32 lata. Pracuje w portalu internetowym. Zarabia trzy tysiące brutto na umowę o dzieło. Jej chłopak Rafał, 34-latek, jest muzykiem. Oboje mieszkają u mamy Agnieszki w dwupokojowym mieszkaniu.

Marta, 29 lat: Typ wiecznej studentki. Aktualnie na dziennikarstwie i pedagogice. Pierwsze studia, lingwistykę, rzuciła. Wyjechała pracować do Irlandii. Wróciła po roku. Od tego czasu mieszka z matką w trzypokojowym mieszkaniu. Pracuje dorywczo. Do rachunków się nie dokłada.

Tymon, 28 lat. Wyprowadzka z domu w wieku 24 lat. Powód? Dziewczyna. Powrót? Dwa lata temu. Rok temu dostał pracę w wytwórni płytowej. Pensja: trzy tysiące. Do rachunków dokłada 900 zł miesięcznie. Myśli o tym, żeby coś wynająć. Szuka dodatkowych zleceń.

Zapowiedź wolności

Mama Agnieszki: Wieżowiec, jedenaście pięter, my na ostatnim. Przez lata mieszkaliśmy tak w czwórkę: mąż, dwoje dzieci i ja. Mąż był średnim ojcem, beznadziejnym partnerem, wiecznie miał problemy z pracą. O przetrwanie walczyłam ja. Pracowałam jako asystentka prezesa w dużej firmie, wieczorami tłumaczyłam ze szwedzkiego i norweskiego - skończyłam skandynawistykę.

Gdy dzieci były w szkole podstawowej, złożyłam pozew o rozwód. Plusy: jedna osoba na utrzymaniu mniej. Minusy: dzieci straciły ojca, bo mąż również z nimi zerwał kontakty. Chciałam im wynagrodzić brak jednego rodzica, nigdy niczego nie odmawiałam. Oszczędzałam na sobie. Włosy obcinała mi sąsiadka, ubrania kupowałam w ciuchlandzie, przez lata nie byłam u kosmetyczki.

Marzenia? Moment, gdy stanę się niezależna. "Zwariowałyście, kwoki?!", mówiłam do przyjaciółek, które bały się odejścia dzieci z domu. Moje wyprowadziły się w podobnym czasie, pod koniec studiów. Syn znalazł pracę, wynajął z kumplami mieszkanie. A Agnieszka dlatego, że się zakochała. Jej chłopak, wtedy dźwiękowiec w gdańskim radiu, wynajmował mieszkanie na starówce.

Co czułam? Radość. "Czterdzieści pięć metrów tylko dla mnie", myślałam z radością. Kupiłam farby, pędzle. Przez weekend z pomocą przyjaciółki pokój dzieci przerobiłam na sypialnię. Pozbyłam się okropnego granatowego koloru na ścianach, w Ikei kupiłam duże małżeńskie łóżko - co z tego, że zajęło prawie całe wnętrze. Miałam dość spania na rozkładanej sofie.

Syn i córka wpadli tydzień później. Agnieszka lekko obruszona rzuciła: "Widzę, że już po nas sprzątnęłaś". "Kochanie, to zawsze będzie wasz dom", odpowiedziałam, ale byłam pewna, że żadne z nich nie wróci.

Mama Marty: "Chcę wyjechać do Irlandii", rzuciła któregoś dnia lekko moja córka, jakby mówiła o tym, że jutro będzie ładna pogoda. Był 2004 rok. A ona studiowała na drugim roku lingwistyki. Mnóstwo młodych ludzi wyjeżdżało wtedy na wyspy. Koleżanka Marty, która już tam była, obiecywała pomoc. - "Praca w księgarni, dobra pensja, mieszkanie. Zarobię na London College of Fashion. Przecież wiesz, że to moje marzenie. - Dziecko, ta szkoła kosztuje prawie 19 tysięcy funtów rocznie. A co z jedzeniem? Utrzymaniem?" - próbowałam sprowadzić ją na ziemię.

Po tygodniu walki stwierdziłam: przekonywać młodą osobę, że postępuje nierozważnie, to bezsens. Sama taka byłam i gdy moja mama radziła, żebym nie wychodziła za ojca Marty, usłyszała: "Albo jesteś ze mną, albo przeciw. Najwyżej poradzę sobie bez ciebie".

Myślałam: trudne czasy. Teraz wiem, że bezradność dziecka to moja wina.

Odpuściłam więc Marcie. W końcu to jej życie, niech się uczy na błędach. "Okej. Na początku pomogę ci finansowo pod warunkiem, że przeniesiesz się na studia zaoczne i dwa razy w miesiącu będziesz przylatywała na zajęcia", postawiłam warunek. Scena na lotnisku. "Polska to kraj bez perspektyw. Jestem zbyt zdolna, zbyt ambitna", mówiła córka chwilę przed odprawą. Próbowałam nie płakać. Ani nie pouczać. "Jest cudownie, bajecznie", zapewniała po wylądowaniu w Dublinie.

Przypomniałam o umowie: "Dlaczego nie wracasz na zajęcia?! Obiecałaś! - Mamo, daj spokój, jestem dorosła, studia są bez sensu. Zbieram na college" - usłyszałam. Po tygodniach czekania na telefon, niespania po nocach odpuściłam. Imprezy dla przyjaciół do rana tak jak za dawnych lat, przed urodzeniem córki. Wspólna noc z przyjacielem i spokojne poranki. Brak konieczności tłumaczenia, że ja też mam prawo do miłości. Wieczory? Cudowne. Z książką i kieliszkiem wina. Przy Marcie nie mogłam pić, nienawidziła alkoholu, bo jej ojciec był alkoholikiem. Traviata czy Aida? Na cały regulator - Marta nie znosiła opery. Mogłabym wymieniać bez końca.

Adoptowałam dwa małe kotki. Zaczęłam podróżować: Wilno, Lwów, Międzyzdroje. Wcześniej pieniądze wolałam dać córce, żeby mogła ruszyć w świat z koleżankami czy chłopakiem. Dziewięć miesięcy od wyjazdu Marta pierwszy raz zadzwoniła zapłakana: "Wyrzucili mnie. Szef zatrudnia bratanicę, ale się nie poddam". W końcu znalazła pracę jako au pair dwójki dzieci. 50 kilometrów od Dublina.

Od tego czasu byłyśmy w kontakcie codziennie. Maile, Skype, telefony. Litania żali: "Mam półtorej godziny drogi piechotą do najbliższego sklepu, w moim pokoju okna są nieszczelne, a matka dziewczynek nawet nie chce mi dać termoforu. W łazience zimna woda. Umrę tu". W końcu pisze: "Muszę wrócić. Ta zołza zabrała mi 50 funtów z pensji, bo jej córka się uderzyła i płakała. Poddaję się". "To wracaj", rzucam. Akurat zbliżały się święta Bożego Narodzenia.

Mama Tymona: Nieduży, z zielonym dachem, na skraju lasu. Taki dom kupiliśmy z mężem dziesięć lat temu. Plusy? Prawie same. Minus? Odległość. Ponad trzydzieści kilometrów do centrum. Bez korków do pokonania w trzydzieści minut. W godzinach szczytu - dwie godziny, a zdarza się, że dłużej. A Tymon musiał być w szkole na ósmą.

W pierwszym tygodniu po przeprowadzce dwa razy popłakał się w samochodzie. "Nie chcę tu mieszkać! To horror! Oszaleliście!", krzyczał. Zbliżała się matura. Zdał ją i jeszcze w wakacje zaczął szukać pracy. W końcu dzięki koledze dostał etat. Pracował w infolinii telefonii komórkowej. "Wyprowadzam się", oznajmił przy kolacji. Mąż wyciągnął wino. "Za dorosłość, synu! Jestem z ciebie dumny".

Ja? Martwiłam się. A dlaczego on nie chce mieszkać z nami, dlaczego ciśnie się z pięcioma kumplami w trzypokojowym mieszkaniu. "Uszanuj to", tłumaczył mąż. I śmiał się: "Wreszcie możemy chodzić nago po domu i kochać się na stole". Nasze małżeństwo odżyło. "Przestałaś się tak bardzo koncentrować na synusiu", ironizował czasem, choć sam też jest z Tymonem związany.

Znajomi zazdrościli nam zaradnego syna. Tym bardziej że znalazł lepszą pracę, w agencji PR. Pensja ponad trzy tysiące netto. W firmie poznał dziewczynę. Miła, z bogatego domu. Mieszkała tuż przy Belwederze. Tymon się do niej wprowadził. Sielanka trwała dwa lata. Aż do jego 27. urodzin. "Dlaczego on nie odbiera? Chciałam ich zaprosić na tort", denerwowałam się. Mąż bagatelizował: "To odbierze jutro". Intuicja matki: coś się stało. Nigdy nie było tak, żeby nie odebrał i nie oddzwaniał.

Zadzwoniłam do Ani. "Rozstaliśmy się, on mieszka u Maćka", powiedziała krótko. Wsiadłam do samochodu i pojechałam do mieszkania kolegi. Maciek stanął w drzwiach z niewyraźną miną. "Masakra", stwierdził i zaprowadził mnie do pokoju. Widok był makabryczny. Rozścielone łóżko, zmięta pościel, a mój syn skulony płacze. Wokół chyba setka niedopałków, puszki po piwie, butelki po wódce. "Weź mnie do domu", poprosił.

Akcja powrót

Mama Tymona: Drzwi pokoju zamknięte, zasłony zaciągnięte, jedzenie stawiane w progu. I poranne ślady kąpieli w łazience, które świadczyły o tym, że Tymon jednak opuszcza pokój. Tak wyglądał pierwszy miesiąc po powrocie. "Proszę, otwórz, proszę, zjedz coś", błagałam. Mąż się złościł: "Przestań koło niego skakać! Nie przyniesiesz mu obiadu! W końcu wyjdzie. Nieszczęśliwa miłość?! Każdy to przerabiał!". Godzinami tłumaczyłam: "On jest młody, wrażliwy".

Mąż twardo stąpający po ziemi nie rozumiał. Również tego, że nasz syn po miesiącu wstał z łóżka i oznajmił: - "Składam wymówienie. - Oszalałeś?! Rzucać w tych czasach robotę z powodu byłej dziewczyny to szczyt głupoty! - wrzeszczał mąż. Ale syn powtarzał: - Nie wytrzymam, wolę jeść tynk, niż pracować z tą kobietą". "Dobrze, dobrze", próbowałam uspokajać.

Mama Marty: Koniec z Traviatą i Aidą. Koniec z wolnością. Znów stałam się kobietą "przynieś, podaj, pozamiataj". Choć z Martą na początku się starałyśmy. Moje próby kompromisu: nie wypytywałam o Irlandię, nową pracę, studia, pieniądze. Udawałam, że nie przeszkadza mi unoszący się w pokoju dym papierosowy i goście, którzy zadeptywali podłogę i wyjadali jedzenie z lodówki.

Próby kompromisu Marty: nierozwalanie rzeczy po mieszkaniu, od czasu do czasu zmywanie. Dopiero po kilku miesiącach wspólnego życia spytałam. "Wysyłasz CV? Myślisz o powrocie na studia?". Krzyk: "A co ty myślisz! Setki, miliony CV. Chcesz zobaczyć? Nie wierzysz? Nikt mnie nie chce!". Wycofałam się. Zrobiłam herbatę, próbowałam pocieszyć. Zaczęłam obdzwaniać znajomych, może ktoś coś słyszał.

Myślałam: trudne czasy. Teraz wiem, że bezradność dziecka to moja wina.
Myślałam: trudne czasy. Teraz wiem, że bezradność dziecka to moja wina.123RF/PICSEL

W końcu propozycja: w jednej z firm szukają asystentki. Pensja nieduża, ale możliwość awansu. No i etat. "Nie będę siedzieć za 1200 zł osiem godzin na tyłku. Mam większe ambicje. Zrozum", przytuliła się do mnie. Zagryzłam zęby, szukałam dalej. Podrzucałam kolejne pomysły. To nie, tamto nie. Ona chce pracować w reklamie albo w public relations. I na pewno nie jako asystentka.

Potem pomysł, że wyjedzie do Szwecji, Norwegii, Francji. "Pożyczysz mi pieniądze?", pytała. Oczywiście pożyczałam. Wracała po dwóch, trzech tygodniach. "Nie ma pracy", kwitowała. "Ona sobie robi wakacje na twój koszt", analizowały przyjaciółki. A ja się na nie złościłam. Załatwiłam Marcie sprzątanie i opiekę nad dziećmi u przyjaciół. Po miesiącu zrezygnowała, a ja wstydziłam się do nich zadzwonić. Tak było ciągle.

Córka zagarniała moją przestrzeń. Znajomi, jeden chłopak, drugi chłopak. Gdy próbowałam protestować, krzyczała: "Jestem dorosła! Odczep się". Potem przychodziła, przepraszała, płakała. "Czuję się nikim", tłumaczyła. "Kryzysowa dziewczyna", myślałam zła. Bo zawsze, gdy chciałam porozmawiać o zmianach, okazywało się, że przeżywa dramat. Jej były chłopak się ożenił, nowy nie przyszedł na randkę, przyjaciółka zawiodła. "Żyję z małą dziewczynką", konstatowałam.

Mama Agnieszki: "Wywalili Marcina z pracy. Nie wiem, jak będziemy żyć - oznajmiła Aga. - Nasze mieszkanie 1500 zł plus opłaty. To niewiele mniej niż zarabiam - żaliła się. Spontanicznie rzuciłam: - Wprowadźcie się do mnie. Marcin znajdzie pracę i wszystko się zmieni". Agnieszka rozpromieniona już następnego dnia zaczęła zwozić rzeczy. Jeden karton, drugi, trzeci. Wszystko wylądowało na jasnym dywanie w sypialni. Odwróciłam wzrok i wyrzucałam sobie, że jestem małostkowa. Zrobiłam kolację.

Wieczorem Marcin zapewniał: "Dziękujemy, to na chwilę". Uśmiechnęłam się i poszłam spać na sofę. Pierwszy zgrzyt już w tym samym tygodniu. Przez godzinę nie mogłam wejść do łazienki, bo Marcin się szykował na spotkanie w sprawie pracy. Pukałam co najmniej pięć razy. "Zaraz", odpowiadał lekko. "Egoista", mówiłam pod nosem, chociaż go lubiłam.

Inne rzeczy? Na początku jakoś je znosiłam. Agnieszka o czwartej rano wracała z dyżuru w portalu internetowym i rozbijała się po kuchni. Picie, jedzenie, trzaskanie drzwiami, brzęk talerzy. Z moim spaniem koniec. A o siódmej i tak wstawałam do pracy. Z kolei w weekendy odsypiali oni, więc ja chodziłam jak trusia, żeby ich nie obudzić.

Intymność? Zerowa. Akustyczne ściany, słyszałam, jak się kłócą i kochają. Potem natykałam się na Marcina w samych majtkach. Pieniądze? Z tym było najtrudniej. Nie dokładali się do rachunków, ale to byłam w stanie przeżyć. Z drugiej strony córka bardzo pilnowała, żebyśmy mieli osobne półki w lodówce. Dwie ich, dwie moje. "Jemy inne rzeczy", tłumaczyła. A potem krzyczała: "Gdzie jest serek pleśniowy?", gdy wzięłam przypadkowo kawałek francuskiego sera, który co rano jadł Marcin.

Sytuacja się przedłużała. Minął miesiąc, dwa, pięć. Miałam wrażenie, że mojemu przyszłemu zięciowi jest dobrze i wcale nie chce zmian. Posprzątane (ja), ugotowane (Aga). Coraz rzadziej chodził na spotkania w sprawie pracy. "Chyba wrócę do grania", rzucił kiedyś. Od znajomych kupił elektryczną gitarę. "Na raty", usprawiedliwiała go Aga. Dowiedziałam się, że taka gitara to spokojnie pięć tysięcy złotych. Zagotowałam się.

A czynsz? A gaz? A prąd? A może zadatek na nowe mieszkanie? - miałam ochotę zapytać Marcina. Ale on siedział całymi dniami i brzdąkał na instrumencie. "Jest jak mój były mąż. Zero odpowiedzialności. To nie jest mężczyzna dla mojej córki", uznałam.

Akcja apogeum

Dorosłe dzieci w domu. Intymności zero. Słyszałam, jak się kłócą, jak kochają.

Mama Tymona: Skoszona trawa, naprawiona brama. Nie mogliśmy narzekać. Tymon się starał. Ale wróciły dawne konflikty między synem i ojcem. Mąż to despota. Dopóki Tymon był mały, ulegał. Teraz się buntował. Kłótnie? O wszystko. Kto jest lepszy: Barcelona czy Real Madryt. Rząd jest fajny czy jednak niefajny. Hip-hop czy rock. I ten sam finał. Jeszcze znośny: "Dobra, młody, znajdź robotę, zamiast się mądrzyć". I zupełnie absurdalny: "To jest mój dom, nie podoba ci się?! Do widzenia".

- "Miałeś mu dać czas - krzyczałam potem w sypialni. - Daję, ale przestań go chronić" - mąż odwracał się plecami. Między nami: lód. Na początku dawałam Tymonowi pieniądze za plecami męża. Na wyjazd nad morze: 600 złotych. Na benzynę i ubrania: 500. Ale mieliśmy wspólne konto, więc szybko się domyślił. "Rób tak dalej, to na zawsze zostanie u mamusi", krzyczał. Był zazdrosny. - "Jemu robisz makaron o 22, a kiedy zrobiłaś mnie? - Nie jesteś dzieckiem - odburkiwałam. - On też nie".

Robił sceny, gdy Tymona odwiedzali goście. "Ile dziś zjedli? Wszystkie zapasy na weekend?", niby żartował. Albo wchodził o 23 do pokoju syna i oznajmiał: "No dobra, kochani, już czas! Rodzice malucha chcą pójść spać". "Zachowujesz się żenująco", mówiłam. A on tłumaczył: "Robię to dla niego, niech się chłopak zbierze". A ja widziałam, że Tymon nie może się podnieść po rozstaniu z Anią. Był inny. Mniej zaradny, przebojowy, nawet nie wiem, czy wysyłał CV.

I moment przełomowy. Wracam wieczorem do domu. Wszędzie pozapalane światła, w środku nie ma nikogo. Na podłodze porozbijane kubki, talerze. Przewrócony wazon z kwiatami. Pies skulony w rogu. Wychodzę do ogrodu. Na trawie widzę ciemną przewalającą się masę. Patrzę oniemiała: to mój syn i jego ojciec szarpią się. Jak dwóch nastolatków. Bo znów pokłócili się o głupotę. "Zwariowaliście?!" - wrzeszczę pierwszy raz od dawna. Histeryzuję, że mam dość i zaraz to ja się wyprowadzę. Patrzą na mnie skruszeni.

Następnego dnia ustalamy nowe zasady. Inaczej: ja ustalam. Tymon ma trzy miesiące na znalezienie pracy. Koniec z utrzymywaniem. Potem może mieszkać w domu, ale dokłada się do opłat. 900 złotych miesięcznie. Reszta to jego sprawa. Mąż ma skończyć z traktowaniem syna jak dziecko. On ogranicza odwiedziny znajomych, dziewczyn. "Przysięgam wam, jeśli nie będziecie się do tego stosować, pakuję walizki. Mam dość tego piekła", zapewniałam.

Mama Marty: Któregoś dnia wzięłam kartkę i zapisałam, ile pieniędzy "pożyczyłam" córce. Wyszło ponad 20 tysięcy. Dla mnie, nauczycielki, to ogromna kwota. I nie mówię o jedzeniu, rachunkach. Tylko o wyjazdach, ubraniach, przyjemnościach, kursach księgowości czy innych, które miały odmienić jej życie. "Już tak nie mogę - oznajmiłam zdziwionej Marcie. - No i nie chcę. Możesz tu mieszkać, ale musisz mieć swoje pieniądze".

Znów trzaskanie drzwiami, krzyki, że jestem podła. Zacisnęłam zęby. Bo wcześniej przegadałam naszą sytuację ze znajomą psycholog. Powiedziała, że najlepsza jest "twarda miłość". Ten termin stosuje się w przypadku dzieci uzależnionych od narkotyków. Trzeba wyrzucać je z domu, zmuszać do samodzielności. Tak samo powinno się traktować dzieci bumerangi.

Pomoc ma swoje granice. Inaczej umacniamy ich brak dorosłości. Robimy z nich ofiary, podświadomie przywiązujemy. "Musisz sobie poradzić. Wierzę w ciebie", zakończyłam dyplomatycznie rozmowę z Martą, choć czułam się jak potwór.

Mama Agnieszki: Kłótnie, wypominanie, złość. Emocje, które zebrały się w tym ciasnym mieszkaniu, były nie do zniesienia dla wszystkich. "Twój brat jakoś sobie radzi", syczałam do córki. Ona płakała: "Zawsze wolałaś jego!". Z Marcinem przestałam rozmawiać. Miałam dość natykania się na niego w łazience, w kuchni, na balkonie.

Sytuacja ostateczna. Wracam do domu i patrzę, że w mojej dawnej sypialni zamontowano zamek. "Co to jest?!", zapytałam spokojnie wieczorem, choć czułam, że zaraz, w tej sekundzie, każę im się wyprowadzić: "Marcin uznał, że grzebiesz nam w pokoju, gdy nas nie ma", odpowiedziała równie spokojnie córka. Otworzyłam butelkę wina, pół wypiłam duszkiem, chociaż prawie nie piję.

Przez ścianę słyszałam, że oni jak gdyby nigdy nic oglądają film. Wparowałam tam bez pukania: "Macie dwa tygodnie na wyprowadzkę", oznajmiłam. I zatrzasnęłam drzwi. Rankiem oboje mnie przepraszali. Kwiaty, kolacja. Zapewnienie, że już będzie inaczej, a Marcin znajdzie pracę. Zmiękłam.

Pytanie: Co dalej?

Mama Marty: Do niedawna myślałam: "Co za piekielne czasy". Teraz częściej myślę, że to, jak Marta żyje, to moja wina. Ja w jej wieku miałam już męża, dwoje dzieci, pracowałam jako nauczycielka. Jak jest dziś? Trochę lepiej. Ostatnio znalazła pracę asystentki, robi zakupy, płaci część rachunków. Wciąż szuka lepszego zajęcia.

Czego brakuje mnie? Wolności. No i martwię się o nią.

Mama Agnieszki: Tak, wiem, sama zaproponowałam taki układ. Myślałam, że to rozwiązanie na trzy, góra cztery miesiące. Ale taki stan trwa już dwa lata. Czuję się więźniem we własnym domu. Buntuję się przeciw temu, a za chwilę mam wyrzuty sumienia. Bo przecież dzieciom trzeba pomagać. Choć się starają, niczego to nie zmienia. Troje dorosłych ludzi na 45 metrach kwadratowych.

Marcin znów chodzi na spotkania w sprawie pracy. Daję im jeszcze trochę czasu. A potem naprawdę poproszę, żeby się wyprowadzili.

Mama Tymona: Szczerze? Nie przeszkadza mi obecność Tymona. Mamy duży dom, ogród. Mąż się uspokoił. Da się tak żyć. Czasem tylko znajomi pytają: "A wasz syn to się nie chce usamodzielnić?". Chociaż mam też innych, którzy również mieszkają z dziećmi i to w o wiele gorszych warunkach.

Katarzyna Troszczyńska

TWÓJ STYL 10/2013

Twój Styl
Masz sugestie, uwagi albo widzisz błąd?
Dołącz do nas